Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Tomasz Jarząb „Wola życia”

Ilustracja: Artur Krach

Z głębokiego snu wyrwał go ostry jak brzytwa dźwięk syren pokładowych. Mała kajuta skąpana była w szkarłatnym blasku lamp ostrzegawczych. W sennym zamotaniu nie rozumiał, dlaczego nie pozwolą mu jeszcze chwilę pospać po dwudziestogodzinnej wyczerpującej wachcie, tylko znowu wzywają go na mostek. Czasami miał ich wszystkich dość. Pieprzone darmozjady, zupełnie jakby nie potrafili poradzić sobie z kilkoma prostymi czynnościami na raz, trzeba ich nieustannie niańczyć i pilnować, żeby się nie pozabijali. Nie jego wina, że astrofizyk nie umie się dogadać z nawigatorem, a nawigator z dowódcą. Gdzie jest Grim? Dlaczego on się tym nie zajmie, skoro to jego zmiana?

– Już idę! Słyszycie? Już idę! Wyłączcie ten pieprzony… – stęknął w duchu, gdy dotarło do niego, że to, co wziął za zwykłe wezwanie, to prawdziwy alert. Błyskawicznie rzucił się na podłogę i niemal jednym susem skoczył pod automat skafandra.

Przywarł do ściany, wypełniając obrysowany fluorescencyjną linią kształt, aby czekające tam elementy ubioru dokładnie oplotły jego członki w kompozytowym uścisku. Ramiona, nogi, tułów, a na końcu głowę. Gdy wszystkie części stroju były na miejscu, syk tłoczonego powietrza ogłosił zakończenie procedury. Komputer skafandra informował o poprawnym działaniu podzespołów. Szczelność – jest! Ogrzewanie – jest! Zielone potwierdzenia przelatywały po ekranie przeziernym hełmu, ale nie potrafił skupić na nich uwagi. Szybciej, szybciej. Zaczepy puściły. Nie zdążył zrobić kroku, gdy pierścień rotacyjny, w którym znajdowała się jego kajuta, stanął, a on uniósł się bezwładnie w zerowej grawitacji. Pozbawiony oparcia, zawisł pośrodku pomieszczenia, rozpaczliwie próbując się czegoś złapać.

Starał się przypomnieć sobie manewry na wypadek utraty ciążenia, gdy radionadajnik automatycznie otworzył wszystkie kanały. Przeciągły pisk informował go o udanym połączeniu w paśmie ogólnym.

– Tutaj Nil! Tutaj Nil! Co się dzieje? Co się, do jasnej cholery, dzieje?! – wykrzyczał, stabilizując swój dryf. W odpowiedzi głośnik huknął skotłowaną plątaniną ludzkich głosów ze wszystkich gardeł na statku. Polecenia, rozkazy, prośby i groźby. Ktoś wzywał wszystkich do kapsuł ratunkowych, wykrzykiwał koordynaty, ktoś inny, chyba Jefferson, głośno odmawiał jakąś starą modlitwę, jeszcze ktoś, równie zagubiony jak Nil, z częstotliwością karabinu wykrzykiwał jedno zdanie: To niemożliwe! To niemożliwe! To niemożliwe… Każdy dokładał coś do tego jazgotu, aż naraz wszyscy umilkli. Zapanowała nieznośnie głęboka i niepokojąca cisza. Nilowi zdawało się, że nie będzie miała końca, gdy mocny i stanowczy głos kapitana wypowiedział jedno, jedyne zdanie do wszystkich z dwudziestoosobowej załogi.

– Przygotujcie się… Wieczność przed nami.

Lodowaty dreszcz przebiegł Nilowi po plecach.

– Matko Boska… – zdążył wyszeptać, gdy potężne szarpnięcie rzuciło nim o podłogę, jak gdyby cały statek skoczył do przodu. Kolejne, równie silne, wykręciło Nilem beczkę. Odbijał się bezwładnie od wszystkich płaszczyzn kajuty, starając się chronić przesłonę hełmu aż do momentu, gdy walnął w osłonę reduktora. Mocne uderzenie wybiło mu powietrze z płuc. Nieprzenikniona ciemność złapała go w stalowe ramiona, odbierając przytomność.

*

Wziął głęboki wdech, jakby chwilę wcześniej nurkował w najciemniejszych głębinach oceanu. Początkowo niczego nie słyszał, niczego nie widział, niczego nie czuł. Naraz zmysły wróciły, a wraz nimi ból obitego boku. Żył. Martwych nie może tak boleć, pomyślał.

Panowała ciemność, rozpraszana jedynie oświetleniem jego skafandra. Głowę rozdzierał mu krzyk. Potworny wrzask, którego źródła nie umiał zlokalizować. Czy to on krzyczy? Nie. To z interkomu. Kto?

Rozpoznał Asova, młodego mechanika z poziomu trzeciego.

– Czy ktoś mnie słyszy!? Chryste! Czy ktoś mnie słyszy?! Potrzebuję pomocy! Moja lokalizacja: poziom trzeci, moduł szósty – mesa. Powtarzam. Chryste Panie! Powtarzam: poziom trzeci, moduł szósty – mesa, kod czerwony. Kod czerwony… – Proceduralny język mieszał się ze strachem chłopaka. Ile miał lat? Dwadzieścia trzy, dwadzieścia dwa?

Nil zmusił odrętwiałe wargi, by wyszeptały kilka słów.

– Tu Nil… drugi pilot Nil… poziom pierwszy, moduł drugi – kajuta czwarta…

– Pomocy! Jezu, pomóż mi! Jestem… – przerwał Nilowi.

– Spokojnie! Spokojnie. Daj mi chwilę…

– Pomocy! Ściany… ściany mnie przygniotły… Nie mogę się ruszyć! Chryste!

Nil nie był pewny, czy dobrze zrozumiał. Ściany?

– Uspokój się! Jesteś, na Boga, oficerem Federacji, weź się w garść! – wrzasnął. – Opowiedz, co się stało. Jesteś sam? Co z resztą?

Chłopak szlochał.

– Jestem sam… Byłem sam, gdy to wszystko się zaczęło. Zdążyłem założyć skafander, gdy mesa się zapadła… Cały moduł skręciło jak kartkę papieru, nim zdążyłem otworzyć grodzie, przedostać się do sąsiedniego modułu. Przyszpiliło mnie do drzwi. Rozumiesz?! Przygniotło mnie do drzwi… Nie daj mi tu umrzeć! Nie daj mi tu umrzeć!

Asov musiał być w szoku. Cały moduł zniszczony? Co tu się dzieje?

Nil zadrżał. Przygotujcie się… Wieczność przed nami.

Nie mógł zapomnieć słów kapitana. Niosły zapowiedź, którą spychał w najdalsze rejony świadomości. A ona i tak wracała.

– Poczekaj chwilę… Tu drugi pilot Nil, czy ktoś jeszcze nas słyszy? – zaczął nadawać do wszystkich. – Odbiór! Czy ktoś jeszcze nas słyszy? – Poza cichym kwileniem Asova radio milczało. Nikt nie odpowiadał. Nikt się nie zgłaszał. Zostali sami?!

Miał wrażenie, że to sen. Zaraz się obudzi. Jak to – dwadzieścia osób załogi i nagle tylko ich dwójka? Nie! To niemożliwe.

Podręczną latarką wbudowaną w rękawicę oświetlił sobie drogę do ściennego panelu, łączącego wszystkie pomieszczenia z serwerem głównego komputera statku. Tam się wszystkiego dowie. Wszystko będzie jasne.

– Nil, odezwij się… proszę.

Nie odpowiedział, był zbyt zajęty tłuczeniem opuszkami rękawic w martwy ekran dotykowy, który nie podjął pracy. Wcisnął szybki reset. Bez efektu, ekran dalej zionął pustką. Bezpiecznik przeciążeniowy musiał zadziałać.

– Nil, co się dzieje? Nil…

Szarpał się z osłoną panelu. Jakieś zwarcie musiało wywalić bezpiecznik. Wystarczy tylko przywrócić obwód i wszystko będzie dobrze.

– Nil, jesteś tam?

Płyta polipropylenu ustąpiła, odsłaniając niewielki przełącznik.

– Nil, na Boga, odezwij się…

Chciał mu już odpowiedzieć, gdy słowa ugrzęzły mu gulą w gardle. Przełącznik był na właściwym miejscu. To nie było chwilowe przepięcie – statek nie miał zasilania…

Struchlał. Sytuacja była bardzo poważna.

Mimowolnie skierował oczy na tablicę, gdzie wisiały jego prywatne rzeczy, w tym zdjęcia rodziny z którejś z pierwszych wycieczek, tuż po tym, jak urodziła się ich córka Mel. Niebieskooka blondynka z małym dzieckiem na ręku uśmiechała się do obiektywu. Ile w tych oczach było radości, ile spokoju.

Włosy zjeżyły mu się na karku. Dotarło do niego, że może wszystko stracić. Na Boga, mógł stracić je obie! Ta nagła świadomość tak nim wstrząsnęła, że niemal całe życie przeleciało mu przed oczami. Zimne, wyzbyte emocji. Zrozumiał, jak bardzo błądził. Zrozumiał…

Przygotujcie się… Wieczność przed nami.

– Wieczność przed nami…

– Nareszcie… Co powiedziałeś? Nil, powtórz, słabo cię słyszę…

– Nic. Trzymaj się. Już po ciebie idę.

*

Nie, nie, nie i nie! Jest jednym z najlepszych! Nie podda się. Nigdy! Miał dla kogo żyć – miał żonę i dziecko. To prawda, zawsze się dystansował. Bał się, sam nie wiedział, czego. Może samej bliskości, może tych uczuć, które teraz chciał wykrzyczeć całemu światu? Kochał je. Muszą wiedzieć, że je kocha. Nie zamierzał się poddać. Są kapsuły ratunkowe o starterach mechanicznych. Możliwości jeszcze się nie wyczerpały.

Ogarniał go gniew. Jak można było doprowadzić do takiej sytuacji? Jak najnowocześniejsza jednostka Ziemi mogła znaleźć się w takim położeniu? Zanim udał się na spoczynek, przy sterach zostawił pierwszego pilota Grima, który wraz z nawigatorem Nowakiem miał utrzymywać obrany kurs. Mechanik Nox i dowódca Beryl przeprowadzali planowaną inspekcję reaktorów. Reszta albo wykonywała swoje obowiązki, albo odpoczywała w kajutach. Co się mogło stać? Błąd pilota? Na Boga! Grimm był tysiąc razy lepszym pilotem niż on.

Nie, ludzki błąd to za mało. To nikt z naszych… Musiała zawieść technika.

Szarpał się z pokrywą zasłaniającą dźwignię ręcznego otwierania drzwi przedziału. W teorii powinna puścić przy mocniejszym uderzeniu, ale nie dawała się otworzyć mimo mocnych ciosów, które zadawał łomem ewakuacyjnym.

Działał po omacku. Nie miał bladego pojęcia, w jakiej sytuacji się znaleźli. Żaden z pięciu systemów awaryjnych nie funkcjonował, chociaż każdy posiadał własne odrębne źródło zasilania. Każda sekcja miała swój generator jonowy, który w razie potrzeby był w pełni autonomiczny, a nawet mógł przejąć funkcje głównego reaktora, zasilając cztery pozostałe. Jednak nie brak zasilania był najgorszy. Najgorsza była cisza w eterze. Nikt ich nie wywoływał, nikt nie dał się wywołać.

Nieważne. Postanowił, że będzie się nad tym zastanawiał dopiero wtedy, gdy posadzi swoją kościstą dupę w kapsule ratunkowej. Zatrzymał się, by chwilę odpocząć. Wskaźniki sygnalizowały wydajność systemu podtrzymywania życia na poziomie siedemdziesięciu procent. Musiał się uspokoić. Zużywał za dużo tlenu.

Wyciągnął z kieszeni przybornika zdjęcie zabrane z tablicy. Uda się, prawda, kochanie? Musi się udać. Naprawię wszystko. Kocham cię.

Kobieta ze zdjęcia dalej wpatrywała się w niego tym hipnotyzującym spojrzeniem. Była jego całym życiem. Kimś, kto dał mu prawdziwe szczęście. Miał nadzieję, że o tym wie, bo nigdy jej tego nie powiedział…

Puls nieco zwolnił. Nil wykonał kolejny zamach.

W ciągu swojej kariery znajdował się w różnych opresjach, ale nigdy w tak poważnej. Byli zbyt daleko, by czekać na pomoc; rok świetlny. Pieprzony rok świetlny od domu. W dodatku na zadupiu Federacji; żadnych szlaków, żadnej okazji, aby ktoś na nich wpadł…

Uspokajał się w duchu. Ma szansę, jeszcze ma szansę. Wstrząsy się nie powtórzyły, więc uznał, że sytuacja jest wystarczająco ustabilizowana, by mógł jeszcze coś zrobić.

Udało mu się w końcu dostać do dźwigni ręcznego otwierania drzwi. Wahadłowymi ruchami rozpoczął mozolne otwieranie przejścia.

Mesa znajdowała się trzy moduły od jego obecnej lokalizacji, więc musiał pokonać jedynie sześć grodzi, które nawet bez zasilania można było otwierać ręcznie przy pomocy dźwigni. To była jedyna szansa.

Asov rzęził do słuchawki. Nil nie umiał ocenić, ile jeszcze chłopak ma czasu. Wypytał go o jego stan i dokładne położenie. Z tego, co młodziak wychrypiał, wynikało, że zdeformowane ściany zakleszczyły go między modułami, plecami do przejścia. Miał unieruchomione ręce i nogi. Czuł ucisk od piersi po same stopy, ale żadnego bólu. Chłopak musiał być w szoku.

Zgrzyt. W chwili, gdy drzwi straciły szczelność, potężna siła rzuciła Nila w kierunku szpary, chcąc go przecisnąć na drugą stronę. Zaparł się rękoma, siłując się w nierównej walce. Na szczęście kajuta była mała. Cała dekompresja trwała sekundę. Kolejny raz los mu sprzyjał… Pytanie, kiedy pokłady jego przychylności w końcu się wyczerpią.

Przygotujcie się… Wieczność przed nami.

Otrząsnął się. Wszystko po kolei. Prawda, kochanie?

Gdy ciśnienie się wyrównało, otworzył do końca przesuwne drzwi kajuty i wypłynął na korytarz, kierując się najkrótszą drogą do Asova. Snop jego latarki oświetlił sporych rozmiarów, jak na warunki pierścienia rotacyjnego, korytarz, wzdłuż którego usytuowano pomieszczenia części mieszkalnej. Sunął najszybciej, jak mógł, asekurując się poręczą. Nie od razu zauważył przestrzelinę wielkości piłki do koszykówki, która nagle wyrosła przy jego dłoni, pożerając koniec poręczy. Natrafił na koleją, a parę metrów od niej – kilka następnych. Im dalej się posuwał, tym więcej było otworów. Tunel wyglądał, jakby sam Bóg postanowił urządzić sobie strzelnicę, a ich statek był puszką po piwie, przeszło mu przez myśl.

Przestrzeliny. Wszędzie przestrzeliny. Wlecieli w rój. Było naprawdę źle.

Wodził wzrokiem po ścianach, oceniając zniszczenia, gdy natknął się na otwartą kajutę numer cztery. Czwórka była Jenkinsa. Schodząc ze służby, Nil mijał go na poziomie piątym, gdzie kolega dłubał przy androidach technicznych. Mówił, że za chwilę skończy i też się położy, bo już jest… Wskoczył do kajuty bez zastanowienia.

Jenkins był w środku. Wisiał nieruchomo w skafandrze. Zdążył otworzyć drzwi, nim odłamek kosmicznej materii wyrwał mu trzydziestocentymetrową dziurę w piersi.

*

Stanął przed dwumetrowym czopem pierwszej grodzi.

– Asov, słyszysz mnie?

– Tak… – stęknął chłopak.

– Jestem już blisko, słyszysz? Jeszcze chwila.

– Tak.

Coś w tonie głosu Asova nie spodobało mu się. Odpowiedzi zbyt krótkie, zdawkowe.

– Halo! Nie śpij mi tylko tam!

– Dobrze… Tylko czuje się jakoś dziwnie, coś… – Dźwięk podobny do odgłosu wylewanej wody dotarł do uszu Nila.

– Asov, mów, co ci jest? Odpowiadaj!

– Krew… Wszędzie krew.

Chryste! Asov był w gorszym stanie, niż mu się zdawało. Obrażenia wewnętrzne. Krwotok.

– Trzymaj się!

Nil wziął głęboki oddech. Przed nim jeszcze trzy moduły do przejścia, a dopiero za czwartą grodzią czeka na niego wykrwawiający się Asov. Mel, dziecinko, tatuś cię kocha.

– Nie waż się zasnąć, rozumiesz?! Jeszcze trochę, a wsadzę cię do rekombinatora. Będziesz jak nowy.

– Dobrze… Pospiesz się…

Rekombinator?! Nie miał pojęcia, czemu to powiedział. Może bardziej potrzebował tego kłamstwa niż Asov? Żaden rekombinator nie pomoże, gdy nie ma zasilania…

Przywarł do grodzi całym ciałem, starając się utrzymać w jednej pozycji. Złapał oburącz dźwignię i zaczął nią niezdarnie manipulować. Powtarzał sobie, że musi zachować spokój, najzwyczajniej w świecie otworzyć te pieprzone grodzie, tak jak to robił na każdym szkoleniu. Dźwignia do siebie, dźwignia od siebie. Miarowo, równo. Nieustępliwie.

Asov się kończył. Zostało mało czasu. Kochanie, cierpliwości, już niedługo, a tatuś weźmie cię na rączki. Pójdziemy z mamusią na lody, obiecuję.

Dźwignia od siebie, dźwignia do siebie. Pracował niczym archaiczna maszyna napędzana parą, niczym tłok parowozu.

Jeszcze tylko kilka ruchów i będzie bliżej ratunku. Osłabł, ale nie przerywał pracy. Czekają na niego, nie może ich zawieść. Teraz musi myśleć o Mel… Wspominał, jak widział ją tuż przed wylotem, w tej lekkiej, przewiewnej sukience, na rękach żony. Stały tam, na kosmodromie, a jedyne, na co go było stać, to machnięcie ręką. Głupie machnięcie ręką. Żadnego „kocham”. Zawsze był zimny. Nigdy nie umiał odpowiednio okazywać uczuć, chociaż je miał.

Drzwi grodzi zaczęły wysuwać się delikatnie z zaczepów.

– Nil, pospiesz się…

Rama drzwi zsunęła się rygli i sprężyny zawiasów wykonały resztę pracy za niego. Przejście stanęło otworem.

Jego oczom ukazał się widok, którego się nie spodziewał. Korytarz odchodzący od wręgi urywał się w chaosie poszarpanych, podziurawionych blach, osłon termicznych oraz wystrzępionych przewodów elektrycznych i chłodniczych. Jednak najgorsze było dalej. Niczym przejście do innego wymiaru, oplecione ramą ze strzępów tej rzeczywistości, inne tu, inne teraz spozierało na niego z drugiej strony otworu. W głębi tej studni zobaczył bowiem statek kosmiczny; dalekosiężną jednostkę. Swój statek! Jednostkę, na której właśnie był. A raczej jej podziurawione cielsko, z którego burt wytryskały gejzery zmrożonych gazów. Widział roztrzaskany dziób. Kierując wzrok w stronę rufy, ujrzał fragmenty poszycia kadłuba, luźniej bądź mocniej zbite w gromady i rozsiane aż do pierścienia. Część z reaktorami oraz napędem zupełnie przestała istnieć. Błyski żarzących się prętów paliwowych rozświetlały próżnię. Sam pierścień, przytwierdzony jedną nieuszkodzoną przewiązką do centralnego modułu statku, wyglądał jak rozstrzelana śrutem obręcz, z której kosmiczna siła wyszarpała kilka sekcji i upodobniła go do sierpa księżyca.

Słyszał w uszach szum krwi i głos Asova błagającego o pośpiech. Ale nie mógł się ruszyć. Nie był w stanie nic zrobić ani dla siebie, ani dla tego biednego dzieciaka.

Dryfował w oderwanym fragmencie pierścienia w kierunku kosmicznej pustki! Powoli. Nieubłaganie. Dalej od Asova, jeszcze dalej od ratunku. Równie martwy jak Jenkins.

Przygotujcie się… Wieczność przed nami.

*

Nie wiedział, jak mu powiedzieć, że to już koniec. Że to tylko kwestia czasu, kiedy… kiedy dołączą do Jenkinsa.

Wyłączył mikrofon i krzyknął jak nigdy wcześniej. Wydarł z siebie skumulowane napięcie, żal, rozpacz i bezradność. Nie! Nie! Nie! To niemożliwe! Nie mógł uwierzyć w to, co się działo. Chciał walczyć. Rozrywać własnymi rękami warstwy poszycia. Tłuc pięściami, aż wywalczy sobie ocalenie. Był gotowy na każde poświęcenie, oddałby duszę samemu diabłu. Gdyby tylko mógł… Szalupy ratunkowe, nawet jeżeli któraś przetrwała, znajdowały się poza jego zasięgiem. Nie miał silników gazowych, a skok nie wchodził w rachubę. Równie dobrze mógł się odbić w kierunku Ziemi.

Szamotał się chwilę, aż osłabł. Poczuł się pusty w środku. Zawisł bezczynnie w przestrzeni. Czy tak się traci nadzieję? Czy to się dzieje z człowiekiem, kiedy uświadamia sobie, że to koniec? – przemknęło mu przez głowę.

Zakończenia nerwowe Asova zaczęły budzić się z wywołanego szokiem odrętwienia. Ciche postękiwania chłopaka przerodziły się w jęki, by wypełnić wezbraną falą cierpienia wnętrze jego hełmu.

– Nil, pali mnie. Pali mnie od środka! Zrób coś… Chryste, zrób coś!

Chciał coś odpowiedzieć, ale nie mógł. Wisząc tak w nieustannym upadku, zapadł w coś na kształt letargu. Dźwięki z interkomu; każde mlaśniecie, każdy jęk, każdy stękniecie Asova – cięły jak nóż. Był bezradny. Nie mógł dać Asovowi nawet cienia nadziei, nie mógł mu dać czegoś, czego sam już nie miał.

– Nie mogę… Już nie mogę… Zrób coś! Zrób…

Nie odezwał się nawet słowem. Ani jednym słowem. Z czasem błagania ustały i tylko płytki oddech świadczył, że gdzieś tam Asov jeszcze żyje. W końcu i tego zabrakło. Teraz moja kolej, pomyślał.

W malignie zobaczył twarzyczkę córki. Nosek, który tak uroczo marszczyła w przypływie złości, kiedy nie miał czasu, by się z nią bawić w kosmicznych kowbojów. Tatusiu, pobaw się ze mną. Tatusiu…

Był złym ojcem, złym mężem. Zimnym, niczym z kamienia. Dlaczego nie potrafił wyrazić tego, co czuł?! Dlaczego?! Czekało go piekło. Słuszna kara. Był tego pewien. Zanurzał się w nicość. Stracił przytomność.

Pip – pip – pip!

Ocknął się. Nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło. Komputer skafandra informował go o krytycznym nasyceniu dwutlenkiem węgla. Tlen się skończył, a jego życie zależało od filtra dwutlenku węgla – małego cylindrycznego pochłaniacza. Ile mu jeszcze zostało? Dziesięć minut? Piętnaście? Nawet nie spojrzał na wyświetlacz. Nieważne. Poddał się już dawno. Poczuł przemożną potrzebę zakończenia tego absurdu. Pomyślał, że wystarczy ściągnąć hełm i…

Coś szarpnęło go za nogę! Pomyślał, że to martwy Jenkins przyszedł upomnieć się o jego duszę. Zawlec go do piekła. Odwrócił się w kierunku zagrożenia i… Po raz pierwszy i ostatni w życiu poczuł gorące łzy napływające do oczu. Nadzieja wypełniła mu serce.

*

– Tak doszło do spotkania z androidem. Domyśla się pan, skąd on się tam wziął? – Potężnie zbudowany śledczy Haler zawiesił głos w oczekiwaniu na odpowiedź.

Nil wpatrywał się tępo w łysą głowę inspektora, wytrącony z rytmu. Minęła niespełna doba od jego odnalezienia, a już był przesłuchiwany w sprawie zajść na Wirze.

Siedzieli w przestronnej sali przesłuchań. Olbrzymie ściany, pokryte jednolitym matowym szkłem, wyrastały niczym góry lodowe. Wszystko było takie sterylne, cholernie niepokojące swoją obcością. Nil czuł się nieswojo, ale to nie było teraz najważniejsze. Udało mu się! Nie zamierzał tego przeciągać. Odpowiadał posłusznie na wszystkie pytania. Nie kłamał. Mówił obszernie, choć w środku gotował się z niecierpliwości. Chciał zobaczyć swoich bliskich…

– Proszę odpowiedzieć na pytanie, panie Nil. – Chłodne spojrzenie Halera przeszyło go na wskroś.

– Tak. Android przebił się do mnie z sąsiedniego modułu, z przeciwnego kierunku niż ten, w którym ruszyłem z pomocą Asovowi.

Jego rozmówca skrupulatnie coś notował na swoim panelu, z kolei współpracownik inspektora, Jantar, nie spuszczał oczu z jakiegoś punktu za plecami przesłuchiwanego.

– W momencie kolizji android został aktywowany zgodnie z protokołem bezpieczeństwa przez system pokładowy, który zdołał do niego transferować niepełne dane o statusie jednostki, zanim przestał istnieć wskutek uszkodzeń centrum dowodzenia. Ale to wystarczyło, by android podjął poszukiwania ocalałych. Tak natknął się na mnie.

To Jenkins… To Jenkins musiał go przyprowadzić ze sobą do stacji dokującej, gdy schodził ze służby.

Haler przestał notować. Nil poczuł niepokój. W postawie inspektora było coś nieludzkiego. Potężne ramiona przypominały dwa hydrauliczne siłowniki, mogące urwać człowiekowi głowę. Typ stworzony do wyciągania informacji z ludzi. Przesłuchiwany miał wrażenie, że nie może przestać i musi mówić dalej. Zadowolić słuchających swoim wyznaniem.

– Zgodnie ze specyfikacją to model 22. Nazywaliśmy go fantomem lub puszką. Był idealny do prowadzenia prac wszędzie tam, gdzie istniało zbyt duże zagrożenie dla ludzkiego życia. Wystarczyło dokonać połączenia za pośrednictwem mikrofalowego nadajnika i przeprowadzać najcięższe prace w ciele androida, zostawiwszy swoje w bezpiecznym miejscu. Sto pięćdziesiąt terabajtów pozytronowej pamięci. Dość, by pomieścić ludzki mózg, żeby… – Urwał. Głos mu się załamał w przypływie emocji.

Bardzo tęsknił za swoimi dziewczynami. Chciał im powiedzieć, że je kocha. Chciał je zobaczyć jeszcze raz. Tylko jeden raz. Ostatni. Pragnął, by wiedziały, co do nich czuje. Teraz. Już! Póki mógł mówić.

– Polecił pan androidowi skopiować sieć neuronową pańskiego mózgu, gdy połączył się pan z nim przez port mikrofalowy?

– Tak. Potem patrzyłem, jak moje ciało… Nie tylko moje ciało, ale jak JA gasnę, duszony dwutlenkiem węgla. Gdy odszedłem, włączyłem w ciele androida opcję hibernacji.

Poczuł się winny, choć nie wiedział, dlaczego. Przecież nie miał wyboru. Innej szansy też nie. Czy ktoś jeszcze może powiedzieć, jak to jest przeżyć swoją śmierć? A on pamiętał każdą chwilę. Nasycenie dwutlenkiem węgla osiągnęło poziom krytyczny. Systemy skafandra w rozpaczliwej walce próbowały znaleźć sposób, by wygenerować jeszcze jedną cząsteczkę tlenu, by przedłużyć jego życie jeszcze o sekundę. Skafander zaczął mocniej opinać jego ciało, chcąc przetłoczyć jeszcze odrobinę powietrza w kierunku hełmu, pochłaniacz zwiększył ilość przepuszczanego powietrza, jakby zmuszając się do większego wysiłku. Każdy element systemu chciał, żeby użytkownik żył. Daremnie.

Jego nowe, syntetyczne ciało, zakotwiczone manipulatorem do poręczy asekuracyjnej korytarza, trzymało go w objęciach. Trwał tak, dzień, dwa, tydzień, a może miesiąc, nim przeszedł w stan oczekiwania. Trwał tak i śmiał się. Chichotał jak dziecko: Kochanie! Jeszcze nie dla mnie wieczność… hahaha. Nie dla mnie, nie dla mnniehahaniedlamnieniedlamnieniedlamnieniedlamnie…

– Proszę zrozumieć! – Nil zerwał się ze zgrzytem mechanicznych stawów. To była jego szansa. Kongres musiał zrozumieć! – Bardzo tęsknię za rodziną. To… To było moje jedyne wyjście. Rozumie pan?! Zrobiłem to wszystko dla swojej rodziny, dla żony i dziecka! Chcę się z nimi tylko pożegnać i powiedzieć im, że są dla mnie najważniejsze. To, czego wcześniej na głos nie mówiłem… – Generator głosu zatrzeszczał. – Czy będę mógł się zobaczyć z córką? Wiem, że to będzie dla nich szok, ale potrzebuję tylko kilku pierdolonych chwil. Czy możecie to dla mnie zrobić?! Czy możecie zrobić mi tę łaskę?!

Jego głos niósł się echem w sali. Nastała cisza.

Twarz inspektora nie wyrażała żadnych uczuć, niczym odlana z ołowiu maska. Odezwał się dopiero, gdy w słuchawce usłyszał instrukcję Góry, która zza matowego szkła nieustannie śledziła przebieg rozmowy.

– Proszę się uspokoić – zaczął beznamiętnie Haler. – Gdy tylko Kongres wyda orzeczenie, przekażemy pańskiej żonie zawiadomienie o pana odnalezieniu. Co prawda trzeba będzie poinformować małżonkę o okolicznościach, ale jeśli się zgodzi, to zorganizujemy spotkanie. Proszę o jeszcze odrobinę cierpliwości, a na pewno się zobaczycie. Teraz zadam panu kilka pytań. Proszę odpowiadać zgodnie z posiadaną wiedzą. Możemy kontynuować?

– Oczywiście.

– Dobrze. Co może pan powiedzieć o pierwszym pilocie Grimie…

Nil poczuł ulgę. Napięcie opadło. Przecież tak bardzo je kochał. One były sensem jego życia. Tylko dla nich mógł przetrwać to wszystko, nim odda się wieczności. Kochane, za chwilę się zobaczymy!

*

Haler był już zmęczony tym teatrzykiem. Metody Góry zdawały się równie osobliwe, co zupełnie niepotrzebne. Czemu to miało służyć, zadawał sobie pytanie. Dojściu do prawdy? Poznaniu okoliczności?

Godzinę po wyprowadzeniu Nila Haler dalej siedział zasępiony nad wspomnianą decyzją Kongresu, która była mu znana, nim zaczęło się przesłuchanie. Orzeczenie nie pozostawiało złudzeń. Zresztą, nie spodziewał się innego rozwiązania sprawy. Nil nigdy nie spotka się ze swoimi bliskimi.

Otworzył w przeglądarce archiwalne materiały, które zgromadzono w toku poszukiwań. Wybrał zdjęcia załogi statku Wir, zrobione na potrzeby artykułu do popularnego pisma naukowo-przyrodniczego tuż przed wylotem w jej ostatnią misję.

Odszukał fotografię Nila, stojącego w okularach przeciwsłonecznych na tle odrzutowca szturmowego.

Drugi pilot – nawigator Gerald Rudolf Nil. Jego życiowe motto brzmi: „Wola zgina stal” – głosił podpis pod zdjęciem.

Haler wczytał się w wywiad przeprowadzony przez korespondenta prasowego. Nil opowiadał w nim, jak to się stało, że zamienił samoloty na statki kosmiczne. Gratka dla młodych chłopców, marzących o podboju wszechświata. Z artykułu wyzierał twardy człowiek, pewny swoich przekonań. O rodzinie wypowiadał się zdawkowo, ale dobrze. Można by odnieść wrażenie, że inaczej niż teraz, gdy wrócił…

Powstrzymał się przed myśleniem o tej pokracznej maszynie z włókna węglowego i aluminium jak o człowieku. Czyż nie był to tylko zimny cyfrowy zapis neuronowych połączeń mózgu tego faceta ze zdjęcia? Zwykłe interaktywne nagranie osoby, której już nie ma. Nic ponadto. Echo prawdziwych emocji i uczuć, iluzja prawdziwego życia.

Wszedł Jantar z dwoma kubkami gorącej kawy.

– Ale szef dzisiaj przejęty. – zaczął głupkowato podinspektor, stawiając jeden z nich w zasięgu ręki Halera. – Myślałem, że sprawa jest oczywista.

Inspektor nawet na niego nie spojrzał. Przełączył na portal informacyjny, donoszący o odnalezieniu szczątków zaginionej dwadzieścia lat temu jednostki dalekosiężnej Wir. Tajemnica zaginięcia rozwiązana! Czarne skrzynki mówią głosem umarłych – głosił tytuł.

Nie wiedzą nawet połowy, przeszło mu przez myśl.

– Chłopaki z dołu pytają, czy zamierza pan wyjaśnić sytuację puszce, zanim ją wyczyścimy.

– Nie. To niepotrzebne.

Jantar jest pewny. Kongres i Góra też. Wszyscy są tego pewni. Specjaliści nie mają wątpliwości i zawsze będą twierdzić, że to niemożliwe, by syntetyczne elementy zasłużyły na miano żywej istoty. Dla nich sama pamięć, inteligencja, a nawet pozory samoświadomości to za mało. Dopiero w połączeniu z organiczną resztą, genetyczną informacją przekazywaną od matki wszystkich komórek nieprzerwanie od powstania pierwszych struktur organicznych do teraz, można mówić o życiu, o istocie ludzkiej. Nierozerwalna więź między duchem a ciałem to dla nich paradygmat, z którego nie zrezygnują. Nil w takiej postaci nie miał prawa istnieć.

Ale czy mogą się mylić? Skąd się bierze ta ich pewność? Może to zwykły strach przed przyznaniem przed samymi sobą, że jesteśmy tylko wyładowaniami elektrycznymi i niczym poza tym, nie pozwala nam uznać komputerów, maszyn obdarzonych niespotykanym w przyrodzie potencjałem, za równe sobie, bo przecież…

Stop!

Rozmasował skronie.

Nie miał czasu, by się na tym zastanawiać. Nawet jeżeli wraz z kopią połączeń mózgu Nil przekazał maszynie coś więcej niż tylko zestaw danych o sobie, nawet jeżeli transfer dokonał niewyobrażalnej rzeczy i sprawił, że elektroniczna plątanina stała się gospodarzem ludzkiej istoty, a tym samym – człowiekiem świadomym i wrażliwym emocjonalnie, to nie miało to żadnego znaczenia. Nawet jeżeli Nil żył i był sobą, to teraz wyrwałby sobie z piersi mechaniczne serce.

Inspektor odszukał w bazie danych krótką notatkę swojego poprzednika, dotyczącą żony i córki Nila.

Weronika Nil (34 lata) i Melania Nil (4 lata) w dniu 1 grudnia 2089 roku zostały odnalezione martwe w swoim domu przy ulicy Więzów 13 przez zaalarmowaną przez sąsiadów policję obywatelską. Oględziny zwłok i późniejsza sekcja pozwoliły ustalić, że Weronika Nil (matka) zamordowała we śnie swoją córkę, a następnie popełniła samobójstwo. W pożegnalnym nagraniu sprawczyni jako powód swojego postępowania podała zaginięcie rok wcześniej swojego męża Gerarda R. Nila (36 lat) – pilota międzygalaktycznego w korporacji Fenix, oficjalnie uznanego za martwego.

Według ustaleń śledczych kobieta leczyła się psychiatrycznie.

Tak. Nil nigdy nie wrócił. Zginął w tym dryfującym fragmencie statku. Tak będzie lepiej dla wszystkich.

Heler upił łyk kawy i przeciągnął się. Postanowił. Po powrocie do domu wyściska swojego nastoletniego syna i powie mu, jak bardzo go kocha, nawet jeżeli młody uzna, że jego stary zwariował.

KONIEC

Tomasz Jarząb

 

 




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Daniel Hermanowicz „Idolatria”
Opowiadania Daniel Hermanowicz - 11 listopada 2020

Długo by opowiadać. Dla pana najistotniejsze jest to, że jesteśmy jedynymi bóstwami,…

Hanna Karwowska „Chłopiec z XXI wieku”
Opowiadania Hanna Karwowska - 1 czerwca 2014

Od redakcji: Dziś, z okazji Dnia dziecka, mamy dla Was ciekawostkę, rarytas. Tekst został…

Łukasz Sikora „Centralne Biuro Śledzenia Autorów”
Opowiadania Łukasz Sikora - 20 czerwca 2014

Pan Mietek uważał się za wzorowego pracownika, w takim przekonaniu utwierdzały go…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit