strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Andriej Łazarczuk
Początek Poprzednia strona 31 Następna Ostatnia

Inne niebo

Wersja  dla  czasopism  powieści
"Wszyscy zdolni do noszenia broni"

 

 

Otrzymujecie rzecz na polskim rynku bez precedensu chyba - nowelę Andrieja Łazarczuka "Inne niebo". Dlaczego precedensowa? Jest to forma nieistniejąca u nas - "żurnalnyj wariant" to albo wersja okrojona, przycięta dla publikacji w prasie, albo - jak to miało miejsce w tym przypadku - pierwsza wersja utworu, który rozrósł się do pełnowymiarowej powieści, do publikacji w postaci książki.

Ów "żurnalnyj wariant", zanim stał się powieścią, otrzymał dwie nagrody w Rosji i to nie byle jakie: "Strannik" i "Brozonowaja ulitka".

Dodam jeszcze, że dla mnie osobiście, to hit jakichś ostatnich dwóch lat.

Gorąco zapraszam i polecam. Co ważne, nowela - będąc zamkniętym utworem (wyśmienitym czytadłem!) - nie zdradza niczego a zwłaszcza pointy powieści. Nie sądźcie, że przeczytawszy ją, nie ma sensu sięgać po wydaną przez SOLARIS powieść. Autor zachował dla nas kilka mocnych niespodzianek. I całą masę zasysającej lektury...

P.S. Zostawiłem w tytułach rozdziałów imię Zbych. Po to, by zasygnalizować, że są jeszcze inne postaci w "kniżnom wariantie"...

 

ED

 

 

 

Och, ci ludzie! Zawsze tacy sami:

znają z góry wszystkie złe strony czynu,

radzą, nawet akceptują go,

widząc bezsens innego środka

a potem umywają ręce i odwracają się

z oburzeniem od tego, kto bierze na siebie

całe brzemię odpowiedzialności.

M.Lermontow

 

 

Rok 1961. Zbych

 

31 sierpnia. Godzina 02.30

Stacja Szatiłowo. Jednostka Wojskowa 671/38 (jednostka szkoleniowa)

 

Zaraz po północy wiatr zmienił kierunek; księżyc przesłoniły nie wiadomo skąd przybyłe chmury, temperatura zaczęła spadać w błyskawicznym tempie. I o ile o północy, kiedy przyjmowałem posterunek, pod stopami mi chlupotało, a z nieba ktoś obficie polewał cholernie zimną wodą, to po półtorej godzinie mojego rozpaczliwego przytupywania pod grzybkiem wartowniczym, na ziemi leżała już warstwa lodu, a od strony lasu dochodził mnie trzask i chrzęst łamanych gałęzi (koszmar wartownika) - ponieważ było już dobrze poniżej zera, a deszcz nie zmienił się ani w śnieg, ani w grad: padał nadal drobnymi kroplami - zamarzał na wszystkich twardych przedmiotach sztywną powłoką. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek trafił na taką podłą pogodę. Powinno się ją przeczekiwać w domu z niezawodnym dachem i grubymi murowanymi ścianami. I z kominkiem, w którym płonęłyby grube dębowe polana. Ostatecznie zamiast kominka mógłby być rozgrzany do czerwoności piec.

Nie czułem już nóg. Kuśtykałem na drewnianych kikutach, niczym japońska tancerka.

Obóz spał, nieświadomy, że we śnie obrasta lodową skorupą. Jeszcze jakieś pięć godzin takiego deszczu, a potem trzeba będzie chodzić z piłą i wycinać ludzi z namiotów, spełniając swój chrześcijański obowiązek. Tylko żeby potem każdy wypiłowany odpalił po "lufce" od głowy. Za włożony wysiłek.

Wyciągnąłem z tylnej kieszeni swoją starą i dobrze już pogniecioną manierkę. Żałosne mizerne ostatnie krople...

Tym niemniej nawet te wystarczyły, by stworzyć jakąś iluzję wewnętrznego ciepła.

Pić, chłopaki, należy samogon. Porządny wiejski polski bimber.

No i dobra, zostało mi pół godziny tańca ludowego.

Na wartowni jest ciepełko, zdejmie się mundur, buty, skarpety, i - nogami do pieca: rozkosz, jeśli ktoś ma pojęcie o rozkoszach.

Prawdziwa rozkosz. Jak w dzieciństwie: przychodził człowiek z pola, zdzierał z nóg buciory i wyciągał stopy do pieca. Błogość, póki nie przegonił cię ktoś, kto też chciał zażyć szczęścia. Czterdziesty, cholera, drugi. Obóz dla pozbawionych opieki sierot pod Smoleńskiem. Już tyle lat tego nie wspominałem. Ech, Goriełyj. To ty mi rozjątrzyłeś ranę. Kapitan Goriełow, dowódca naszej jednostki szkoleniowej. Niegdyś mój sąsiad na piętrowej pryczy. Trafił do obozu w październiku czterdziestego drugiego i od razu zaczął rzeczowe przygotowania do ucieczki. Niesamowicie chudy, szary, słaby - i nie bał się niczego. Bryknęliśmy razem, i może nawet by się udało, ale Berlinem akurat wstrząsnął kolejny przewrót, cała policja stała na uszach, więc po niecałym tygodniu szczęśliwie przekazano nas do rąk własnych komendanta Altrogge. Dopiero potem, wydoroślawszy i zmądrzawszy, zrozumiałem, że Altrogge był dobrym człowiekiem i robił wszystko, co w jego mocy, by ochronić nas przed głodem i epidemią. Inna sprawa, że nie wszystko zależało od niego. Ale wówczas tego nie docenialiśmy. Nie umieliśmy docenić i nie chcieliśmy.

W marcu zwialiśmy z Goriełym po raz drugi - tym razem skutecznie. Niemal nie wahaliśmy się, dokąd uciekać. Oczywiście, że na Syberię: walczyć i mścić się. Mieliśmy za co. Więc pognaliśmy na Syberię...

Już niemal palców nie czuję. Latem nie należą się rękawiczki. Uważa się powszechnie, że latem jest ciepło.

Łamiąc regulamin, wsadziłem ręce do kieszeni. Simonow majtał się na pasku. Dobra maszynka, idealna broń dla wartownika. Niemal nic nie waży.

Za plecami nagle coś gruchnęło głośno, ale głucho, jakby w mokre bale. Obejrzałem się. Ni cholery nie widać przez tę kurtynę deszczu. Ale po chwili zarysował się na mgnienie oka rozmyty grzbiet niskiej leśnej górki o pieszczotliwej nazwie Mańka i pojawiły się postrzępione brzegi obłoków, przygniatających biedną Mańkę do ziemi. Po dwudziestu sekundach gruchnęło powtórnie, głucho i bez echa. Grzmot ugrzązł w deszczu.

Grzmot... Albo ja czegoś nie kapuję, albo to nie jest grzmot. Nieprawidłowy grzmot. Wywołują go nieprawidłowe błyskawice...

Wyciągnąłem rękę z rękawa i zdjąłem słuchawkę z widełek. W odległej ciepłej wartowni rozległ się brzęczyk i podporucznik Stas Razumowski, przeciągle wspomniawszy w dość niezwykłym kontekście pewną część ciała księcia arcyksięcia Ferdynanda, podniósł słuchawkę.

- Dowódca wartowni.

- Posterunek numer dwa, kursant Walinecki. Panie poruczniku, obserwuję wybuchy z kierunku uroczyska Ulman.

- Jakie, kurdemol, wybuchy?

- Dwie eksplozje, którym towarzyszą odgłosy wybuchów. Odległość rzędu siedmiu kilometrów.

- Dobrze, kursancie - odkaszlnął. - Prowadźcie dalej obserwację.

Czpok.

Teraz zadzwoni... dokąd? A, zresztą, co mnie to. Ja miałem postać te swoje dwadzieścia minut, wrócić na ciepłą wartownię, zdjąć buty i przysunąć stopy do pieca.

Potem, twarzą w dół, na pryczę. Dwie godziny luzu. Potem jeszcze postoję pod grzybkiem od szóstej do ósmej.

Wad'ka Zacharow, z którym kiedyś grałem w siatkówkę w reprezentacji miasta i który od tamtej chwili, w odróżnieniu ode mnie, zrobił doktoraty z dwóch dyscyplin: medycyny i kryminalistyki - powiada, że moje sny są, co się zowie, niesprzyjającymi prognostycznymi wizjami. Takie sny mają tylko typy paranoidalno-schizoistyczne, które - o ile nie umrą z powodów naturalnych - przekraczają zawsze jakąś granicę i stają się seryjnymi zabójcami. Powtarza mi to od dziesięciu lat, czyli przez cały czas naszej znajomości.

Moje sny, z mojego punktu widzenia, niczym specjalnym się nie wyróżniają. Po prostu, w swoich snach nie robię kompletnie nic i nie odczuwam żadnych emocji. Z reguły, czuję siebie w tej pozycji, w jakiej leżę w rzeczywistości. Ale dookoła mnie dzieją się rzeczy niewiarygodne. Choma Brut [Choma Brut - postać z opowiadania "Wij" M.Gogola - przyp. tłumacza] nie miał takich wizji nawet o trzeciej nocy. Przy tym jestem całkowicie obojętny w stosunku do wszystkich tych potworów i dziwów. Czy są one, czy ich nie ma - kamienny spokój, jakiego w realnym życiu nigdy i w żadnych okolicznościach nie zażywam...

Na przykład teraz - jakbym leżał na czarnym przeźroczystym lodzie, twarzą w dół i przyglądał się diabolicznemu, w stylu Boscha, pożeraniu małych nieładnych ludzików przez małe ruchliwe chimery. Chimerki doganiają ludziki, otaczają i zaczynają im odgryzać rączki, nóżki, główki. Chimerki są krokodylo-szczurkami ze skrzydełkami. Potrafią latać, ale fruwają niedaleko i wolno.

- Kursanci Azdaszew, Walinecki, Wrangel, Zdanowicz, Kucewałow, Chomczenko, Porotow, Jakowlew! Wystąp!

Wystąpiłem. Wraz z innymi wywołanymi.

- Rozkazem dowódcy jednostki kapitana Goriełowa jesteście zwolnieni z pełnienia służby wartowniczej i przechodzicie pod komendę bezpośrednich przełożonych. W tył, r-r-rozejść się! Biegiem - marsz!

Dokąd właściwie mam biec dowiaduję się już na deszczu. Na placu znieruchomiał ciemny szyk, za nim świeciły reflektory ciężarówek, w ich świetle widać było kilka dowódczych sylwetek. Wszyscy w ładnym lodowym połysku. Zajmuję miejsce w drugim szeregu, kapral Kosiczka kątem oka widzi mnie i kiwa głową z zadowoleniem.

- ... powtarzam: to nie jest alarm ćwiczebny. Broń i amunicję...

Ktoś głośno sapie obok mnie.

- Wasia - cicho odzywam się do Kosiczki. - Co się dzieje?

- Nie wiem - odpowiada równie cicho. - Mamy się wysunąć ku amerykańskiej bazie i zająć stanowiska obrony.

Dobra.

Baza znajduje się w uroczysku Ulman. Supertajna. Przedwczoraj w szatiłowskiej oberży tłukliśmy się kolejny raz z ochroniarzami tej bazy. Sądzę, że wiemy o niej wszystko.

Wojna z Ameryką? Maligna idioty. Ale jeśli nie, to co?

Ochroniarzy ma baza półtorej setki, chłopaki wybrane i uzbrojone wybornie. Nasz simonow przeciwko ichniemu thompsonowi trzyma się tylko na krótkim dystansie.

Hej, panie Walinecki? Idziesz pan wojować?

Tak. W łydkach czuję napięcie, drżą lekko, ale już nie czuję ani zimna, ani wody z niebios, w uszach rozbrzmiewa cicha trąbka, palce ściskają wierny metal...

- Do wozów!

Ta jest. Półtora kroku i już siedzimy na ławkach, plecami do kierunku ruchu, automaty malutkie, zieloniutkie, zabawkowe niemal na szyi, naboje, granaty i inne ładunki dostaniemy na miejscu. Zęby zaciśnięte, żeby nie stukały jak werble. Od tego są dobosze...

W przód, w tył, w przód: światło reflektorów, świecąca kurtyna deszczu i za nią nasze osierocone namioty z pustymi trójkątami wejść. Silnik wyje, pejzaż, dygocąc, obraca się o trzy czwarte okręgu i znika w mroku, pozostaje tylko ciemność, dwa czerwonawe mgliste obłoczki pozostawiane w deszczu i mgle przez nasz samochód, a poza tym nic więcej nie zasługuje na uwagę, ponieważ jesteśmy ostatni. Ale nie: gdzieś tam z lewej (chyba) od obozu wzlatuje w niebo rakieta, gaśnie, wzlatuje nowa, i jeszcze jedna, i jeszcze jedna...

I od razu robi się upiornie zimno. Woda ścieka z ronda panamy na ramiona, mundur przemaka i przy każdym ruchu zaczyna chrzęścić lód. Silnik zmienia tonację: nieuchronnie wspinamy się pod górę.

 

 

31 sierpnia. Około 6-ej rano

Okolice stacji Szatiłowo. Baza Sił Powietrznych Związku Narodów "Sajan"

 

Naciągnięte płachty brezentowe jakoś tam chronią nas przed deszczem. Przywieramy do siebie, żeby było cieplej...

Nic nie rozumiem, po raz setny powtarza Porotow, aptekarz z Nowojenisiejska; cieknie mu z nosa, więc co kilka sekund smarka w ogromną plamiastą (a skąd wiem, że plamiasta? Nie wiem, ale skądś wiem..) chusteczkę, nie, no nic nie rozumiem, a wy? Zaraz powiedzą nam, że to żart, i zawiozą na śniadanie...

Znam to miejsce. Co roku tu przyjeżdżamy z Goriełowym, wódkę pijemy, smażymy szaszłyki, pieczemy w popiele kartofle. Tu jest po prostu pięknie. Szczególnie, kiedy świeci słońce... Po stu metrach las się kończy, na skraju jest zapora z gęstych jodeł, ale jeśli już się przedrze człowiek przez te szpilki, to wychodzi się na spadziste zbocze, porośnięte kłującymi niskimi krzewami; a z tego zbocza (w dzień, rzecz jasna) ma się taki widok na uroczysko Ulman, że dech zapiera. I widok na bazę: szare betonowe pasmo lotniska, białe budynki hangarów, betonowe wieże armatek plot... Ale to, co najciekawsze i najbardziej utajnione znajduje się w ledwo widocznych w dali niskich bunkrach. O pewnej godzinie, nazwijmy ją "C", bramy bunkrów otworzą się i wyjedzie stamtąd na ciężkiej gąsienicowej platformie piętnastometrowy pocisk - ponadstratosferyczna rakieta "Hammerer", niosąca głowicę wodorową i zdolna do osiągnięcia wysp japońskich. Takich rakiet mają w bazie osiem sztuk, a przynajmniej jedna jest w stałej gotowości do startu...

Amerykanie są gadatliwi jak dzieci.

Może jednak zostanę japońskim szpiegiem?

Ale co tam się stało? Wybuchła dyżurna rakieta? I co nam do tego? Obszar bazy jest według umów, terytorium Związku Narodów, i powstające tam problemy są problemami ZN.

Chyba że... bunt?

Ludzie gadają, że jakieś siedem-osiem lat temu miały miejsce poważne zamieszki w identycznej bazie w Brytanii. Szczegółów brak.

- A ja myślę, chłopaki - rzucił za moimi plecami Sierioża Wrangel, student-pechowiec - że to Amerykańcy się pocięli. Może im przywieźli nie ten gatunek lodów...

Zawsze chętnie rżymy z amerykańskiego stylu wojskowego życia. Nawet nie z zawiści. Przede wszystkim dlatego, że nasze jegierskie przygotowanie pozwala nam spokojnie zawijać tym ładnym i dużym chłopakom nosy na czubki głowy, gdy tylko dochodzi do walki wręcz w oberży. Ich to ciągle dziwi, ponieważ są, według własnej terminologii, zawodowcami, a my - parszywymi rezerwistami na letnim obozie dla skautów. Amerykańscy oficerowie często wizytują nasze zajęcia, szczególnie jeśli prowadzi je Goriełow, usiłując wyłapać tajniki naszego mistrzostwa.

Hak im w zęby i otręby.

Nie wiadomo dlaczego poprzestaliśmy wszyscy na wersji buntu i jakimś niewiadomym sposobem przechodzimy na temat żon i innych kobiet. Ja też pieprzę trzy po trzy, byle tylko nie myśleć...

Nadchodzi świt, już widzimy siebie wzajemnie. Deszcz nie ustaje, ale teraz to już tylko deszcz, bez lodowej skorupy. Para z oddechów przypomina mgłę.

Może to i mgła. Z mgły niespodziewanie wyłania się podporucznik Kriwołapow, dowódca naszego plutonu. Nazwisko dziwnie odpowiada wyglądowi.

- Zbiórka w szeregu - pada cichy rozkaz.

Stajemy w szeregu, kursanci między wiotkimi cienkimi osikami. Kriwołapow odczekuje odmierzony czas.

- Jegrzy. Postawiono nam zadanie... - nagle milknie, kaszle i zaczyna ponownie, ale innym zupełnie głosem: - Chłopaki, oto co się stało: ktoś przejął tę francowatą bazę. Jakiś "Rosyjski Legion". Nie wiadomo kim są, nie wiadomo ilu ich jest... ale pewnie dość, ponieważ sama ochrona bazy liczyła półtorej setki, wiecie to... Krótko i węzłowato: wypowiedzieli wojnę Japonii. Co się zacznie, jeśli naprawdę odpalą tę młockarnię, nie muszę wyjaśniać. Jedno tylko jest pocieszające: zatankowaną rakietę Amerykanie zdążyli wysadzić, a na przygotowanie drugiej potrzebują dwudziestu godzin. Tak więc przed wieczorem wojna się raczej nie zacznie. Naszym zadaniem jest spowodować, by w ogóle się nie zaczęła... Reasumując: zawodowi będą tu nie wcześniej niż za szesnaście godzin. Samoloty nie mogą przylecieć... Przed ich przybyciem możemy dupy sobie na strzępy pociąć, ale musimy określić liczebność przeciwnika, położenie ich punktów ogniowych... No i zadać przeciwnikowi znaczące straty. To wszystko. Na razie mamy wykonać skryte podejście do bazy i zwiad. Ochotnicy?

Przez sekundę czy dwie szereg stał nieruchomo. Potem wystąpił jefrejtor Nikołajew, potem Sierioża Wrangel, potem ja... wreszcie okazało się, że szereg jak był szeregiem, tak został.

- Dziękuję, chłopaki... - powiedział Kriwołapow. - Idę ja, jefrejtor Nikołajew, kursanci Walinecki i Azdaszew. Dowodzi kapral Kosiczka. Zwiadowcy - za mną, reszta na razie odpoczywa. Rozejść się.

 

 

Rok 1961. Zbych

 

31 sierpnia. Godzina 7.20

Okolice stacji Szatiłowo. Baza Sił Powietrznych Związku Narodów "Sajan"

 

Kriwołapow uniósł rękę, a ja, jak stałem, tak skamieniałem. Za mną też wszyscy znieruchomieli. Usłyszeliśmy wyraźnie chrzęst gałęzi - przed nami i z prawej. Trzymając automat w lewej, podporucznik uniósł się wężowym ruchem i odsunął mokrą gałąź jodłową. Patrzył długo, bardzo długo, potem pokiwał głową i wstał.

- Hi - powiedział. - How are you, fellows?

Odpowiedział mu niezrozumiały odgłos.

- Jegrzy, my jesteśmy jegrzy - wyczerpał mu się zasób angielskich słówek. - Jeg-rzy, understand? Zbych, ty paplesz po ichniemu, chodź tu... Jakowlew, Azdaszew - osłaniajcie.

Podniosłem się. Widok był mało ciekawy. Pod krzywą (a tu wszystkie są krzywe, ale ta jakoś szczególnie) jodłą leżało troje, poowijani brudnymi bandażami, a czwarty stał nad nimi, skręcony, z rozłożonymi rękami, brudny, chudy, w zmiażdżonych okularach...

Najpierw obejrzałem rannych. Naprędce, rzecz jasna. Posieczeni odłamkami grzechotki. Przede wszystkim oberwały nogi. I ten chudy, Timothy, wlókł ich tutaj, pojedynczo, ukrywał, wracał po następnego... Był jeszcze jeden ranny, ale w chwili, kiedy Timothy go wlókł - o tam, za tą wysoką sosną, widzisz? - nadleciał pocisk i dobił chłopaka, umarł niemal od razu... Co się w końcu tam u was stało, tam na dole, Tim? Stało się? Stało...

Stało się to: betonową drogą prowadzącą od stacji Tichaja (na kolejowym szlaku Abakańskim następna stacja po Szatiłowo) nadjechało kilka ciężarówek. Timothy, dyżurny inżynier-elektryk, z okna swojego pokoiku, obok dyspozytorni, dobrze je widział. Ciężarówki chyba były oczekiwane, ponieważ ochrona szybko sprawdziła dokumenty i otworzyła bramy - pierwszą i drugą. Po kilku minutach zaczęła się strzelanina - rzadka, nierówna, jakby zaskoczona... Najpierw nie było wiadomo, do kogo strzela ochrona - widać było tylko swoich, chociaż ktoś włączył reflektory i teren bazy zalało światło. Żołnierze padali jeden po drugim, a wrogów ciągle nie było widać i nie było słychać... Zaczęły strzelać karabiny przeciwlotnicze, duży kaliber. Potem Timothy zobaczył w końcu wrogów. Byli ubrani w coś szarego, bezkształtnego, a niewyraźnym błyskom na końcach ich luf nie towarzyszył żaden dźwięk. Wrogowie pojawiali się i natychmiast znikali, jak cienie. Jak widma.

Potem wdarli się do dyspozytorni. Ktoś tu usiłował się bronić... Na załogę, dyżurnych, nawet nie marnowano nabojów - wrzucili granat i przymknęli drzwi.

Timothy ocalał po prostu cudem. Fala uderzeniowa wyrzuciła go za okno i przez jakiś czas leżał sobie pod nogami zdobywców w charakterze świeżego trupa. Żeby im nie śmierdział pod nosem, odciągnęli go na bok...

Potem ocknął się, starczyło mu rozumu, by przez jakiś czas nie informować o sobie. Wyczekawszy odpowiedniej chwili, odpełzł w cień. Zdobywcy przeczesywali teren, ale Timothy jako elektryk znał też kilka sekretnych ścieżek. Przez tunel kablowy przedostał się do jednej z wieżyczek plot - i tam odkrył wśród martwych czwórkę rannych. Artylerzyści, zanim zostali obrzuceni "grzechotkami", prowadzili ogień w stronę muru i ogrodzenia z drutu kolczastego, albo coś tam zobaczywszy, albo na chybił-trafił. Teraz w murze było pełno wyrw, a ogrodzenie zostało zmiecione do zera. W tamtym kierunku popełzł Timothy - najpierw sam. Ale znalazłszy się w lesie, wpadł w sidła panicznego lęku, i w tej panice wrócił, wyniósł jednego rannego, drugiego, trzeciego, czwartego... Czwarty nie miał szczęścia: już było za jasno.

Ilu było napastników, Timothy nie wiedział. Nie widział nawet, ile podjechało ciężarówek. Może trzy, a może i pięć. I nie dosłyszał w jakim języku się porozumiewali. Ani jaką dysponowali bronią. Ani w jakim stopniu ocalały obronne konstrukcje bazy, o tym też nie miał pojęcia. Na pewno jest jeden wyłom w murze, to na pewno, ale co się tyczy reszty...

- Zbych - odezwał się Kriwołapow. - I Jakowlew i ty. You - trącił łapskiem Amerykanina. - Rannych na plecy i do obozu. Zbych, dasz radę? - popatrzył na mnie z powątpiewaniem. - Chociaż - nie masz wyboru... Wykonać. Azdaszew, za mną. Zobaczymy, co to za wyłom.

Było ślisko, szczególnie zdradliwe były kamienie, porośnięte mchem. Darliśmy pod górę niemal niczego nie widząc i na końcu podejścia po prostu zdechłem. Jednakże, dziwnie jest zbudowany człowiek: zatrzymany, uwolniony od ciężaru, poczęstowany dobrym łyczkiem wódki, natychmiast odzyskałem zdolność myślenia i zacząłem migiem przekładać pytania Goriełowa i odpowiedzi Timothy'ego - chociaż w pierwszej chwili obaj wydawali mi się postaciami z jakiejś przedpotopowej kreskówki, ponieważ byli płascy, czarno-biali i dzieliła ich ode mnie kurtyna ulewy... Dopiero potem obok Goriełowa dojrzałem dwa nowe oblicza: chudego wąskookiego kapitana i na poły znajomego pułkownika: ni to siwy, ni to spłowiały jeżyk, twarz koloru wypalonej gliny, szeroki nos z nerwowymi nozdrzami kokainiarza, ściągnięty starą oparzeliną lewy policzek...

Dopiero kiedy pośpieszne przesłuchanie Timothy'ego skończyło się i został zwolniony, by odetchnął kapkę, na wszelki wypadek rozkazano nie oddalać się zbytnio, a mnie również zwolniono - poszamać - przypomniałem sobie, dlaczego twarz pułkownika wydawała mi się znajoma. Dowodził desantem na Ferganę w pięćdziesiątym siódmym, w czasie "Buntu Dziewięciu Szejków". Nazywał się Siemionow i był starszym synem słynnego winiarza.

Mimo że operacja zajęcia Fergany została wykonana błyskawicznie i z powodzeniem, Siemionow po niej ni to przeszedł do rezerwy, ni to został do niej przeniesiony. I oto nie wiadomo skąd, nagle pojawił się tutaj.

Żreć mi się kompletnie nie chciało, a nawet jakby odwrotnie, a i Kosiczka, podając mi puszkę z racją, powiedział: nie jedz, jak cię w bebech trafią, to niech będzie pusty; masz possij lepiej - i podał mi wielką bryłę szarego cukru. Co tam, na dole? Do dupy jest na dole, powiedziałem, żołnierze zawodowi, sporo ich i bazę mają calutką i wyposażoną. O-cho-cho... - sapnął mój kapral i poszedł sobie.



Czytaj dalej...




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Komiks
Stopka
Ludzie listy piszą
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
Satan
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
EuGeniusz Dębski
Adam Cebula
Dawid Brykalski
Radosław Samlik
Arkadiusz Bocheński
Sławomir Mrugowski
Miroslav Žamboch
Andriej Łazarczuk
KRÓTKIE SPODENKI
Ryszard Krauze
Edward Bzdyczek
Czarny
 

Poprzednia 31 Następna