Młody chłopak, żyjący tak jak większość rówieśników, nagle, ni z tego, ni z owego, na skutek takich czy innych zdarzeń, staje przed koniecznością podjęcia wyzwania, zdecydowanie przekraczającego siły nastolatka. Motyw przewijający się w fantastyce przeznaczonej dla dzieci i młodzieży chyba od zawsze. Eragon, Harry Potter, dzieciaki z Narnii, Jaś i Małgosia, nie wspominając już o najmłodszym synu, który po wodę życia dla chorej matki musiał wyruszyć. Za każdym razem na barki bohatera spada ciężar, jakiego nie udźwignęliby dorośli. Co tam dorośli, niejeden heros nie dałby rady.
Co ciekawe, nie tylko autor takiej opowieści przedstawia rzecz całą jako prawdopodobną, również słuchacze bajarza czy czytelnicy książki nie widzą w niej nic dziwnego. Nie szokuje ich, że jakiś niedorostek, sam lub z niewielką pomocą równie niedojrzałych przyjaciół, jest w stanie pokonać potężnego tyrana, wszechmocnych magów, wreszcie uratować świat.
Dlaczego? Dlaczego takie, w gruncie rzeczy nieprawdopodobne opowieści cieszą się popularnością nie tylko wśród dzieci, co byłoby zrozumiałe, ale i wśród dorosłych. Każdemu przecież zdarza się wracać do książek z dzieciństwa czy z przyjemnością czytać, choćby pod pozorem spędzania czasu z własnymi pociechami, historie nowe, a przecież stare jak świat. Co w nich takiego jest?
Czy lubimy to, co już znamy? Kochamy schematy? A może po prostu pociągają nas uniwersalne prawdy, jakie w tego typu opowieściach za każdym razem na nowo odkrywamy? Bo każda z nich, niezależnie od tego, z czym bohaterom przyjdzie się zmierzyć, traktuje o pokonywaniu lęków, słabości tkwiących w nas samych, o zwyciężaniu trudności, które wydają się być nie do pokonania. Bo każda z nich mówi nam: Dasz radę! – a tego wszyscy od czasu do czasu potrzebujemy. Szczególnie, że wyzwania, przed którymi większość z nas codziennie staje, często wydają się być jedną z prac Heraklesa, a herosa w nas przecież nawet odrobinki. Takie oto przemyślenia nasunęły mi się, kiedy zaczęłam się zastanawiać nad recenzją książki, do której wszystko, co napisałam wyżej, pasuje jak ulał, a jednocześnie nie pasuje wcale
„Pan Poniedziałek” Gartha Nixa doskonale wpisuje się w schemat owego syna, który po wodę życia wyruszył. Mogłabym wręcz stwierdzić, że jest to historia do bólu schematyczna, gdyby nie była tak całkowicie nieschematyczna.
Bo rzeczywiście nastoletni Arthur Penhaligon, ciężko chory na astmę, na skutek niezależnych od niego czynników musi pokonać własną słabość, by uratować rodzinę, kolegów, swoje miasto, a kto wie, czy i nie całą ziemią, bowiem na zarazę, która niespodziewanie pojawiła się w okolicach szkoły, by następnie zacząć zataczać coraz szersze kręgi, nie ma lekarstwa. To znaczy jest, ale gdzie indziej. Z pewnych powodów, których w recenzji zdradzać nie wypada, jest tylko jedna osoba, mająca możliwość wyruszyć po ów lek. Tą osobą, jak łatwo się domyślić, jest Arthur.
Znacie? Znamy. Schemat? Schemat. I to by było wszystko na temat owego schematu, bowiem reszta jest zdecydowanie oryginalna.
Po pierwsze: sam bohater. Artur w kolebce hydrze łba nie urwał, jego przyjścia na świat nie poprzedzały żadne znaki, nie zdarzało mu się widywać niewidzialnego, nie słyszał również głosów. Nie posiada wyjątkowych talentów. Zwykły, sympatyczny nastolatek, którego od rówieśników odróżnia tylko poważna choroba, zresztą bardzo istotny element całej opowieści.
Po drugie: zadanie, jakie ma do wykonania. Artur, żeby uratować własny świat, nie tylko musi pokonać potwory/trudności i dotrzeć do zaczarowanego źródła. Aby móc z niego zaczerpnąć, musi osiągnąć pewien cel, którego osiągnięciem nie jest zainteresowany. Nix postawił przed bohaterem dodatkowe wyzwanie. Artur musi działać wbrew sobie, sięgnąć po coś, czego wcale nie pragnie.
Po trzecie: owo miejsce, do którego musi się udać. Nazwijmy je, wzorem autora, Domem. Jest on usytuowany nad czymś, w czym wszystko wzięło swój początek i generalnie posiada pewną, nazwijmy to, moc sprawczą. Nie należy jednak doszukiwać się jakichś podobieństw do nieba, Olimpu czy innych siedzib bogów. Bogów tam zresztą nie ma. Owszem, mieszkańcy Domu dysponują pewnymi umiejętnościami, których my nie mamy, ale w niczym nie przypominają istot nieziemskich. Nie należy również oczekiwać, że będzie to Hades lub coś w tym rodzaju. Przyznam, że do takiego miejsca trafiłam po raz pierwszy.
Bardzo rzadko zdarza się w literaturze, teoretycznie adresowanej do młodszego czytelnika, tak udany mariaż schematu z całkowicie nowatorskimi pomysłami. „Pan Poniedziałek” to książka, która zaskakuje czytelnika, jest świetnie napisana, dowcipna, przy czym żart nie jest w niej podany na tacy z napisem: „To jest śmieszne”. Zdecydowanie, poczucie humoru Nixa jest ulokowane na znacznie wyższej półce. Oprócz tego jest po prostu mądra książka. To wszystko sprawia, że doceni ją każdy, niezależnie od wieku, płci i koloru skóry. Staranna edycja, co w przypadku Wydawnictwa Literackiego nie jest zaskoczeniem, również ma wpływ na przyjemność, z jaką czytelnik obcuje z tą książką.
Z czystym sumieniem polecam, a że po poniedziałku, jak świat światem, nieuchronnie musi nastąpić wtorek, środa... osobiście czekam na kolejne historie opowiedziane przez Gartha Nixa.
Dorota Pacyńska
Garth Nix
Pan Poniedziałek. Tom I cyklu Klucze do Królestwa
Tłum: Małgorzata Hesko-Kołodzińska
Wydawnictwo Literackie, 2006
Stron: 302
Cena: 24,99
Każdy miewa swoich literackich idoli wśród bohaterów książek. Zmieniają się, oczywiście. Nie sposób kochać wciąż tej samej postaci przez lata. Dla mnie takim idolem stał się Lars Berg Bergerson z dwutomowej powieści Mai Lidii Kossakowskiej „Zakon Krańca świata”.
Miałam nosa i do ostatniej chwili wstrzymywałam się z czytaniem tomu pierwszego. Odczekałam, aż w moich rękach będzie całość. Wiele mnie kosztowało, żeby nie czytać streszczeń czy forumowych dyskusji, nie domagać się wyjaśniania rzeczy dla mnie niejasnych. Nie chciałam psuć sobie przyjemności. Opłaciło się! Warto było czekać ponad rok.
Książka niezwykła, napisana nader starannie, z chirurgiczną wręcz precyzją w szczegółach. Gdyby ktoś pokusił się o ekranizację, ma właściwie gotową scenografię: kształty, kolory, faktury... Znać, że autorka – co podkreślane praktycznie w każdej nocie biograficznej – potrafi „trzymać piórko w ręce”. Może mój zachwyt będzie niezrozumiały dla bardziej wyrobionych rysowniczo czytelników, ale ja, sierota ostatnia, u której narysowany koń wygląda jak kura, a kura wygląda jak nie wiadomo co – zakochałam się w sposobie opisania świata Berga. Zobaczyłam ten świat, potrafiłabym go odtworzyć, opowiadając.
Historia wydaje się na pozór banalna: świat po katastrofie, podzielony na wybranych, którzy dostąpili łaski pobytu w raju, oraz tych, którzy pozostali w zgrzebnej rzeczywistości. Takich opowieści są tysiące: literackich, filmowych, serialowych...
Banał kończy się w momencie, kiedy bliżej poznajemy bohatera, który potrafi przenikać do owego raju i przenosić pryzy – przedmioty w świecie przed apokalipsą zwyczajne, teraz mające nieoszacowaną wartość. Ponieważ Berg nie jest w typie Mad Maxa czy Neo Matrixa. To nie samotny wojownik, z pieśnią na ustach przynoszący pokój na Ziemi, szlachetna acz zgorzkniała papierowa postać. Lars Bergerson ma duszę, wady, poczucie humoru. Potrafi kochać i nienawidzić. Czuje się odpowiedzialny nie za cały świat, lecz za osoby, które nieświadomie skrzywdził. Jest... ludzki, tak po prostu. Ma gorsze i lepsze dni. Raz mu się chce, raz nie.
Istnieje w literaturze dziwaczny podział: na „kobiecą” i tę drugą, w domyśle męską. Czym się różnią obie? Ano ponoć sposobem pisania. Ptaszki, motylki, miłosne rozterki zostały zarezerwowane dla literatury kobiecej. Jatki, wojna i cała reszta – tej drugiej.
Kossakowska podrzuciła swojemu bohaterowi cały arsenał przekleństw, uzbroiła w zestaw cech typowego samca, przydała pierwiastek żeński przy boku i wpuściła na głęboką wodę: idź, walcz, obrywaj po gębie, ale podnoś się i goń do przodu. W związku z tym przeszła na drugą stronę, tę „męską”, czym zdobyła poklask u czytelników płci brzydkiej. Jednak nie pozbawiła Berga cech, które każda kobieta z chęcią by odkryła u swojego partnera, choćby to, że obok rzuconej „kurwy” istnieje fraza „przepraszam, tak mi przykro”. Do tego wspomniana już barwność wszelakich opisów. Sprawiająca czytelnikom ogromną przyjemność, choć dla niektórych zapewne męcząca Takiego „melanżu” jest w powieści zdecydowanie więcej: fantasy i sci-fi, magia i technika, mitologia i apokalipsa.
I chyba w tym tkwi sedno pisarskiego sukcesu Kossakowskiej. Powieść, w której każdy, dosłownie każdy znajdzie coś dla siebie. Jedni się zachwycą barwnym światem, drudzy opisem zaawansowanej technologii, inni ogrodem w umyśle Larsa, jeszcze inni, jak ja, znajdą w Bergu idola.
A żeby przyszłym czytelnikom zaostrzyć apetyt, anegdota: cytaty z Kossakowskiej wchodzą powoli do slangu zaprzyjaźnionych jednostek. „Co się tak miotasz jak duch-przodek na kiju?”. Nie znacie tego jeszcze? To przeczytajcie, czas spędzony przy lekturze prawie tysiąca stron przeleciał jak sen złoty.
Karolina Wiśniewska
Maja Lidia Kossakowska
Zakon Krańca Świata, tom I-II
Fabryka Słów, 2005-2006
Stron: 512, 424
Cena: 29,99 (za każdy tom)
Ja też prowadzę notatki o przeczytanych książkach. Właściwie jest to chronologiczny spis lektur z kilkoma doczepionymi uwagami przy każdym tytule, ot, ku pamięci. Prawdę mówiąc, nie bardzo mogę sobie przypomnieć, co stanowiło pierwszą przyczynę (szkoda, że nie zanotowałem!), ale wydaje mi się, że była ona dość prozaiczna – otóż kiedyś dowiedziałem się, że na statystycznego Polaka przypada rocznie ledwie ułamek przeczytanej książki, i postanowiłem sprawdzić, na ile i czy w ogóle odbiegam od tej zaiste ponurej statystyki. Wczoraj wykonałem proste obliczenia i okazało się, że przez ostatnie trzy lata miałem średnią dwadzieścia książek rocznie, co nie jest ani mało, ani dużo, lecz szczęśliwie lokuje mnie nieco powyżej typowego Kowalskiego. Tym niemniej wciąż muszę się tłumaczyć, że zajmuję się pisaniem, więc na czytanie nie wystarcza czasu. So many books, so little time!
W swoich notatkach mam parę wzmianek o Koontzu. To ciekawy pisarz, a głównymi zaletami jego twórczości są: penetracyjne portretowanie psychologiczne postaci i niezmierzone gadulstwo epistolarne, wsparte niezłym warsztatem. Dlatego warto o nim wspomnieć, zwłaszcza ze względu na psychologię, którą nader nieczęsto można znaleźć na kartach utworów zaliczających się do tzw. literatury popularnej. Został zaliczony do twórców płodnych, bo wydał aż sześćdziesiąt powieści. Liczba robi wrażenie, ale jak dobrze policzyć, wypada tylko półtorej książki rocznie (do licha! Koontz więcej pisze, niż Polak czyta), a więc około dwóch stron dziennie, nawet zostawiając niedziele na leczenie kaca czy spacery z psem. A więc, drodzy koledzy pisarze, proszę się nie lenić, tylko bębnić w klawiaturę przynajmniej dwie godziny co dzień. Gwoli sprawiedliwości, zwracam się także do Andrzeja Zimniaka.
Teraz Dean Koontz w trzech odsłonach.
Na początek „Zimny ogień”. Zanotowałem, że powieść zaczyna się nieźle, potem jeszcze nabiera tempa, aż trudno się oderwać. Ale dalej „wata” pojawia się coraz częściej, a w końcu czytelnik wpada na mielizny paskudnych dłużyzn, ciągnących się dziesiątkami stron. Trochę strachów, horroru, duchów i dreszczy, odrobina krwi. Próby psychoanalityki, jakieś strachy z dzieciństwa. Może byłoby i niezłe czytadło – bo solidnej treści tam niewiele – gdyby wycisnąć wodę i skrócić dzieło do trzeciej części. No i te psychokinezy i widzenie przyszłości są średniostrawne, ale świat nadprzyrodzony u Koontza stanowi nieodłączną część rzeczywistości, i do tego trzeba przywyknąć, nawet jeśli linia sklejenia jest wyraźnie widoczna, a całość wydaje się nieco sztuczna.
„Ostatnie drzwi przed niebem” prezentują się zdecydowanie lepiej – serwuje się nam silnie pogłębione portrety psychologiczne bohaterów, a co jeden, to oryginał i dziwoląg na miarę dosyć pokręconej wyobraźni pisarza. Ustawiczne pogłębianie wizerunku wciąga nas do podziemnych lochów pełnych strachów i upiorów, potem do samego piekła, aż wreszcie, po przewierceniu się przez Ziemię na wylot, niespodziewanie sięgamy obszarów nieba. Tak, sensacyjno-kryminalne tematy, rozwijane w półświatku społecznego marginesu, mają wyraźnie chandlerowskie klimaty. Michelina, rozbitek życiowy i początkująca alkoholiczka, w końcu odnajdzie kierunek działania i sens życia; prywatny detektyw, który wyrodził się z rodziny przestępców, wygra w zmaganiach z sobą samym i z seryjnym zabójcą, najczarniejszym charakterem powieści; mutantka Leilani zostanie – w domyśle – pisarką i jakimś rodzajem zbawicielki ludzkości. Cóż, na wysypisku błyszczą diamenty, jak dobrze się przyjrzeć. Albo bardziej wzniośle: ostatni będą pierwszymi. To wszystko czyta się dobrze i tekstu nie jest za dużo, nawet biorąc pod uwagę objętość z górą siedmiusetstronicowej książki, zwłaszcza że, jak wspomniałem wyżej, wiarygodnej psychologii w tzw. literaturze popularnej mamy na lekarstwo. Suspens jest, a jakże, powiedziałbym nawet, że wielowątkowe kumulacje, włączając w to zjawiska atmosferyczne, następują trochę zbyt gładko, wręcz podręcznikowo (według podręcznika dla początkujących). Na tak dobrym i w gruncie rzeczy realistycznym tle psychologiczno-obyczajowym trochę rażą uproszczenia ogólniejszej natury, jak generalizowanie w sprawach bioetyki (tu należałoby raczej mówić o eugenice eliminacyjnej), schematyczne przedstawienie akcji „dobrych” i „złych” kosmitów, a także naiwne, bo poważnie potraktowane, poszukiwanie drogi do Boga poprzez niewinną naturę domowych piesków (!). To był raczej humor niezamierzony, przynajmniej ja tak go odebrałem, choć trzeba przyznać, że autor ma także prawdziwe poczucie prawdziwego humoru, co znajduje potwierdzenie na kartach nie tylko tej powieści.
„Trzynastu apostołów” to zbiór czternastu opowiadań. Naprawdę świetna rzecz, lepsza niż poprzednie dwie powieści. Każde opowiadanie jest inne, więc trudno o generalizacje, ale, jak to u Koontza, mocną stroną całej książki są rozbudowane i w większości przekonujące wątki psychologiczne. Mamy dużo humoru i pewien rodzaj dystansu czy założonej umowności, co osobiście w literaturze bardzo lubię. Poza tym autor porusza ważne i interesujące problemy cywilizacji, no i – co niemniej istotne – doskonale radzi sobie z akcją i stopniowaniem napięcia. Przywodzi na myśl Kinga, ale mniej tu straszenia dla straszenia, w ogóle te strachy są w dziwny sposób oddzielone, autonomiczne, często ma się wrażenie, że dodane na siłę, aby utworowi można było przypiąć etykietkę horroru (podobne wrażenie odnoszę przy lekturze świetnej prozy Grzędowicza). Na przykładzie „Apostołów” widać jak na dłoni, jak dobroczynny wpływ mają restrykcje objętościowe, dyscyplinujące autora przy pisaniu krótkich form!
A więc warto sięgać po książki Koontza, nie zapominając wszakże, że czasem przyjdzie przebijać się przez dłużyzny typu gładkosłowego gadulstwa, często wypełnione nawet żwawą fabularną watą, którą jednak można byłoby usunąć bez żadnej szkody dla całości. Trzeba także tolerować pewne uproszczenia kwestii filozoficznych i egzystencjalnych tzw. dalszego zasięgu. Jednak te braki z nawiązką rekompensują interesujące portrety psychologiczne, wnikliwe i bogate obrazy obyczajowe bliższego zasięgu, a także świetny warsztat i – last but not least – ostry, powiedziałbym: wzorowy, suspens.
Andrzej Zimniak
Dean Koontz
Zimny ogień
Tłum: Paweł Korombel
Prószyński i Ska
Warszawa, 2004
Stron: 520
Cena: 15,90
Dean Koontz
Ostatnie drzwi przed niebem
Tłum: Maciejka Mazan
Prószyński i S-ka
Warszawa, 2005
Stron: 728
Cena: 15,90
Dean Koontz
Trzynastu apostołów
Albatros A. Kuryłowicz
Warszawa, 2005
Stron: 560
Cena: 30,00
Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma morzami, za siedmioma lasami żyła sobie królewna Salianka. I jak na klasyczną królewnę przystało, żyła sobie spokojnie wśród wiernych poddanych, pod baczną opieką kochających rodziców, aż pewnego pięknego dnia napotkała księcia z bajki. Tak przynajmniej w porządnej opowieści być powinno.
Życie jednak nie jest bajką i autorka jak mogła, tak je Saliance skomplikowała. W ciele naszej królewny zagnieździła się brama do piekieł zwana Wrotami. Jak gdyby tego było mało, Wrota posiadają świadomość i czasami potrafią przejąć kontrolę nad goszczącym je ciałem. Przeznaczeniem wszelkiego typu bram jest przepuszczanie bądź zatrzymywanie kogoś. W tym konkretnym przypadku są to demony. Nie trzeba chyba dodawać, że proces przechodzenia ma dla Salianki bardzo nieprzyjemne następstwa. Nie posiada też nasza królewna rodziców. Co może nie jest aż takie straszne, biorąc pod uwagę fakt, że jej ojciec przez ostatnie lata życia był opętany przez demony. Wydaje się więc, że przynajmniej może się królewna realizować, sprawując władzę w swoich włościach. Niestety. Ciężar rządzenia wzięła na swoje barki dziewięcioosobowa Rada. I zupełnie nie w smak jest jej pozbywać się tego słodkiego obowiązku. A reszta poddanych? Tu jest jeszcze gorzej. Salianka bowiem jest władczynią Łupieżców – zbieraniny największych szumowin, rozbójników i bandytów jakich zna świat. Ich jedynym zajęciem jest napadanie na wszystkie okoliczne krainy i znoszenie stosów łupów. I tak mniej więcej wygląda świat naszej królewny na pierwszych stronach książki. A potem wszystko komplikuje się jeszcze bardziej. Nagle w twierdzy Łupieżców pojawia się żądny sławy bohatera książę, który myśląc, że napotkana na korytarzu Salianka jest więzioną przemocą branką, dokonuje spektakularnego uwolnienia.
Biorąc do ręki książkę Mileny Wójtowicz, nieznanej mi wcześniej autorki, miałem mieszane uczucia. Nie przepadam za fantasy, a za fantasy stereotypowym w szczególności. Tu zaś spodziewałem się właśnie takiego utworu. Królewna, ratujący ją książę, ucieczka, magia, potwory, czyli klasyczny zestaw. Jednak od samego początku autorka mnie zaskakiwała. Królewna chowająca się podczas burzy pod tronem, ucieczka z własnej twierdzy, Wrota, którym znudziło się przebywanie w jednym miejscu i zapragnęły poznać świat, oraz książę, który co prawda posiadał magiczny oręż, ale ten już dawno przekroczył wszelkie stosowne resursy i magii w nim nie było już za grosz. To wszystko, podane z odpowiednią dawką humoru, w tempie nie pozwalającym się nudzić podczas lektury sprawiło, że książka mnie wciągnęła. Nie przejdą „Wrota” do historii fantastyki, nie będą powstawać na ich temat uczone monografie. To po prostu lekka i sympatyczna opowieść w sam raz na pochmurne wieczory. Przerzucałem kartkę za kartką, aż nagle nastąpił koniec. Koniec, w którym zamiast tradycyjnego bajkowego szczęśliwego zakończenia, zamiast ślubu, zaprzęgu białych rumaków, fajerwerków i „żyli długo i szczęśliwie”, następuje... Zachęcam jednak, byście do tego doszli już sami.
Jacek Falejczyk
Milena Wójtowicz
Wrota
Fabryka Słów, 2006
Stron: 509
Cena: 28,99