strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Sławomir Mrugowski
Początek Poprzednia strona 29 Następna Ostatnia

Ponad krainą mgieł... (3)

 

 

* * *

 

Nyjan opanował wreszcie drżenie. Obolały skulił się przy wielkim kole krytego wozu. Wspominał słowa Borowita, bo jeszcze przed chwilą przekonany był, że oto dotarł do kresu drogi, i kiedy przestały nawet boleć uderzenia, pojął jak niewiele znaczy każdy dar, cel czy marzenie w obliczu zmienności, której zaczątkiem jest własny wybór, a życie może skończyć się tak zwyczajnie, szybko i nieoczekiwanie.

- Napij się - jego myśli przerwał kobiecy głos. Chłopak zrozumiał słowa, kiedy jednak spróbował dojrzeć twarz tej, która otoczyła go opieką, zdał sobie sprawę, że nabrzmiała powieka nie daje się podnieść. Kobieta pochyliła się i przysunęła naczynie do ust. Przełykał małymi porcjami napój z miodu, w którym czuł zioła. Po chwili te same delikatne ręce zaczęły obmywać mu twarz, zadrapania i sińce. Nie miał siły uciekać, a kiedy mógł już otworzyć oczy na tyle, że dostrzegł białkę, której dłonie przynosiły ulgę, spostrzegł, że jest brzemienna.

- Nazywam się Sara. - Usłyszał miękki głos. Nie czuł od kobiety nienawiści, za to biło od niej ciepło, i zdał sobie sprawę, jak przyjemnie mu pozostawać w jej bliskości, mimo piekących ran. W poczuciu tej lubości usnął, a we śnie wciąż upajał się spokojem, w obliczu którego nie czuł obawy przed mgłą, przez którą przedzierał się, mimo tego, że za nią czaiło się zawsze coś przerażającego. Z głębi jego myśli patrzyła Strzyga.

- Już czas... - młodzika obudził szept i wdzięczny był za to, że wyrwano go z otchłani pełnej niemej obecności upiorzycy. Nad sobą znów ujrzał kobietę, ale i niskiego mężczyznę, który uchronił go od zguby. Nie zląkł się. Za nimi stał człowiek z łuczywem, którego twarzy mimo światła nie dostrzegł. - To Aleppo... przyjaciel. Pójdziemy z nim. - i rzeczywiście chłopak nie obawiał się.

Poszli przez uśpiony obóz. Wokół dopalał się żar palenisk. Tylko przy jednym siedzieli jeszcze ludzie i odprowadzili ich zimnymi spojrzeniami. Nyjan opanowywał ból poturbowanych kości, aż wreszcie dotarli do namiotu strzelistego i wielkością równego chacie. Tam dwójka stróżów uchyliła płócienną połę.

Wzrok młodzika nie zdążył objąć wnętrza, kiedy przywołany siłą, której nie potrafił się oprzeć, zatrzymał się na postaci chudego mężczyzny okrytego kocem, który klęczał przed rozwartą skrzynią oświetloną drgającym płomieniem świec, a kiedy ten podniósł się i odwrócił, Nyjan poczuł słabość, tak bowiem człowiek ten przypominał Morę, że dzieciak nie spojrzał w jego twarz.

De Milonne podszedł i poważnym wzrokiem ogarnął chłopaka, kościstymi palcami przeczesał jego włosy, po czym z szyi zdjął łańcuch, na którym niczym brzemię powinności ciążył masywny krzyż. Uśmiechnął się lekko, kiedy krucyfiks przyłożony do ust "diablika" nie spowodował żadnej reakcji.

- Zbyt niewinną masz twarz... Wróg znaczy swoje ofiary - szepnął Gotfryd i z ojcowską łagodnością położył dłoń na jego głowie. - Nie widzę w nim zła - dodał patrząc już za plecy Nyjana, gdzie w cieniu stał Aleppo, Sara i Trzy Grosze - ...ale im potrzeba krwi... - kiwnął ze smutkiem w kierunku obozowiska.

- Niech odejdzie przed świtem. - Odwrócił się. Sara odetchnęła i chwyciła chłopaka pod ramię. Ten jednak oparł się i nie odrywał oczu od łoża, gdzie przykryty skórami spoczywał siostrzeniec de Milonne'a.

- On cierpi... - wyszeptał Nyjan, a Gotfryd zatrzymał się, kierując pytający wzrok na Sarę.

- Skąd...?! - Stary rycerz usłyszał szum krwi w skroniach, kiedy żona Rosenvelda przetłumaczyła. - Skąd znasz ból Kirkora?!

Chłopaka nie zdziwiło brzmienie tego imienia. - ...ona też tęskni... i nie może odejść.

- Kto?!

- Dziewczyna... jasnowłosa.

- Na Boga! - Gotfryd podbiegł do Nyjana i chwycił go za ręce.

- Ona umiera, co dzień tak samo, uwięziona w krainie mgieł, nie może poszybować za ptakiem poza bramę Snu Wiecznego i Ciszy... - Dzieciak zaczął drżeć i zamknął oczy.

 

Dolo, Dolo ręka twoja

krajkę życia przędzie

nici plącze, serca łączy... - zanucił nieswoim głosem.

 

Kirkor poderwał się. Obudzony pieśnią nie rozumiał, czy to nadal sen.

- Co widzisz?! Chłopcze! Co widzisz?! - krzyczał de Milonne, a Nyjan ocknął się.

- Mogę mu pomóc... - wyszeptał z trudem, jakby właśnie w tej chwili podejmował najważniejszą decyzję, wybierał drogę.

Gotfryd wpatrywał się w chłopaka skrzącymi się oczyma, a jego siostrzeniec nie mógł wypowiedzieć ani słowa.

- Mogę cię uzdrowić - dodał wyraźniej Nyjan i uniósł ręce, a na zewnątrz wiatr uderzył w boki namiotu. Po chwili, przez szczeliny zaczęły wkradać się smużki mgieł. Chłopak jęknął, kiedy tępy ból szarpnął nim, a kształty rozlały się niczym odbicia w zburzonej tafli wody. Tak samo wyraźnie widział już Gotfryda, jak postaci formujące się z siwego obłoku, jednak przeraziła go ta istota, której cień zawsze towarzyszył widzeniom, choć teraz już wiedział, że bez niej nie przeżyłby na granicy światów. Strzyga była już w nim.

Kiedy postać dziewczyny stała się widoczna również dla Kirkora, młody rycerz zsunął się z łoża. Klęczał i oddychał w gorączce, a skrzące się w płomieniu świec i łuczyw kropelki spływały po jego czole i karku. Nie wierzył oczom, lecz wpatrywał się w twarz Aliny, taką jasną i otoczoną blaskiem.

- Wybacz mi, Alino, wybacz... - szeptał, a jasnowłosa wyciągnęła rękę. Zdawało się, że za moment ich dłonie złączy uścisk silniejszy niż śmierć, ale nagle dziewczyna cofnęła palce i zlękniona odwróciła oczy. Zanim znikła w tumanie, jej krzyk zmroził serca. Na zewnątrz zawtórowały mu wrzaski. Kirkor klęczał wciąż z ramieniem wyciągniętym przed siebie i za nic mu były głosy tego świata, który rad by opuścił.

 

* * *

 

- Gotfrydzie! Zdrajco, czeka na ciebie stos! - Engwe otoczona był ludźmi z pochodniami. Światła płomieni rozmywały się w poszarpanym siwym oparze, który spowił obóz i sięgał stojącym po pas, a tłum obległ już namiot. Spienioną tłuszczę przed atakiem powstrzymywały tylko obnażone miecze sług de Milonne'a, ale wszyscy tak samo wystraszeni byli nagłym pojawieniem się mgły.

- Wyjdź i pokaż twarz, albo wywleczemy cię siłą. Spłoniesz razem z tym psim pomiotem, którego otoczyłeś opieką i z czarownicą, córką Lucypera. - Kobiecie zawtórował okrzyk. - Ona już gotowa, a ty będziesz następny!

- Panie... - Do środka wpadł jeden ze straży - ...co czynić?! - Patrzył na Gotfryda rozwartymi szeroko oczyma, przerażony jak inni upiornymi głosami, jakie przed chwilą jeszcze dobywały się z namiotu, dziwnym tumanem, a teraz groźbą śmierci z rąk motłochu. De Milonne rozpoznał rozterkę w myślach tego i pozostałych, którzy trwali przy nim, wierząc w świętość misji, z jaką wyruszyli w tę krainę, a których zaufanie zawiódł kolejny już raz, kiedy chciał zrobić coś dla siebie, aby oczyścić się z winy za cierpienie siostrzeńca. Ale przecież Bóg nie dał mu znaku, nie ostrzegł, a więc może zło było gdzieś indziej. Jak jednak dociekać i tłumaczyć, kiedy nikt zechce wysłuchać i co stokroć ważniejsze - uwierzyć?!

Krzyk tłumu ucichł, kiedy de Milonne pojawił się przed wejściem. Odziany był w zgrzebną szatę, bez tuniki, kolczugi i pasa. Jedynie krzyż na grubym łańcuchu zdobił jego wychudłą pierś i trzymając na nim dłoń Gotfryd modlił się o jedną, jedyną łaskę.

- Oto jestem - jego słowa brzmiały dumnie w ciszy jaka zapadła - winien za wasze zagubienie i nienawiść, winien za śmierć bliskich naszych, za własne zwątpienie i mnie sądźcie. Zgrzeszyłem pychą i brakiem pokory, bo sam chciałem naprawić krzywdy tego świata, a potem nie dość zaufałem Bogu i pomyślałem, że mnie opuścił... Nie poprowadzę was już nigdzie, bo sam jestem jak ślepiec. Podaję teraz rękę Panu na dalszą wędrówkę, dokądkolwiek będzie wiodła - jego głos załamał się. - Niczemu nie zawinili jednak ani słudzy moi, ani... ani Kirkor, mój siostrzeniec tknięty chorobą. Oni wszyscy pomogą wam w drodze - i umilkł, ale ruch warg wskazywał, że znów oddał się modlitwie, a czas jak niegdyś przestał mieć znaczenie. Gotfryd poczuł ulgę, błogość jakiej nie smakował dawno. Nie przeszkadzał mu żaden obcy dźwięk, jakby świat nagle skończył się, a on pozostał już tylko myślą zmierzającą ku Panu. Jednak było to złudzenie, bo po jego słowach nie potrafił odezwać się nikt, a strach i żądza ulżenia własnej rozpaczy przez zatopienie rąk w cierpieniu kogoś, kogo mogliby obwinić, okazała się czymś podłym i mizernym w obliczu smutku tego człowieka, któremu przecież ufali do niedawna, w którego wierzyli i jakiego kochali za dobro i mądrą radę. W obliczu zagrożenia zmienili się wszyscy i nikt już nie był bez winy, więc któż mógł pierwszy rzucić kamień?! Milczała nawet Engwe, wahając się przy decyzji o przekroczeniu granicy, zza której nigdy nie wróci, poza którą świat wygląda już zupełnie inaczej. Jednak złość w niej i skarga były tak silne, że zaćmiły rozsądek i wzburzyły krew popychając ku otchłani.

- Na stos - wyrzekła, oddychając ciężko, i de Milonne ruszył sam, a przed nim rozstąpił się tłum i mgła. Poszli za nim nie jak oprawcy, lecz jak owce za pasterzem i wciąż nieświadomi doszli tak do stosu, na którym wiła się wiedźma.

- Najpierw ona. - Engwe podeszła do rudowłosej i wyszarpnęła szmaciany knebel z jej ust.

- Pokaż jak śpiewasz... - syknęła do ucha Goplany i podłożyła ogień.

 

* * *

 

Aron Rosenveld płakał, patrząc jak Aleppo i Sara próbują poderwać zbrojnych i pachołków, błagają ich i wzywają całą mocą miłości, którą winni byli Gotfrydowi, wiedział bowiem, że na nic te wysiłki. Żołnierze nie podnosili głów i siedzieli w ciemności namiotu bez ruchu, nawet Kirkor zamroczony wizją i nieświadom poświęcenia stryja.

- Na rany Wybawiciela, czy dacie mu zginąć?! - Aleppo zacisnął dłonie w pięści i jeszcze raz obiegł wzrokiem siedzących. Nikt nie spojrzał mu w oczy. - Na krzyż i mękę Pana, ta zdrada niech zhańbi was i dzieci wasze na pokolenia... - przeżegnał się i odwrócił. Ciężar klątwy odebrał mu mowę. Wziął miecz i wyszedł w ciemność nocy.

Trzy Grosze podszedł do Sary, która klęczała i ukryła twarz w dłoniach, jednak kiedy podniosła oczy, Aron wiedział, że niezależnie od tego, co stanie się z nią, nigdy nie wybaczy mu złej decyzji.

 

* * *

 

Engwe poczuła przejmujący chłód, kiedy jej wzrok spotkał się z oczyma rudowłosej. Czym prędzej odbiegła od stosu i nie spojrzała więcej na Goplanę, która, gdy poczuła dym, zaczęła rzucać się i piszczeć, a jej głos zawibrował, wznosząc się ponad granicę ludzkiego słuchu i odebrał zmysły. Tłum cofnął się, a na twarzach odmalowało się przerażenie. Ogień podszedł wyżej. Wtedy zza tumanu dymu zasłaniającego las pokazały się postaci. Dwójka szczupłych wojowników o twarzach bez wyrazu wyprzedzała jadącego na koniu Starca. Nadchodzący widoczni byli z daleka, oświetlały ich płomienie niesionych pochodni.

Dwaj piesi, wyglądający jak dzieci, przybliżali się szybko, ich sylwetki falowały i po chwili krótszej od westchnienia byli przy stosie. Gdy wtargnęli w zahipnotyzowany tłum, nagle w ich dłoniach pojawiła się broń. Z marszu, obchodząc płomienie z dwóch stron, zakrzywionymi w półksiężyc sabljami rozpoczęli rzeź. Brnęli niczym żeńcy pośród zboża i zbierali krwawe żniwo, a z ich twarzy nie znikał uśmiech. Wokół rozległy się krzyki i jęk zabijanych. Część ruszyła w stronę namiotów, ale po chwili i tam odezwały się wrzaski. To z lasu wyjechali konni, na których czele jechał sam Guinemerre, a za nim Gerier, Renard, Gralonne i Ebert niczym anioły śmierci. Spychali ludzi w bagno. Akwilejczyk zaś jak szalony przedzierał się w stronę płonącego stosu, tratował stających mu na drodze i wstrzymał konia dopiero przed płomieniami. Nie bacząc na żar, zasłonił rękoma głowę i wszedł w ogień. W tym momencie głuchy łoskot przewalił się po niebie i lunął deszcz.

Kiedy Aleppo odnalazł pana, ten stał zasłuchany w jakiś wewnętrzny głos, zatopiony w modlitwie, a w sinych dłoniach trzymał krzyż, ten sam, którym torował sobie drogę na wszystkich ścieżkach życia i kiedy wokół szalał żywioł, to przy Gotfrydzie milkł on i stawał się odległy.

- Uciekajmy - szepnął sługa, ale rycerz podniósł tylko na niego zamglone oczy i wydawało się Aleppo, że przez surową, wychudzoną twarz de Milonne'a przebiegł uśmiech.

- Gdzie mam schować się przed sumieniem? - szepnął. - Ja już nie mam własnych dróg...

- Zostanę tutaj, panie! - Aleppo zaciął usta - Nie odmawiaj mi... - a Gotfryd westchnął.

- ...winien ci jestem pas i godniejszą zapłatę niż śmierć, z dala od domu, ale zamiast tego muszę prosić cię o jeszcze jedną łaskę. - Ich wzrok spotkał się - Poprowadź Kirkora i bądź przy nim, jak byłeś przy mnie... Nie odmawiaj mi... przyjacielu.

Aleppo czuł, jak żal ściska mu gardło. Patrzył na Gotfryda i wiedział, że zapamięta go właśnie takiego, gardzącego doczesnością, pogodzonego z boskimi wyrokami i surowszego zawsze dla siebie niż dla kogokolwiek. Widział twarz Pokutnika po raz ostatni, bo Gotfryd de Milonne nie spojrzał już na niego, stał tylko prosty, w przemoczonej koszuli i z krzyżem wzniesionym ponad głowę niczym archanioł, a na niego jak demony galopowali ludzie Guinemerre'a.

Aleppo płakał, a jego pierś rozdzierał ból, biegł jednak w stronę namiotu de Milonne'a i wiedział, że nie może umrzeć, kiedy Gotfryd nie przyjął ofiary. Wokół ludzie ginęli od mieczy, nieliczni bronili się. Grupka skupiona wokół wejścia do namiotu Gotfryda kierowała ostrza w stronę dwójki postaci, niskich i szczupłych, a sługa zdziwił się temu z jakim strachem przylegali do siebie plecami ci, którzy wygrali tyle bitew, w obliczu dzieci. Kiedy jednak tamci dwoje przybliżyli się, zrozumiał. Ich ruchy były szybkie niczym podmuchy wiatru, a każdy znaczył śmierć i Aleppo poznał, że nie są ludźmi.

- Boże, w Twoje imię... - pomyślał i niczym Gotfryd, gotowy oddać się całkowicie woli Najwyższego ruszył w stronę namiotu. Dotarł w sam środek jatki.

- Nie przejdziecie! - Kiedy stanął u wejścia, był już sam. Wpatrywał się w czarne oczy szczupłych postaci o twarzach nie poznaczonych znakami czasu. W ich wyrazie dostrzegł drwinę. - Kim jesteście u diabła?!

- Ciesz się człowieku, - Aleppo nie dostrzegł ruchu ust, ale usłyszał głos, który brzmiał niczym upiorny śpiew - zginiesz z ręki elfa. Szabla zawyła i sługa de Milonne'a wiedział, że nie zdąży zasłonić się.

- Nie...! - Poznał krzyk Arona i wydawało mu się nawet, że widzi jak ten biegnie z toporem w rękach, ale był zbyt daleko. Sługa Gotfryda czekał na ciszę i ciemność. Zamiast tego jednak usłyszał szczęk stali. To dziki Gerier zasłonił go parując cios.

- Przyszedł czas! Najpierw wy, psie syny, - syknął zabijaka w stronę młodzików - a potem czarownik! - Splunął i zaatakował.

 

* * *

 

Nyjan wsłuchiwał się w odgłosy walki. Nadeszła najlepsza chwila, aby zbiec w las, byle dalej, ale wciąż pozostawał w namiocie, bo nie umiał odwrócić się i zostawić Sary - kobiety, która z kamienną twarzą szukała pośród śmiertelnych jęków głosu męża. Czuł też w sobie cierpienie rozłąki Kirkora, niespełnionej miłości, zdradzonej i domagającej się wybaczenia, lecz im dłużej odwlekał decyzję, tym bardziej narastał w nim strach, a Opiekunka wiła się przestraszona czymś, co nadchodziło, co nawet ją napawało przerażeniem.

Wtedy chłopak poznał oddech Mory, śmiertelny dla ciał i nawii, usłyszał jej kroki i nie umiał już oddzielić tego, co rzeczywiste, od świata zakrytego, mglistej krainy widm. Jeszcze bronił się przed siłą, która spychała go w wir, przed dziesiątkami rąk chwytających go za kostki, uda, szyję. Łapał powietrze niczym tonący i tracił oddech, a realne kształty zatarły się i wyblakły. W końcu bez sił popłynął na białych ramionach w sam środek spienionego kręgu. Tam spotkał Starca.

- Szukałem cię, chłopcze. - Oczy niskiego mężczyzny płonęły żywym ogniem, a siwe włosy unosił wiatr, którego dzieciak nie poczuł na twarzy.

- Kim jesteś?!

- Tym, na którego czekasz i mogę zabrać cię tam, gdzie już nikt nie zrobi ci krzywdy, dam ci mądrość, dzięki której twój koszmar stanie się darem... ja jestem Advari Strażnik Płomienia - i karzeł wyciągnął rękę z kosturem, na którego końcu błyszczał krwawy rubin - teraz zapłonął. - Przyjdź do mnie, a zyskasz siłę, o jakiej nie śniłeś, przygarnę cię i otoczę opieką jak Goplanę, którą uczyniłem córką.

- Czy mam być twoim Mówcą? - głos Nyjana drżał. - Wyszkolisz mnie na Łowcę, żebym panował nad rzędami dusz i przynosił ci je w ofierze?

Advari roześmiał się.

- Bystry jesteś... - potarł długą brodę - ...a ja lubię ludzi, którzy wiedzą, czego chcą - i przyciszonym głosem dodał - ...spełniam życzenia, wiesz?! Obiecałem Guinemerre bogactwo i władzę; spójrz... - starzec poruszył palcami dłoni i obaj spoglądali na polanę, gdzie trwała walka, tam Akwilejczyk wynosił z płomieni Goplanę. - On wróci w chwale do swojego króla i dostanie nagrodę... ale to proste - karzeł rzekł z przekąsem - bo Guinemerre jest zwykłym człowiekiem, zachłannym i głupim, a jego pragnienia są płaskie i nijakie jak większości śmiertelników. Twoje jest nieporównanie bardziej, hmm..., finezyjne.

- A co w zamian?

Advari patrzył wciąż na łąkę, dym z ugaszonego stosu i obłok, który wbrew wszystkiemu pełgał wciąż przy ziemi, a w którym obaj dostrzegali zrozpaczone nawie szukające swych ciał, ogłuszone nagłą zmianą i przerażone pustką, w jakiej się znalazły, brakiem czucia innego jak tylko, że są ofiarami, bardziej nawet teraz niż kiedykolwiek. - Nic... bo tylko to, co i tak jest już marnością.

- I będę ci służyć, aż sam stanę się widmem, jednym z demonów, którymi mamisz i straszysz, a wtedy właśnie dar stanie się koszmarem dla mnie i wielu jeszcze nawii, które skażę na niewolę... - Nyjan bał się i czuł, jak w nim wije się obcy kształt, oplata i wdziera się w myśli - poznał Opiekunkę. Ból sprawiał jednak, że nie stracił świadomości, kiedy Starzec wpatrzył się w niego płonącymi oczyma.

- Znam twoje imię chłopcze... - Advari nie poruszył ustami, lecz młodzik słyszał każde słowo tak wyraźnie, jakby przy wypowiedzeniu dotykało go rozpalone żelazo, a potem były już same wizje pełne rozpaczy i samotności, odrzucenia i strachu, widm z wykrzywionymi od szaleństwa twarzami, które szeptały o zatraceniu i były takie zimne... jak sam oddech Mory.

- Musi być inne wyjście... - szepnął.

- Nie ma, chłopcze. - usłyszał głos karła i prawie uwierzył, ale dostrzegł też pod powiekami skrzydła ptaka, jak przedziera się przez tuman, zatacza kręgi i znów chłopak wspomniał czarowną chwilę sprzed dni, ale tym razem dojrzał jeszcze jak za berkutem ciągnie się korowód widm, lekkich i zwiewnych niczym puch babiego lata, kiedy inne szaleją, rozpaczliwie i bezskutecznie próbując poderwać się do lotu. Nyjan nie bał się ich, lecz czuł nad nimi litość i jeszcze coś, czego doznał w bliskości Sary, a potem Gotfryda, a ptak nie czekał i jakby wypełniając czyjąś wolę, raz po raz przecinał chmury.

- To ułuda, a ty zwabiłeś mnie tutaj, żeby okłamać i skrzywdzić - odparł, a słowa wyszły z jego płuc tak łatwo, jakby wypowiedział je ktoś inny.

- Zostałeś oszukany, chłopcze... - Advari cofnął się - Zostaliśmy tu zwabieni i oszukani obaj. Teraz to wiem.

- Precz! Wracaj na swoje bagna, tak jak Goplana w głębiny jeziora, z którym została związana... - wrzasnął Nyjan, przerażony własnym głosem. - Precz mówię!

- Kim jesteś?! Ty, który przemawiasz ustami dziecka i chcesz rozkazywać, wzywam Cię! - Starzec skierował kostur w pierś chłopaka, ale ten nie czuł już nic.

- Ja jestem Nyja, Pan Ciemności, Snu Ciężkiego i nikt z żywych nie przekroczy granicy, za którą jest tylko cisza. - powiedział ktoś ustami chłopaka, kto wdarł się w ciało i myśli Nyjana, pozbawiając go woli i władzy nad zmysłami.

- Starzy bogowie odchodzą i ty też staniesz się wspomnieniem... - Advari zaatakował bez ostrzeżenia. Jednym ruchem ręki otworzył bramę mgieł, a zza jego pleców wylał się potok cieni oszalałych i drapieżnych. Uderzyły w chłopaka i tym razem nie ominął go ból, spychając na krawędź rozpaczy i dzieciak usłyszał w sobie jęk Strzygi. Walczyła. W tym momencie ciemność rozdarł głos ptaka. Nawie zatrzymały się spłoszone, a berkut zbierał je rozproszone i prowadził poza bramę niebytu. Advari miotał się wściekle, widząc jak traci swoją armię, zamknął pozostałe poza władzą orła.

- Wrócę - rzucił tylko wściekle i rozpłynął się w obłoku, a Nyjan poczuł ulgę i zobaczył jak Kirkor łączy się w uścisku z Aliną, jak duchy zabitych tej nocy znajdują drogę do krainy snu. W wielkim korowodzie dostrzegał sylwetki tych, którzy umierali na jego oczach, którzy sprawiali mu ból i już nie pamiętał im win. Nagle był znów w lesie, a naprzeciw, na zwalonym konarze siedział Borowit

- Dobrze się sprawiłeś... Nyjan. - Mężczyzna spoglądał na berkuta jak kołuje, ciągnąc za sobą biały welon mgły, skrzący się jakby wypełniony był rojem świetlików. - Nauczę cię wszystkiego...

- Jak ptaka?

Mężczyzna nie odpowiedział.

- Gdyby nie Opiekunka, zginąłbym, prawda? Gdyby coś poszło źle... Wykorzystałeś mnie - wyszeptał chłopak. - Ty też mnie oszukałeś.

- Masz dar...

- Trzymasz w rękach nici mojego losu, ale nie umiesz przewidzieć, jak się zaplotą... - chłopak rozpłakał się, ale tym razem nie wstydził się łez. Wstał. - Odbieram ci władzę nad sobą, bo nie ma we mnie strachu... już nie! - Nyjan patrzył na Borowita, ale ten nie spuszczał wzroku z ptaka.

- Więc kim będziesz?! - prychnął mężczyzna. - Popychadłem, przybłędą, albo w najlepszym razie wioskowym guślarzem znienawidzonym za swoją inność. - Chłopak czuł, jak jego wola słabnie i w myśli wślizguje się niczym wąż - zwątpienie. Słuchał obietnic, które Nyja-Borowit wlewał teraz w jego myśli i chciał ulec, pragnął żeby skończył się ten sen. Słowa sączyły się jak miód, cudownie oblepiały, sklejały powieki i koiły zmysły słodyczą spełnienia. - Dla mnie możesz być jak... syn, twoja siła jest potrzebna, bo nadchodzą czasy mroku, kiedy w imię boga, który każe nazywać się Jedynym, człowiek zabije drugiego i krwią spłynie ten kraj, a to bóg bezwzględny i zachłanny, który nie zechce dzielić się niczym. Razem z nim nadciąga miecz i ogień - zagłada i niewola, podziały na lepszych i gorszych, pańskie jarzmo, a samo Jego Imię usprawiedliwi każdą podłość.

- Nieprawda... - Nyjan wspomniał Gotfryda, jak znalazł go zatopionego w modlitwie, tchnącego dobrocią, a potem z taką pokorą poświęcającego swoje życie.

- Nienawidzę cię i wyrzekam się twojej opieki.

- Nie możesz, Barwin poświęcił cię dla mnie, dając imię...

- Zapomnę je.

- I jak się nazwiesz dziś?!

- Strzygonia.

- Tą przyszłość już poznałem.

- Przecież nie ma...

- Nie ma jedynej, ale kiedy czynisz wybór, węzły losu zaplatają się. Żegnaj więc, Strzygonia... ale w końcu będziesz musiał wybrać którąś z dróg... byle tylko wcześniej nie umarła także część ciebie.

Głos wibrował w głowie chłopaka i dzieciak nie potrafił odpowiedzieć, a kiedy zebrał myśli, mgły nagle rozwiały się, a on stał pośrodku namiotu. U stóp Nyjana leżała kobieta - poznał Sarę, a do namiotu weszli Aleppo i Aron.

- Wszystko zniknęło... - wyszeptał Trzy Grosze. Był brudny od krwi, która ściekała mu z rany na głowie, ale stał pewnie na nogach - ...elfy, starzec i czarownica, jakby było snem. Tylko Guinemerre ryczy z rozpaczy... a my przeżyliśmy. Dzięki ci Boże! - wzniósł ręce, a kiedy wyszli opuścił wzrok na Nyjana i spytał, jakby przekonany, że w myślach chłopaka może znaleźć tak wiele odpowiedzi:

- Ty wiesz, skąd na łące wzięło się tyle jaskółek, prawda?!

 

* * *

 

- Jedź z nami. - Aron zaprosił raz jeszcze, ale wiedział, że chłopak podjął już decyzję. Widział ją w jego oczach i westchnął tylko. - Jestem twoim dłużnikiem. - Objął Sarę i spojrzał na jej brzemię. - Jeśli kiedykolwiek...

- Nic nie jesteście mi winni. - Nyjan spojrzał twardo.

- Może Bóg Jedyny pozwoli się jeszcze spotkać. - dodała ze smutkiem Sara.

- Bogowie toczą swoją wojnę i nie obchodzi ich nasz los.

- Może... ale trzeba mieć wiarę, choćby w szczęśliwą przyszłość.

Nyjan nie odpowiedział. Trzy Grosze strzelił lejcami i jego bryczka ruszyła za dwoma innymi. W przedzie jechał Guinemerre o złamanym sercu, a wściekły Gerier poganiał, jakby przemożna chęć zemsty dodawała mu sił.

Nyjan poznał ból ich wszystkich, przeniknął przez ostrokoły, jakimi odgradzali się od świata, zapamiętując się we własnym cierpieniu, odmiennym dla każdego, a jednak tak samo twardym i piekącym.

- Wszyscy zostaliśmy oszukani, dawno temu, w chwili narodzin, kiedy dano nam życie cieni w bezkresnej krainie mgieł... - pomyślał chłopak.

- Chodźmy, Strzygonia - rzekł do niego Mamlicz i poszli do wozu, nie oglądając się już za siebie.

 

 

październik 2002 - styczeń2003

 

 

 


 

1  rzeź nad rzeką Allert pod Verden - hist. (782 r.) Jednego dnia ściętych zostało 4,5 tysięcy Sasów, którzy nie chcieli przyjąć chrztu.
2  Alquin - hist. (735-804 r.) od 782 r. na dworze Karola Wielkiego.
3  J.Słowacki "Balladyna"
4  Roncesvalles - hist. (r.778) Klęska wojsk Karola wielkiego w walce z Arabami (patrz "Pieśń o Rolandzie")
5  Apokalipsa wg. Św. Jana 17,3


 


Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Komiks
Stopka
Ludzie listy piszą
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
Satan
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
EuGeniusz Dębski
Adam Cebula
Dawid Brykalski
Radosław Samlik
Arkadiusz Bocheński
Sławomir Mrugowski
Miroslav Žamboch
Andriej Łazarczuk
KRÓTKIE SPODENKI
Ryszard Krauze
Edward Bzdyczek
Czarny
 

Poprzednia 29 Następna