strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Miroslav Žamboch
Początek Poprzednia strona 30 Następna Ostatnia

RSBEHP

Rasistowsko-Szowinistyczna Bajka
z Ekologiczno-Homoseksualnym Podtekstem

 

 

O AUTORZE
Miroslav Žamboch - urodził się w roku 1972, a swe pierwsze opowiadanie napisał siedemnaście lat później, podczas pobytu na obozie OHP, gdzie pieczołowicie zbierał chmiel. Być może miało to wpływ na jego twórczość, aczkolwiek raczej nie wpłynęło na jego życie, ponieważ Žamboch jest wielkim koneserem morawskich win. Obecnie jest jednym z popularniejszych autorów fantastycznych w Czechach.

Dawno, dawno temu...

Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, za dwieście pięćdziesięcioma sześcioma złomowiskami, na ziemiach małej, ale rozwiniętej przemysłowo dyktatury, żył sobie pewien zręczny rzemieślnik. Ożenił się ze sprytną lichwiarką, a po roku - dziw nad dziwy - urodził im się syn (tu się nie ma z czego śmiać, przy tak rozwiniętym przemyśle, a co za tym idzie, przy tak dużym zanieczyszczeniu środowiska, prawdziwą rzadkością było, gdy spotkało się dwoje płodnych ludzi. A już tym bardziej, jeśli byli przeciwnych płci).

Tak więc ich syn - Rozmaryna - rósł jak na drożdżach. Wielkim szczęściem mutacje, którym ulegał, nie były zbyt uciążliwe, ba!, niektóre nawet wydawały się być całkiem przydatne. W wieku lat sześciu poznał podstawy kowalstwa, gdy miał lat siedem, kuźnia ojca nie miała już przed nim żadnych tajemnic, a w wieku lat ośmiu powziął twardą decyzję, że jak dorośnie, zostanie rusznikarzem. Pod wpływem nalegań rodziców ukończył uniwersytet, dzięki czemu jego wrodzona intuicja została uzupełniona dokładną wiedzą techniczną. Jeszcze w wieku młodzieńczym zdobył niemałą sławę jako projektant, a przy tym twórca najoryginalniejszych i najsolidniejszych egzemplarzy broni, jakże przydatnej, gdy trzeba bronić takich wartości, jak pozycja społeczna. Na przykład, dla pewnej czcigodnej mieszczki wykonał tak cienką platynową igłę, że nawet najlepszy sądowy patolog nie zdołał wykryć miejsca nakłucia. Dzięki temu szczęśliwa wdowa sporo zaoszczędziła na adwokatach.

Niestety, życie nie składa się wyłącznie z dni radosnych. Przyszedł czas, że różne okoliczności zmusiły Rozmarynę do podjęcia poważnej decyzji. Pewnego dnia, przy obiedzie, odstawił garniec z piwem, nie dopiwszy nawet do dna, i rzekł:

- Hej, tatku mój! Nasz Dyktator, daj mu, Panie Boże, długi żywot, nie jest już tak mocny, jak był dawniej. Wywierają na niego naciski ci przeklęci humaniści i inna zielona hołota. Nałożył na nasz rusznikarski cech nowe podatki. Boję się, że będzie tylko coraz gorzej. Co prawda, mamuśka gotuje wspaniale, a i burdele są u nas pierwszorzędne, ale czy mi się to podoba, czy nie muszę w świat wyruszyć.

Zapłakali rodzice, a nawet łzę uronili. Matka udziergała synkowi tak gęstą kolczą koszulkę, że powstrzymałaby nawet kulę z dwudziestkidwójki, zaś tatko, po chwili krótkiego wahania, zdradził synowi kilka swych kontaktów zagranicznych i podał mu numer konta z oszczędnościami na czarną godzinę. Sam Rozmaryna na trzy dni zamknął się w swoim warsztacie, a kiedy z niego wyszedł, opierał się o najlepszy karabin maszynowy, jaki świat kiedykolwiek widział. Do tego na plecy miał zarzucony potężny plecak.

Początkowo wędrował bez przeszkód. Nikt nie miał ochoty zastępować drogi dwumetrowemu bydlakowi, któremu do półtora cetnara wiele nie brakowało. Aż pewnego razu, po dwudniowej ulewie, gdy szedł przez moczary, napotkał staruszka. Biedak pośliznął się, upadł i ugrzązł nie mogąc się wyswobodzić. Rozmaryna postanowił, że staremu pomoże i ukróci jego cierpienia. Już, już miał nabój w komorze, już, już mierzył do starucha, kiedy ten w cudowny sposób zdołał się wykaraskać i stanąć na powierzchni mokradła.

- Dobrześ, chłopcze, wychowany. Chciałeś mnie, staremu, pomóc, muszę ci to wynagrodzić.

Zanim Rozmaryna zdążył nacisnąć spust, zaczarowany dziadek rzucił w jego stronę garść granatów obronnych i rozpłynął się w powietrzu. Jakże przydała się kolczuga od mamy! Była długa do kolan, więc Rozmaryna, używając jej jak fartucha, lecące granaty połapał. Z jednym mu się nie udało. Granat nie eksplodował jednak i Rozmaryna obejrzał go z niesmakiem poszukując nazwy fuszera, który go wyprodukował. Potem, ruszył w dalszą drogę.

Po wielu, wielu miesiącach wędrówki dotarł do miasta w całości zaciągniętego czarnym suknem. Strażnicy u bram spoglądali na niego nieufnie, ale gdy im przyjacielsko skinął lufą, puścili go bez trudu. Szybko dowiedział się, skąd ta żałoba. Sąsiedzkie Zjednoczone Przymierze Kurdupli, Niebieskoskórych, Zieleniaków i Jaskiniowców porwało jedyne dziecko tutejszego władcy, królewnę Samogonkę. Załamany król obiecał ją samą za żonę i pół królestwa temu, kto ją uratuje.

Rozmaryna natychmiast wyczuł w tym szansę dla siebie. Kosztem niebotycznych łapówek, na które poszły całe zasoby z tatowego konta, dostał się aż do finałowej tury przetargowej, w wyniku której wyłaniano wybawców księżniczki. Tu się jego szczęście, niestety, skończyło. Król właśnie podpisywał urzędowe zezwolenie na uratowanie księżniczki.

- Wstrzymaj się, o mądry i przepotężny monarcho! - krzyknął Rozmaryna.

Króla nie powstrzymały ani same słowa, ani siła głosu. Poirytowany próbował zdmuchnąć krew, która mu z uszu kapała na pergamin.

- Czego chcesz? - wychrypiał, nawet na Rozmarynę nie spojrzawszy.

- Uratować twą córkę. Za obiecaną nagrodę, ma się rozumieć.

Król splunął pogardliwie i palcem wskazał na górę mięsa wznoszącą się pośrodku sali.

- Myślisz, że będziesz lepszy niż on?

Rozmaryna uważnie obejrzał tonowego kolosa. Sądząc z koloru włosów, miał do czynienia z bękartem smoka i ludzkiej samicy. Świadczyło o tym również tępe spojrzenie.

- Owszem, królu. Jestem lepszy. Decyduje inteligencja...

- Zgadzam się, zgadzam! - zapiszczało coś, co początkowo Rozmaryna wziął za pogięty globus. Dopiero teraz uświadomił sobie, że koło niego stoi człowieczek - liliput z gigantyczną głową, którą w pionie podtrzymywały skomplikowane rusztowania z drutu.

- Co powiesz na odwzorowanie sześciowymiarowego modelu przestrzeni w zerowymiarowej płaszczyźnie menelaejskiej? - spytało to coś triumfalnie, wpatrując się w Rozmarynę ohydnie inteligentnymi, żółtymi oczami. Rozmaryna z obrzydzeniem machnął stalową kolbą karabinu i ustąpił o krok, by nie zmoczyć butów w rosnącym jeziorku substancji szarej.

- ...inteligencja, w połączeniu z siłą, ma się rozumieć. - dokończył swą wcześniejszą wypowiedź.

Król w zamyśleniu podrapał się w rowku.

- Może i masz rację, ale tę robotę obiecałem już jemu - kiwnął ręką w stronę drakoida. - Wiesz, nie chciałbym go zirytować. No, chyba, że go przekonasz...

Rozmaryna podszedł do właśnie mianowanego obrońcy księżniczki i wdał się z nim w półgodzinną przyjacielską pogawędkę. Po tym wreszcie Stwór zwrócił na niego uwagę, więc Rozmaryna, zacieśniając tę świeżą przyjaźń, zaprosił go wieczorem na wspólną kolację. Na na pierwszy rzut zaserwował jabłka granatów z siekanym nadzieniem. Tym razem podarunek od zaczarowanego dziadka nie zawiódł.

Następnego dnia rano, z papierami profesjonalnego wybawiciela księżniczki przekroczył granicę państwową z Przymierzem, do którego w międzyczasie przystąpili również Cyganie.

Już po jakichś piętnastu kilometrach na Rozmarynę zaczęły wpadać pierwsze oddziały wroga. Po godzinie bolał go już palec od ciągłego naciskania spustu. Lufa karabinu rozgrzała się jak samo piekło, ale nieprzyjaciół nie ubywało. Rozmaryna nie zwracał uwagi na ból i gorąco, i wciąż śmiało postępował naprzód. Tymczasem oddziały zmieniły się w pułki, pułki w armie, a armie w całe chmary. Rozmaryna strzelał ile sił, zamek nie nadążał powracać do pozycji wyjściowej. Pociski dum dum, wysokoenergetyczne naboje magnum i pociski pełnopłaszczowe czyniły rzeź straszliwą, ale kurduple, czerwoni, niebieskoskórzy, zieleniacy i pozostała ludzka hołota wciąż napierali i byli coraz bliżej. Krzyczeli, jęczeli, ruszali uszami, drapali się w kroku i robili mnóstwo innych, nie dających się opisać rzeczy.

Przed południem Rozmaryna zdał sobie sprawę, że karabin maszynowy nie wystarczy, i że nadszedł czas na jego najwspanialsze dzieło. Jednym ruchem sięgnął do zawieszonego na plecach wora (sporym ułatwieniem okazał się sześciostawowy łokieć) i wyciągnął swoje tajne arcydzieło - zaczarowany kulomiot. Sześć luf ze zubożonego uranu błysnęło głęboką czernią, olej hydrauliczny pachniał odurzająco, irydowy celownik rozjarzył się jak samo słońce. A gdy na lewe ramię nawinął niemal nieskończony pas z wielkokalibrowymi, odłamkowymi nabojami, to ci był dopiero widok!

Nieprzyjaciele zawyli z przerażenia i w ostatniej, szalonej próbie rzucili się na nieustraszonego Rozmaryna. Dum, dum, dum, dum - poniosło się, z początku majestatycznie, a potem coraz szybciej i szybciej.

Nawet najpodstępniejsze i najpodlejsze ataki nie zdołały Rozmarynie zagrozić. Kroczył niepowstrzymanie wciąż przed siebie, aż pod wieczór dostrzegł Świnburg, stolicę Przymierza. Całą noc mu zajęło przebicie się do samego miasta, gdzie więziona była nieboga Samogonka. Wreszcie dotarł do więzienia a wzrok jego padł na delikatne piękno księżniczki.

- Jakże się cieszę, że to właśnie ty! - westchnęła, gdy ją przygarnął do swego torsu.

Rozmaryna stanął trochę bokiem i zlikwidował oddział niebieskich, którzy próbowali dostać się do środka przez okno.

- Kocham cię - wykrzykiwał pomiędzy strzałami.

- Muszę ci coś wyznać, kwiatuszku - księżniczka z pewną taką nieśmiałością szepnęła mu do uszka. - Jestem facetem.

Rozmaryna uśmiechnął się i zalotnie pogłaskał go po tyłku.

- Przecież to niczemu nie przeszkadza. Nikt z nas nie jest doskonały...

Rozmaryna z księżniczkiem urządzili się w Świnburgu. Po tygodniu wyprawili wesele, na którym i ja byłem, miód i wino piłem. Nawet zaczarowanego dziadka granatowego udało im się odnaleźć i zaprosić. Poza tym Rozmaryna mógł oddać ojcu pieniądze, i to z niemałym procentem, a mamusi kupił nowe szydełko, bo stare jej się pogięło, kiedy dziergała mu kolczugę.

Koniec i bomba, a kto czytał, ten trąba.

A jeśli nie zabrakło im amunicji, to żyją tam sobie szczęśliwie do dziś.

 

PS. Tylko tej kupy dzieciaków nie mogę wam zagwarantować, bo inżynieria genetyczna była wtedy jeszcze w powijakach.

 

 

 

 

Z języka czeskiego przełożył(a) Konrad Bańkowski

Tekst zaczerpnięto ze strony autora www.miroslavzamboch.cz



 


Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Komiks
Stopka
Ludzie listy piszą
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
Satan
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
EuGeniusz Dębski
Adam Cebula
Dawid Brykalski
Radosław Samlik
Arkadiusz Bocheński
Sławomir Mrugowski
Miroslav Žamboch
Andriej Łazarczuk
KRÓTKIE SPODENKI
Ryszard Krauze
Edward Bzdyczek
Czarny
 

Poprzednia 30 Następna