No i kto powiedział, że z elektrycznej grzałki do wody nie da się zrobić trzyczęściowego kostiumu do... A zresztą, zacznijmy lepiej od początku.
Wszystko potoczyło się jak w tym dowcipie, co to robiła babcia na drutach, przejechał tramwaj i zgubiła oczko. Czy jakoś tak. Nie wiem, nigdy nie miałem głowy do skomplikowanych historii i pewnie dlatego z całego tego Literaturoznawstwa najlepiej mi zawsze wychodziło malowanie paznokci. Może to i trochę ekscentryczne, ale przynajmniej nie obgryzam. A poza tym lubię, jak pasują kolorem do butów i torebki. Nieważne. Chodzi natomiast o to, że skończyły się wakacje.
Mniejsza, kiedy się skończyły, problem w tym, kiedy to zauważyliśmy. Ma się rozumieć, grubo po fakcie. Gdzieś na początku października dotarło do nas nagle, że siostrzeniec pani Halinki, odsiadujący u niej dwumiesięczne wakacje za ekstraordynaryjne postępy w nauce uwiecznione ku potomności na wymaćkanym świadectwie z czerwonym paskiem na dupie przestał drzeć ry... mor... pys... khem, się na klatce schodowej, w windzie, pod oknem od podwórka, pod balkonem, pod sklepem z ogórkami na rogu, pod przystankiem, pod śmietnikiem, pod trzepakiem, a nawet pod wieczór i pod auspicjami. Aż można by powiedzieć, że jak nożem uciął, ale lepiej nie, bo wtedy pewnie byłoby na nas. Jak wszystko zresztą, jak wszystko. Już nawet pod osłoną ociemniałości wieczorem ogryzka od arbuza nie można przez balkon wyciepnąć, bo się zaraz straż miejska gromadzi z megafonami, psami i miotaczami płomieni. Podobno dostali kontyngent do walki z plagą komarów. Bzdura. W tym roku nie widziałem ani jednego.
Niemniej wakacje się skończyły. Podstępnie, zdradziecko, w pół słowa i w rozkroku i to zanim jeszcze zaczęliśmy się przygotowywać do wyjazdu. No jakoś tak wyszło. Po skończeniu ostatniego numeru rozsiedliśmy się wygodnie w naszych fotelach (ja w kuchni zrobiłem sobie posłanko ze zużytej herbaty w torebkach – trzeba pamiętać, żeby dobrze wysuszyć każdą jedną, bo inaczej reumatyzm w korzonkach strasznie wali, ale za to ładnie pachnie i można possać przez sen), czy czym tam kto miał (Wirus na przykład zadomowił się w komórce na dobre i nie chce wyleźć. Po parokrotnym usunięciu baterii doszliśmy do kompromisowego porozumienia w sprawie Wołga, Wołga mać radnaja i Hymnu Bajkałskich Atomowych Kutrów Podwodnych, aczkolwiek na wyświetlaczu utrwalił się na wciąż międzynarodowy symbol drwali i hodowców krokodyli. A niech sobie pokazuje co chce, byle już nie śpiewał.
W każdem razie, jakeśmy już się tak zrelaksowali poniekąd i przycięli z lekka oczko (tylko raz w pewnym momencie obudziło nas trzęsienie ziemi, ale jak poprosiliśmy Ojca Zenobiusza dzidą, żeby przestał chrapać, budynek przestał się kołysać i mogliśmy kontyngentować dalej bez przeszkód), to nam popołudnie zleciało migusiem. Gorzej, że razem z resztą sierpnia i większą częścią września. A jak się obudziliśmy, na podwórku było już cicho. No, jeśli nie liczyć psa pani Halinki, ale on przynajmniej nie udaje Crazy Froga. Co jak co, ale odruchy to nam jeszcze wyćwiczył dawno temu Naczelny, a i Tygrysa zdaje się być w te klocki całkiem kumata. Nie ma nic bardziej podejrzanego niż cisza. W pół minuty po przebudzeniu Kota z czarno połyskującym glockiem nasłuchiwała przy drzwiach, Kudłaty z chińskim tasakiem do szatkowania jarzyn (przerąbuje marcheweczkę razem z podkładem kolejowym) robił groźną minę do gołębi na balkonie, OZzzzz symulował przebudzenie i wydawał komendy saperowi, chociaż komputer miał wyłączony, Szefowa z Sekretarz nałożyły bojową maskarę, a ja nasłuchiwałem, czy ktoś się nie skrada przez kuchenną kanalizację. I tylko Worek Cebuli z Wirusem się nie zmobilizowali, ale trudno się dziwić, bo Worek jest sizalowy i nie wygląda zaczepnie, a Wirus to anarchista i zwalcza tylko numery telefonów, które wydają mu się zbyt uporządkowane (międzynarodowe do wampira odpadają, bo trzeba dać dwa zera na początku...).
A potem ścierpły nam nadgarstki, uszy i kolana i daliśmy sobie spokój z całą tą partyzantką. Raz, że się robiło późno, a dwa, że trochę głupio wyglądaliśmy, tak szczerząc zęby do diabli wiedzą czego. Poza tym sprawa się wyjaśniła, ktoś spojrzał na zegarek, rzucił „O, to już październik?!”, ktoś inny na to „O <----->!”, ktoś inny „O ja <--------->!”, ktoś jeszcze inny „<------------>, <-------->, <------------------>, <-------->, <-----------> <----------> <--------> <-------> średniowiecza!!!”, ale faktów to nie zmieniło. Przespaliśmy wakacje. Oczywiście, Szefowa od razu krzyknęła, że musimy natychmiast złożyć numer, ale prawdę powiedziawszy, krzyczała już wyłącznie do pleców niknących w windzie i na schodach. Co robić, wakacje to rzecz święta, a przegapienie dwóch miesięcy niczego w tej sprawie nie zmienia.
I w związku z tym niniejszego numeru nie ma.
A szkoda, bo gdyby był, moglibyście przeczytać teksty Pawła Czerwca, Iny Goldin, Daniela Grepsa, Magdaleny Kozak i Marka Utkina. To mógłby być naprawdę przyzwoity numer. Cóż, trudno. Spróbujemy jakiś sklecić po wakacjach. W listopadzie.
Wasz Literaturoznawca
PS. Wygląda na to, że wampir też się lekko obsunął w czasie w te wakacje. Właśnie dopiero co przysłał pocztówkę z Bawarii. Cała jest upaćkana w Wurście i Weißbierze. Normalnie świnia, nie toperz.