strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Recenzje
<<<strona 07>>>

 

Recenzje (2)

 

 


Książka

O jedno plemię za daleko

 

Ayla i Jondalar wracają do domu. Do domu Jondalara naturalnie, bo Ayla, dziewczyna wychowana przez klan neandertalczyków jest "Aylą bez ludzi", nie ma własnego plemienia, poprzednie tomy długaśnego cyklu wypełniają właśnie jej starania o odnalezienie tożsamości. Wydaje się, że wszechstronnie (o czym dalej) utalentowana dziewczyna jest wreszcie na dobrej drodze. Jak to w kobiecej prozie bywa, po wielu perypetiach odnalazła swoją miłość, która okazuje się panaceum na wiele, jeśli nie na wszystkie problemy. Teraz jeszcze musi tylko przemierzyć niemal całą Eurazję, ale przecież nie jest już sama, jest z nią On. Stąd, parafrazując niezapomniane skecze Zaorskiego i Friedmanna, tytuł książki – Wielka wędrówka.

Istotnie, wielka. Najnowszy tom cyklu Jean M. Auel o Dzieciach Ziemi to solidna, osiemsetstronicowa cegła. Znad morza, które obecnie nazywamy Morzem Czarnym, do dzisiejszej Francji, gdzieś pod Pirenejami jest jednak cholernie daleko. I bohaterowie idą, idą, idą... Tak przez cały, długaśny tom.

Naturalnie, nie jest tak źle. Spotykają ich też przygody. Niestety, boleśnie podobne jedna do drugiej.

Autorka postanowiła zbudować swą opowieść na kontraście pomiędzy sposobem życia dwóch inteligentnych, acz różnych gatunków, zamieszkujących niegdyś Ziemię. Ludzi, którzy nazwali się później, z dużą dozą zarozumiałości, "człowiekiem podwójnie rozumnym" (homo sapiens sapiens), i neandertalczyków. Naszych bardziej pechowych konkurentów, bo wszak najnowsze badania wskazują jasno, że neandertalczycy nie byli naszymi przodkami. Raczej konkurentami, którym się nie udało.

Trzeba przyznać, że ów kontrast został oddany udatnie, zwłaszcza w poprzednich tomach. Teraz jednak czytamy głównie o konsekwencjach dla Ayli – ona, z racji wychowania, jest obca. Nie należy do nikogo, ani do nas, ani do tamtych, nazywanych pogardliwie "płaskogłowymi". Jest kimś niezwykłym, ponieważ mieszanka cech pozwala jej inaczej spojrzeć na świat, wykorzystywać to, co u obu ras najlepsze. Dość pospolity zabieg fabularny, ale bardzo nośny – dziewczyna jest ciekawym bohaterem.

Cóż z tego jednak, kiedy inwencja autorki najwyraźniej się kończy. W Wielkiej wędrówce fabuła popada w schematyzm. Kiedy w poprzednich tomach czytaliśmy o uprzedzeniach, o odrzucaniu Ayli przez ludzkie wspólnoty, kiedy tylko przyznała się do związków z "płaskogłowymi", za pierwszym czy drugim razem przeżywaliśmy je razem z bohaterką. Teraz, kiedy wciąż spotykają ją podobne przygody, trudno nie ulec pokusie pospiesznego przewracania kartek, bo przecież wiadomo, jak się wszystko skończy. Schemat Ayli-znachorki, która leczy kogoś z napotkanego plemienia i w ten sposób zyskuje uznanie i akceptację powtarza się z bolesną regularnością.

Razi też zaradność bohaterki. Ayla jest heroiną, która z procy trafia bezbłędnie w cel w locie niczym Annie Oakley, a popisy Ayli przywodzą na myśl westerny, i to nie te kinowe, a pulpową, amerykańską produkcję. Przy jej geniuszu wynalazcy niech się schowa pomysłowy Dobromir – odkrywa choćby krzesanie ognia za pomocą krzemienia i pirytu, a wspólnie z Jondalarem miotacz oszczepów i seks oralny. Wszystkie te osiągnięcia można bez ironii nazwać kamieniami milowymi na drodze postępu ludzkości. Jest znachorką, i to wręcz super-znachorką, bo korzysta z doświadczeń neandertalskich, obcych dla ludzi. Oswaja zwierzęta, zamiast ubić je od razu i zjeść. A poza wszystkim jest odważna, zgrabna i piękna.

Jean M. Auel odwaliła kawał dobrej roboty, jeśli chodzi o przedstawienie świata, w którym osadziła bohaterów. Nie przypadkiem wybrała czas, nazywany wielką eksplozją kulturalną. To prawda, dziś przypuszczamy, że czynnikiem wyzwalającym wręcz skokowy postęp cywilizacyjny, były właśnie wędrówki. Wymiana myśli, idei, a również i genów pomiędzy rozproszonymi grupkami ludzi. Tego nigdy nie osiągnęli neandertalczycy, którzy wybrali inną drogę, będącą jak się okazało w końcu ślepą uliczką. Byli zbyt dobrze przystosowani fizycznie, nie mieli bodźca do poszukiwań. Kiedy wreszcie zaczęli, było już dla nich za późno.

Podziękowania, zamieszczone przez autorkę świadczą, że solidnie odrobiła lekcje. Widać to zresztą z treści cyklu, istotnie, Auel korzysta z najnowszych odkryć, które nie tak dawno przecież przewartościowały w antropologii wiele. Dziwić może tylko nazwisko Milforda Wolpoffa, fundamentalisty teorii rozwoju multiregionalnego, która to teoria nijak się ma do założeń cyklu o Dzieciach Ziemi.

Ale ta solidna praca nie ratuje Wielkiej wędrówki. Cykl należałoby zakończyć na tomie poprzednim, na Klanie niedźwiedzia jaskiniowego. Albo, jeśli już autorce zależy na kompletnej fabule, która zmierza do szczęśliwego końca, ściąć tekst bez litości. Tak do dwóch trzecich mniej więcej, może do połowy. Najnowsza książka jest po prostu wtórna w stosunku do poprzednich, w wielu fragmentach jest autoplagiatem, powtórzeniem znanych już, opisanych wcześniej sytuacji. Nie wnosi wiele nowego.

Trzeba też wspomnieć o języku, który jest boleśnie współczesny w narracji, a co gorsza w dialogach. Auel opisuje neolityczny świat z naszego punktu widzenia, co byłoby jeszcze usprawiedliwione. Ale potrafi też włożyć w usta bohaterów zwroty o "ługowaniu mydła" na przykład. Co gorsza, do tego ługowania dostosowuje sposób myślenia bohaterów. Stają się przez to niewiarygodni.

Z jednej strony ogromna wiedza i włożona w cykl praca, z drugiej dłużyzny, powtórzenia fabularne, bohaterowie spod (współczesnej) sztancy. Trudno jednoznacznie wypowiadać się o cyklu Auel. Niewątpliwie ostatni tom powinni przeczytać wszyscy, których wciągnęły, znacznie ciekawsze w poprzednich częściach, losy niezwykłej dziewczyny. Jeśli chcemy wiedzieć, jak to się w wszystko skończy, musimy zacisnąć zęby i przebrnąć przez osiemset stron. Ale też można sobie Wielką wędrówkę darować, poza nudnawą fabułą nie wnosi nic nowego.

 

Tomasz Pacyński

 

Jean M. Auel

Wielka wędrówka

Tłum.: Małgorzata Koraszewska

Zysk i S-ka, 2003

Stron: 830 (!)

Cena: 49,00

 

 

 


Książka

Podły los pisarza

 

Paul Sheldon to pisarz niezwykle popularny, autor cyklu romansów przygodowych, których bohaterką jest młoda Misery. Gdy autor ulega poważnemu wypadkowi, od śmierci ratuje go szybka interwencja Annie Wilkes, pielęgniarki i jednocześnie – jak sama twierdzi – największej wielbicielki powieści Sheldona. To w jej domu, odcięty od świata, daleko od cywilizacji, pisarz wraca powoli do zdrowia. Aż do chwili, gdy Annie, po przeczytaniu ostatniego tomu dziejów Misery, wpada w szał. Sheldon bowiem na kartach powieści uśmiercił ulubioną bohaterkę Annie, ta zaś tak łatwo mu tego nie wybaczy... To krótkie streszczenie, tak tylko dla przypomnienia. Podejrzewam, że większość czytelników doskonale zna fabułę powieści Kinga, choćby ze znakomitego filmu Roba Reinera (ze świetnymi rolami Jamesa Caana i Kathy Bates). Można o tej książce pisać w samych superlatywach: trzyma w napięciu, ciekawe charaktery, przykuwające wagę postaci i tocząca się między nimi rozgrywka, itd. To wszystko prawda, którą można wszakże odnieść do większości powieści Kinga. Tu najciekawsze wydaje się jednak drugie dno, o którym raczej nie myśli się w czasie lektury. Sheldonowi, co prawda w skrajnej formie, przytrafia się to, czego zapewne boi się większość pisarzy: niezrozumienie i podążające w krok za nim odrzucenie. Bohater Misery, podobnie jak jej autor, mają świadomość, że stali się niewolnikami swojego pisarstwa. W momencie, gdy próbują stworzyć coś innego, odmiennego, niezgodnego z oczekiwaniami czytelników, może spotkać ich kara. Oczywiście w wizji Kinga ta sytuacja przybiera postać najgorszego koszmaru, ale przesłanie jest nad wyraz czytelne: pisarz jest uzależniony od swoich czytelników. Jego byt – także w sensie materialnym – zależy właśnie od nich. Czy zaakceptują i w konsekwencji kupią kolejne książki, czy też odwrócą się od autora, skazując go prędzej czy później na zapomnienie? Nie na darmo w pewnej chwili Sheldon myśli o swojej prześladowczyni jako o bogini. Co więcej, King sugeruje, że twórca (zwłaszcza literatury popularnej) nie może nic przeciwko swoim czytelnikom zrobić, musi być im wierny i zawsze sprostać ich wymaganiom. I w końcu dochodzi do wniosku, że to sława jest przekleństwem, spędzającym twórcom sen z powiek...

Nie ulega wątpliwości, że akurat Stephen King należy do tych twórców, którzy czego by nie opublikowali, to i tak mają zapewnione miejsce w czołówce listy bestsellerów. Jednak wystarczy przejrzeć internetowe fora dyskusyjne, dotyczące nowych książek (czy filmów, komiksów, płyt – w zasadzie Paula Sheldona można uznać za synonim każdego popularnego artysty), żeby zauważyć jak wielu malkontentów zieje nienawiścią, bo autor zrobił coś nie tak, jak trzeba (albo nie tak, jak się spodziewali). Być może w każdym z nas siedzi coś z Annie Wilkes?

 

Kuba Demiańczuk

 

Stephen King

Misery

tłum. Robert P. Lipski

Prószyński i S-ka, 2004

Stron: 400

Cena: 36,00

 

 


Książka

Harry Potter’s Wars – Episode V
Voldemort Strikes Back

 

W piątym tomie przygód naszego ulubionego czarodzieja ma on za zadanie, jak zwykle, zmierzyć się z Voldemortem. Autorka skorzystała ze znakomitego, wielokrotnie już sprawdzonego schematu fabularnego: 1. Harry nudzi się na wakacjach u Dursleyów (choć dostrzegamy tu miłą odmianę – tym razem to młody adept magii dokucza kuzynowi, a nie odwrotnie); 2. Dobrzy czarodzieje zabierają biednego chłopca od tych złych mugoli; 3. Harry jedzie do Hogwartu; 4. Rok szkolny w Hogwarcie; 5. Potter, jak zwykle w okolicy sesji letniej, ma kłopoty (paluszek i główka...); 6. Walka finałowa.

To już znamy. Co zatem nowego? Autorka obiecywała trupy. Słowa dotrzymała. Zaskakujący jest również kontrowersyjny awans Percy’ego, a także zmiana nastroju w Hogwarcie. Ale poza tym książka nie zachwyca. Jej objętość nie przekłada się, niestety, na jakość. Mimo znacznego przyrostu liczby stron, ilość akcji w zasadzie nie przekracza tej z tomu I. Można powiedzieć, że "ekstrakt uległ rozcieńczeniu". Podczas lektury miałam wrażenie, iż pani Rowling zależało głównie na tym, aby uzyskać jak najwyższą wierszówkę. Pojawiło się wiele mało znaczących epizodów oraz spory tłumek nowych, w większości słabo zarysowanych postaci. Mnóstwo wątków pobocznych nie doczekało się rozwinięcia. Weźmy taką Lunę Lovegood. Na początku została dość szczegółowo scharakteryzowana, co sugerowało, że odegra w książce niepoślednią rolę. Niestety, tylko sugerowało. Chociaż... może w kolejnych tomach? Pani Rowling pokusiła się też o umieszczenie w książce wątku pseudoromansowego. Bardzo pseudo. Moim zdaniem plasował się gdzieś na poziomie fotostory z "Brawo Grill".

Z przykrością muszę stwierdzić, że w większości scen, ze sceną walki finałowej na czele, brakuje napięcia znanego nam z poprzednich części. Trudno ocenić, czy jest to kwestia stosunku objętości do treści, czy też znużenia autorki tematem; w końcu ile razy można pisać o tym samym?

Jednak mimo wymienionych wyżej usterek, nie można książce odmówić pewnego uroku. Pochłania się ją lekko i szybko, czytelnik z przyjemnością odkrywa, że Hogwart nie jest jedynie krainą szczęścia (mnie już nużył ten, do tej pory dość płaski, obraz Szkoły Czarodziejów) i że Harry też czasami, jak zwykły nastolatek, kłóci się z przyjaciółmi, a nawet potrafi dokuczyć kuzynowi. Niezła gratka czeka na snaperów – miłośników profesora Snape’a... Ale o tym – sza.

 

Katarzyna Pilipiuk

 

Joanne K. Rowling

Harry Potter i Zakon Feniksa

Przekład: Andrzej Polkowski

Wydawnictwo Media Rodzina

Stron: 960

cena: 49 zł

 

 


Książka

Giń niecna poprawności!

 

Nie ma nic gorszego niż absolutnie poprawnie napisana książka. Wszystko jest w niej poukładane, równiutkie, jak w szkolnym wypracowaniu prymusa. Zdania okrąglutkie, postaci zgrabnie opisane tysiącem literek, jednak poprawne zaledwie, nic więcej. Taką też poprawnością błyszczy Piąta czarownica Roberta Newcomba. Ruszyła maszyna kolejnego cyklu fantasy Kroniki krwi i kamienia. Pierwszy tom całkiem smacznie się zaczął, aż miło się robiło na duszy, że wydane pieniądze w błoto nie poszły. Ale w miarę połykania kolejnych stron powieści zaczęłam czuć lekką niestrawność, na szczęście nie zakończyło się to wszystko rewolucją żołądkową. Nie było aż tak źle.

Newcomb ukończył ekonomię i historię sztuki, został biznesmenem. Znalazł też czas na liczne podróże, i chwała mu za to, bo dzięki nim zachwycił się światem, a to znajduje swe odzwierciedlenie na kartach powieści. Autorowi udało się stworzyć w swojej debiutanckiej powieści świat rzeczywiście zachwycający.

W tej zgrabnie opisanej rzeczywistości żeńskie i męskie siły magii postanowiły ze sobą stoczyć poważną walkę. Wygrali magowie, ratując świat przed kobiecą magią. Jednak pradawny Sabat – a uściślając: pozostałe cztery, najważniejsze czarownice – przeżyły, mimo że zostały wysłane przez czarodziejów na pewną śmierć na Morze Szeptów. Przez 327 lat myślano, że czarownice odeszły na zawsze, a wraz z nimi zagrożenie. A tu niespodzianka. Jak się okazuje, nie tak łatwo pozbyć się czarnego charakteru, a raczej czterech czarnych charakterów. W królestwie Eutracji Rada Czarnoksiężników nie spodziewa się powrotu zła. Jednak jest ktoś, kto wierzy, że czarownice uszły z życiem. Parze królewskiej urodziły się bliźnięta, które mają wypełnić proroctwo. Teraz, dorośli już, Tristan i Shailiha muszą udźwignąć magię szlachetnej krwi tętniącej w ich żyłach. Czy im się uda? Czy książę przyjmie ciężar ofiarowanej mu władzy wraz z tajemniczym Klejnotem? Czy może jednak ucieknie od odpowiedzialności i pozostanie nikim? Czy pozornie spokojna Eutracja może spać błogim snem i nie musi się obawiać tych, które pochłonęło morze? Odpowiedzi trzeba szukać w książce.

Newcomb dobrze opanował warsztat literacki, ale to za mało, żeby napisać świetną powieść. Gdzieś mu zaiskrzył pomysł, bardzo dobry nawet, ale po drodze ta iskierka zgasła, a fabuła obróciła się w schemat. Próbuje jeszcze powstać z prochu i czasem się jej udaje, czego efektem są niezwykle sugestywne i mroczne opisy bestii budzących odrazę i grozę, niecne poczynania czarownic też były wielce efektowne. Wtedy to w powietrzu unosi się zapach śmierci i cierpienia. Szkoda, że tych momentów jest tak mało.

Kolejną rzeczą, która świadczy o tym, że książka nie wykroczyła poza zwykła poprawność, są niektórzy bohaterowie. Czasami zaciskałam pięści ze złości, gdy czytałam o dzielnym Tristanie. Wszystko mu się udaje. Z każdej walki wychodzi bez większego uszczerbku, przez co traci w moich oczach na wiarygodności. Jego postępowanie jest mechaniczne, proste, czasem mało logiczne. Idzie tam, gdzie mu każą, pokonuje wszystkie przeciwności, bo przecież ma misję, a to zapewnia mu nietykalność. Nie dość, że szczęściarz, to jeszcze niezniszczalny. Efekt? Książę jest postacią strasznie spłyconą. I jest to wina autora, bo nie dał mu się wykazać. Nie postawił przed nim większych problemów do rozwiązania, poważnych tarapatów, nie zmusił bohatera do większego wysiłku umysłowego. Ot, tak sobie nakreślony niezbyt wprawną ręką szkic postaci.

W czasie czytania Piątej czarownicy co jakiś czas wpatrywałam się w lusterko w poszukiwaniu błysku w moich oczach. Niczego takiego nie znalazłam, a to znak, że powieści czegoś brakuje. Czegoś, co sprawiałoby, że książka by panowała nad moim umysłem w trakcie lektury. Przez jedną trzecią powieści czytaniu towarzyszy lekkie napięcie i zaintrygowanie. Potem wszystko się wali i gwałtownie spada. Główny bohater staje się nijaki, opowiadana historia toczy się z punktu A do punktu B. Nie ma tu wielkich tajemnic, intryg, wszystko jest ładnie opisane i nie zmusza do myślenia czy refleksji, a przecież aż się prosi o jakieś kłody rzucane pod nogi bohaterom.

Sytuację ratują czarownice. Tu muszę postawić duży plus autorowi, za jego wyobraźnię, bo udowodnił, że jednak potrafi czasem wyjść poza podręcznik sztuki pisania. Kobiety intrygują i sprawiają, że mężczyźni zaczynają się trząść na sam widok którejś z wielkiej czwórki. Okrutne, diaboliczne, piękne, władcze, spragnione seksu i zadawania tortur stały się dla mnie ucieleśnieniem złej mocy. Wątpię, żeby któryś z panów chciał znaleźć się w łóżku czarownicy. Wątpię, czy chciałby być gwałcony, poniżany czy nawet zabity, bo przecież zadawanie śmierci jest dla pań źródłem największej przyjemności graniczącej z rozkoszą. Czarownice są prawdziwa perełką tej powieści, błyszczą swoim jestestwem i rozświetlają mroki poprawnej powieści.

Fabuła czasami nie trzyma się przysłowiowej kupy, rozpływa się, zaczyna być mglista, a kiedy mgła już opada, pozostaje tylko zawód i nikłe wspomnienie czegoś, co mogło być świetne. Piąta czarownica liczy sobie 610 stron, czyli jest stosunkowo gruba, ale treści w niej za mało jak na tę objętość. Całość przelatuje przez pamięć niczym przez sito z dużymi dziurami, a na ściankach zatrzymuje się tylko wątły osad. Szkoda, bo mogło być naprawdę pięknie... Zobaczymy, co przyniosą kolejne tomy, bo cyklu jeszcze nie przekreśliłam całkowicie. Widzę światełko w tunelu, ale obawiam się, że to może być pociąg...

 

Agnieszka Kawula

 

Robert Newcomb

Piąta czarownica

Tłum: Paweł Kruk

Rebis, 2003

Stron: 610

Cena: 35,00

 

 



Czytaj dalej...




 
Spis treścii
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
Kirył Jes'kow
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
P. Zwierzchowski
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
M. Koczańska
Ł. Orbitowski
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
M. Koczańska
Joanna Łukowska
T. Zbigniew Dworak
Magdalena Kozak
Anna Marcewicz
XXX
Elizabeth Moon
Elizabeth Moon
D. Drake, S.M. Stirling
Fabrice Colin
Clive Barker
Steven Erikson
Eugeniusz Dębski
Marcin Wolski
 
< 07 >