strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew
Początek Poprzednia strona 38 Następna Ostatnia

ZAKUŻONA PLANETA

 

 

Edward Bzdyczek

Chandler Interactive

(Komentuje Rafał Ostuda)

 

 

Prywatny detektyw Filip Marlowe zgięty w pół wymiotował. Ciepła treść żołądka znaczyła brudny kurz rynsztoka na Sunset Boulevard. Latarnia, rzucająca w ciemność posępny snop światła, stanowiła zbawienne oparcie dla śmiertelnie przerażonego człowieka.

"Co ja tu, kurwa, robię. Powinienem być martwy i gryźć korzonki trzy stopy od ziemią na cmentarzu Saint Patric... Przecież sam się zabiłem! Przytknąłem pistolet do skroni i pociągnąłem za spust. Pamiętam!"

Żółć opuszczała Marlowa z niejaką trudnością.

"Teraz stoję tu sobie i wariuję jakby nigdy nic a wczoraj, jestem tego pewny, zrobiłem sobie dziurę w mózgu. Ja raczej nie pudłuję, szczególnie z takiej odległości. Ale po ostatnich wydarzeniach przestaję się czemukolwiek dziwić. Zginąłem ze dwa razy. A dzień rozpoczął się tak obiecująco..."

 

***

 

Zjawił się dość wcześnie (ledwo zdążyłem zerwać ostatnią czerwcową kartkę z biurowego kalendarza). Był po sześćdziesiątce. Wysoki. Chudy. Z przewieszonym przez ramię płaszczem i smutną twarzą. Edward Gee. Powiedział, że się martwi, że zaginęła jego córka Margaret. Trzydzieści kilka lat. Szatynka. Niebrzydka. Panna. Podał zdjęcie. Mieszkała z nim. Przy 198 Jefferson Drive w Beverly Hills. Miała adoratora. Jack Vans. Podobno typ z pod ciemnej gwiazdy. Palm Avenue 13, Los Angeles.

Pojechałem. Cóż, sprawa zaczynała się całkiem rutynowo. Było gorąco. Palmy były na miejscu. Spluwy nie wyjmowałem ze schowka oldsa bo niby po co?

Zapukałem dwa razy i szarpnąłem dzwonek. Pojawił się w drzwiach. Przystojniak, ordynarny typ uwodziciela. Otworzyłem usta by się przedstawić i...

Wtedy zdarzyło mi się to pierwszy raz. Straciłem panowanie nad sobą. Zacząłem zadawać głupie i niepotrzebne pytania. Wrzeszczałem. Parę razy machnąłem pięściami przed samą twarzą Vansa. Facet zmókł w mgnieniu oka. Mówił, że nic nie wie. Może u koleżanki na Szóstej Ulicy pod piętnastką może... Adrenalina kursowała jak szalona. Krew co chwila to wrzała to zamarzała. Na odchodnym porwałem stojącą na kredensie w holu lampę i rozbiłem mu ją na głowie. Nieprzytomnego, zalanego krwią zostawiłem na drogim, chyba tureckim dywanie.

 

Otrząsnąłem się w moim oldsie. Nie wiedziałem co we mnie wstąpiło. Oczyma wyobraźni widziałem wizytę smutnych panów z piętnastego posterunku.

Dojechałem na Szóstą Ulicę. Wysiadłem i znów...

Porwałem gnata. Podkradłem się od tyłu parterowego budynku z wielką czerwoną piętnastką na froncie. Owinąłem rękę jednym z wiszących na podwórzu, suszących się, ręczników. Wybiłem szybę w drzwiach do kuchni i wszedłem. Była strasznie przestraszona. Że niby Margaret odwiedziła ją. Pożyczyła jakieś pieniądze, mówiła o wycieczce do Meksyku.

Wypaliłem prosto w serce. Padła bez tchu. Umazałem rękę we krwi i na ścianie wykreśliłem jakieś litery, których do teraz nie rozumiem: "OKS pies - Legia pany".

 

***

 

Obudziło mnie walenie w drzwi. Nie w pełni świadom co zrobiłem przed paroma godzinami. Zalany szkocką. Podniosłem głowę z biurka.

- Policja, otwierać!

To stało się znowu. Moje ciało zaczynało rzyć własnym życiem. Niezbyt miłe uczucie. Tak musi czuć się kukła na sznurkach poruszana niewidzialną ręką lalkarza.

Otworzyłem szufladę. Wydobyłem moja czterdziestkę piątkę i wypaliłem na oślep prosto w drzwi.

Jakiś szum. Odgłos repetowania strzelby. I kanonada. W chmurze drzazg do środka wpadają drzwi a za nimi umundurowani policjanci. Strzelam do opróżnienia magazynka. Jeden z nich pada. Dostaję w ramię, inna kula prześlizguje się po lewym uchu. Czuje swędzenie barku i ciepło na szyi. Ktoś repetuje. Strzela. Moja klatka piersiowa otwiera się. Przez dziurę wychodzi wszystko co miałem najlepsze. Nie żyję.

 

***

 

Wchodzę do biura. Zrywam ostatnią czerwcową kartkę. Siadam za swoim biurkiem. Świadomość wraca. Zmrożony czekam. Przecież... Nie to musiał być jakiś zły sen - majak. Uff, całe szczęście! Ale przecież to wszystko było takie rzeczywiste. Zaginiona Margaret. Jack Vans któremu rozbiłem głowę lampą. I... zamordowałem ją. Policjanci. Zabili mnie! Ale przecież siedzę tu. Jestem cały. Czekam. Na co?

Zjawił się dość wcześnie. Po sześćdziesiątce. Wysoki. Chudy. Z przewieszonym przez ramię płaszczem i smutną twarzą. Powiedział, że się martwi...

 

***

 

Wyciągnąłem z szuflady moją czterdziestkę piątkę i wypaliłem sobie w łeb. Nieżyłem.

 

***

 

- Adasiu dziecinko, oderwij się od tej gry. Kolacja!

Adaś nie usłyszawszy nadal z furią stukał w "Reload". Na zmarszczonym ze zdenerwowania czole Adasia co i rusz odbijało się logo najnowszej gry z serii "Chandler Interactive". A na ekranie prywatny detektyw Filip Marlowe zgięty w pół wymiotował. Ciepła treść żołądka znaczyły brudny kurz rynsztoka na Sunset Boulevard...

 

 

 

 

Komentarz:

 

Oj, Edwardzie, sam się podkładasz. Widać, że zanim zasiadłeś do pisania, pojawił się w Twojej głowie pomysł na opowiadanie. To plus, wielki plus i trzymaj się tego. Pielęgnuj i rozwijaj, pieść i dokarmiaj, słowem dbaj o to, żebyś miał coś do powiedzenia. Jest szansa, że z czasem, kiedy myśli zaczną się układać, także warsztat nabierze blasku i razem złożą się te elementy w dzieło godne zachwytów i pochwał.

Tymczasem pozwól, że się skrzywię. Bił nie będę, bo to chucherko nie przetrwałoby nawet przyjacielskiego kuksańca. Tak naprawdę powinno natychmiast trafić na oddział intensywnej opieki literackiej, zjeść trochę witamin i poczekać, aż żółć się rozrzedzi. Zauważyłeś jak drży?

Czytelnicy to złośliwe typki. Przysiadają w ukryciu, wodzą chytrym spojrzeniem po zdaniach, przemykają między akapitami, kryją się za stronicami i tylko czekają, aż pojawi się rozczochrana chudzina w przykurzonym ubranku. Tacy są! A to biedactwo samo, wystawione na łaskę i niełaskę...

Krzywię się zatem z dezaprobatą i lekką przyganą, bo jakby nie patrzeć, wysłałeś nieszczęsne na niemal pewną zgubę. Nawet nie będzie w stanie powiedzieć, skąd się wzięło, gdyby trafił się ktoś przyjazny, kto zechciałby się wykazać jakimś ludzkim odruchem i poczuł wzruszenie drapiące w gardle. Co powie takiemu? Że dzień zaczął się obiecująco?

Zdecydowanie nie tędy droga. Swoją historię zaczynasz opowiadać w momencie, kiedy wygłosisz, napiszesz, wystukasz na klawiaturze, czy w jakikolwiek inny sposób wyrzucisz z siebie pierwsze zdanie. Tak zwyczajnie, nikt nie będzie czekał, aż nabierzesz pary i rozbujasz się jak stara lokomotywa. Dzień może i wyglądał inaczej, zanim ktoś przyszedł i zaczął kopać bez powodu, ale kogo to interesuje, kiedy jest do pooglądania awantura? Naprawdę nie przesadzam. Domyślam się wprawdzie, jaki efekt chciałeś osiągnąć, ba, stawiam zawartość swojej lodówki, że dążyłeś do tego, o czym myślę, ale nie wyszło tym razem. To tak, jak ze spalonym dowcipem. Ma być zabawnie, ale zanim sobie opowiadający przypomni, co takiego w żarcie wesołego było, towarzystwo ziewa, albo - co gorsza - szuka sobie nowego kawalarza.

Można zmieniać chronologię, jak to uczyniłeś, oczywiście, że tak. W wykonaniu mistrzów znakomita metoda, żeby bez zwłoki wprowadzić czytelnika w sam środek wydarzeń. W środek, podkreślam. Przeklejanie końca na początek takiego efektu nie daje. W najlepszym razie, zawroty głowy. Masz coś do przekazania - mówisz, nie masz - panu już dziękujemy. Czytelnik nie znosi wahania, a niepewność wytrzymuje tylko do pewnej granicy.

Postawiłeś na zaskoczenie. Cokolwiek by się nie działo, jest niespodziewane. Tak się opowiadanie zaczyna, tak się kończy, a i pomiędzy piszesz:

"Otworzyłem usta by się przedstawić i...

Wtedy zdarzyło mi się to pierwszy raz"

Potem jeszcze kilka razy w podobny sposób ustawiasz gwałtowne zachwiania rzeczywistości w centralnym punkcie, jakby stanowiły istotę rzeczy. Mało kto da się przekonać, że było tak, jak piszesz. W porządku, zawsze do dyspozycji pozostaje umowność. Opowiem ci bajeczkę, a ty będziesz udawał, że uwierzyłeś. Tylko czy naprawdę o to Ci chodziło, kiedy tworzyłeś "Chandler Interactive"?

A gdyby tak ponaśladować mleko, co?

Przypomnij sobie mleko. Jeśli kipi, to znak, że gospodyni dała się zaskoczyć. A to zapomniała, a to stała za daleko, a to znów w najmniej odpowiednim momencie odpadło pokrętło od kuchenki. Bywa i tak, ale popatrz, żadna z tak doświadczonych nie wybiega na ulicę i nie krzyczy "Cud! Ludzie, cud! Mleko mi uciekło!" Po pierwsze, mleko tak ma, po drugie, to się zdarza, po trzecie, zanim wykipi, musi się gotować. Szumi wtedy, pieni się, przybywa i trach! zaskoczenie. Sprytne, prawda? Więc następnym razem, zanim zdecydujesz się kogoś zaskakiwać, usiądź, pomyśl, jak robi to mleko, a potem używaj do woli. Powodzenia.

I jeszcze jedno, nie pisz nigdy że ciało zaczęło "rzyć", bo ktoś w końcu nie zdzierży i kopnie.

 

Rafał Ostuda




 


Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Komiks
Stopka
Ludzie listy piszą
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
Satan
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
EuGeniusz Dębski
Adam Cebula
Dawid Brykalski
Radosław Samlik
Arkadiusz Bocheński
Sławomir Mrugowski
Miroslav Žamboch
Andriej Łazarczuk
KRÓTKIE SPODENKI
Ryszard Krauze
Edward Bzdyczek
Czarny
 

Poprzednia 38 Następna