Poznaj Zaświat, miejsce zamieszkane przez istoty, w które ludzie przestali już wierzyć. Poznaj jego mieszkańców: Raymonda Chwościka uzależnionego od mleka zniszczonego życiem diabła detektywa, gliniarza O’Briana i jego partnera inspektora Kotka. Poznaj reportera „Czytadła o Poranku” Bobo Lichowlazło, trolle Marilyn i Monroe oraz króla gangsterskiego podziemia Hieronima Boscha. I wielu innych.
Poznaj ich, ale nie podchodź zbyt blisko. Zwłaszcza do inspektora Kotka. Tak się składa, że jest ogrem i w każdej chwili może wyrwać Ci nogę.
„Gdyby wziąć kilku wyciętych z papieru bohaterów i nudną fabułę, a całość obsypać kawałkami mortadeli otrzymalibyśmy coś zupełnie niepodobnego do tej książki” – Dan T. Alighieri, znany producent filmowy.
Gdzie diabłu mówią dzień dobry!
SuperNOWA
Staremu Puchaczowi jeszcze czasem się to śniło. Ciemna uliczka gdzieś na tyłach kina Paradiso. Brzęczenie przepalonej żarówki w jedynej latarni. Szeroko rozrzucone nogi w czarnych kabaretkach. Martwe oczy Wenus Dwa Palce, najbardziej znanej prostytutki z Kasyna Bachusa. Krew. Masa krwi.
– Podoba ci się, skarbie? – pytanie padające z zaślinionych ust. Przerażająco jasne, błękitne oczy patrzące z kpiną.
Wtedy Stary Puchacz zazwyczaj się budzi. I stara się sobie wytłumaczyć, że facet, który krwawo zapisał się w pamięci Miasta, nie żyje od dwudziestu lat, że został podziurawiony policyjnymi kulami w Zatoce Świń.
I Bobo pracował w dziale miejskim. Dział miejski był częścią redakcji „Czytadła o Poranku”, jednego ze szmatławców, które co rano trafiały do kiosków w całej stolicy. Ale to dla Bobo miało niewielkie znaczenie. Liczyło się Miasto, największa metropolia w Zaświecie, uderzająca do głowy mieszanka ras i kultur. Tylko nazwę miało trochę bez sensu. Stwórca nie popisał się tutaj kreatywnością. Ale trudno mu się dziwić, wcześniej przez pięć z sześciu dni kreował chrabąszcze, więc miał prawo być zmęczony. On bardzo lubi chrabąszcze. Tak czy owak, stolica Zaświatu powstała pod koniec szóstego dnia i otrzymała niewyszukaną nazwę Miasta.
Oczywiście są też inne, mniejsze lub większe miasteczka. Mają nawet lepsze nazwy. Stolica jednak jest jedyna w swoim rodzaju. Różni się od innych miast tak, jak rzucona na podłogę przepocona koszula różni się od swoich koleżanek równiutko rozwieszonych w szafie. I to właśnie Bobo najbardziej w niej kochał.
Młody chochlik imię dostał po dziadku, który pracował jako nadzorca czarownic na Łysej Górze. To bardzo odpowiedzialna funkcja. Trzeba pilnować, by czarownice nie zbliżyły się zanadto do kozłów i na odwrót. Tak czy inaczej, Bobo nie zamierzał powtarzać kariery przodka. Uwielbiał wielkomiejski gwar i wcale nie chciał wyprowadzać się na wieś.
Do „Czytadła” trafił rok temu. Przypadkiem. Oczywiście jeśli za przypadek uznać to, że uciekał właśnie przed trollami, które prezydenci stolicy, prawi i sprawiedliwi bliźniacy Romulus i Remus, zatrudnili jako kanary w Teleporcie Miejskim. Bobo wbiegł wtedy wprost w zaułek, w którym straszyła odrapana kamienica. Nie zważając na tabliczkę, wykrzykującą w stronę każdego przechodnia ostrzeżenie „budynek grozi zawaleniem”, skrył się w jego wnętrzu.
– Do kogo? – pijany strażnik próbował otworzyć lewe oko.
– Na górę – wydusił z siebie Bobo.
Chwilę później siedział już przed Starym Puchaczem, szefem działu miejskiego, i omawiał warunki swojego zatrudnienia.
– Fakt, potrzebujemy ludzi – Puchacz podrapał się po głowie. – Nie będę pytał, co potrafisz, bo nic nie potrafisz. Gdybyś potrafił, poszedłbyś gdzie indziej. Możesz zacząć od jutra. Płacimy obraźliwie mało, ale za to regularnie. Na początek będziesz dostawał to, czego nie chcą robić inni. Nudy. A jak będziesz pisał, to staraj się nie używać litery „G”. Maszyna, którą dostaniesz, jest trochę wybrakowana. To jak, wchodzisz w to?
II
Rok później Bobo był już specem od szlifowania bruku. Jego zieloną facjatę i nieodłączną czapkę-oprychówkę można było zobaczyć w szemranych barach, na dworcach, w komisariatach policji. Wszędzie tam chuda postać w wyciągniętym swetrze i zbyt dużych butach nadstawiała ciekawie ucha. Potem Bobo wracał do redakcji, siadał nad zdezelowaną maszyną do pisania i tworzył teksty, które społeczeństwo Miasta zapominało zaraz po przeczytaniu. Ale lubił to. Oczywiście Bobo czasem się obijał. Nie sposób pracować i się nie obijać, jak mawiał jego świętej pamięci tatuś. Tatuś jednak pracował jako kula do kręgli w przydrożnym barze, więc do jego słów należało podchodzić z pewnym dystansem.
Tego wieczora Bobo siedział w swojej ulubionej spelunie „Sen Kolejarza” i nad wiaderkiem piwa wysłuchiwał zwierzeń Leśnej Baby. Z przerażeniem stwierdził, że starucha właśnie rozsznurowuje gorset.
– O tu, mam tu ślad po Łonych. Przeprowadzili na mnie swoje ekskrementy – piskliwie zawodziła Baba.
– Eksperymenty... – Bobo spróbował schować głowę we wnętrzu wiaderka.
Tego lata Zaświat nawiedziła moda na Obcych. Większość kobiet chciała mieć swoje pięć minut, przedstawić w prasie historię swego porwania i molestowania przez kosmitów. Obcy przysyłali sprostowania, organizowali protesty pod hasłem „Niech nas zobaczą” i usiłowali tłumaczyć, że owszem, lubią sobie czasem poświntuszyć, ale w tym celu, jak wszyscy, odwiedzają nocne kluby. „Uprowadzenia nie są w naszym stylu” podkreślał rzecznik prasowy Obcych na dziesiątkach konferencji prasowych. Nikt mu nie wierzył.
Problemem dla Bobo było to, że młode, piersiaste elfki i długonogie nimfy chciały zaistnieć wyłącznie na łamach magazynu "Życie na szczycie", a do „Czytadła” zgłaszały się jedynie maszkary w typie Leśnej Baby.
– Najpierw było łoślepiające światło, potem chwyciło mnie, łuniosło w górę i zmolestowało – sapała Baba.
Chochlik zanotował jej wstrząsającą historię, sfotografował trzy owłosione pieprzyki Baby mające być pozostałością po upojnej nocy w statku kosmicznym i z ulgą wyszedł przed bar. Nie będzie źle. Walnie się fotkę cycatej blondyny obok zdjęcia Leśnej Baby, podpisy „przedtem” i „potem” oraz tytuł „50 lat molestowali ją Obcy!”.
Bobo wsunął do ust papierosa i zapalił zapałkę. Zastygł w bezruchu. W jego szpiczaste uszy uderzył krzyk. Taki dźwięk może wydać z siebie tylko skrajnie przerażona kobieta. Młoda kobieta. Koniec z Leśnymi Babami! Dziękując Obcym, że zorganizowali łowy tak blisko „Snu Kolejarza”, Bobo rzucił się w ciemny zaułek.
III
W pierwszym odruchu paniki jego umysł zatrzasnął się z hukiem przed napływającymi przez oczy obrazami. Część jednak się przedarła. Szczupła panienka oparta o szary mur. Dłoń ściskająca tlącego się jeszcze papierosa. Druga zaciśnięta na gardle. Jej własnym, rozpłatanym od ucha do ucha. Czerwień krwi i karmin jej paznokci. Wytrzeszczone w zwierzęcym strachu oczu. Zbyt krótka spódniczka zadarta w górę. Lepka krew pomiędzy jej udami. Śmiech. Błysk ostrza. Łopot czarnego płaszcza. Tupot ciężkich butów na kocich łbach uliczki. Cień znikający w mroku.
Kiedy Bobo Lichowlazło dopadł do dziewczyny, jej oczy właśnie gasły. Osunęła się w jego ramiona. Gdy piętnaście minut później policyjne koguty rozświetliły uliczkę, chochlik wciąż klęczał przy jej ciele. To była pierwsza śmierć, którą zobaczył.
Potem powiedzieli mu, że tej nocy, w całym Mieście w podobny sposób zaszlachtowane zostały jeszcze cztery prostytutki. Wszystkie wycięte miały na czole znak czterolistnej kończyny.
IV
Porucznik Artur O’Brian lubił nie mieć nic do roboty. Właściwie dążył do tego całe życie. Denerwowało go nawet, kiedy musiał iść do kibla za potrzebą.
– Niepotrzebna strata energii – mówiłby, gdyby ktokolwiek chciał go słuchać. Na szczęście dla O’Briana nikt nie chciał, co zdejmowało z niego ciężar myślenia o tym, co powiedzieć.
Być może dlatego awansował na porucznika. Policjanci, którzy starają się pracować jak najlepiej, którzy lubią chronić i służyć, zwykle nie zachodzą tak wysoko. Mają dziwną skłonność do ścigania uzbrojonych bandytów, pakowania się do podejrzanych lokali i wkładania głowy tam, gdzie rozsądny człowiek bałby się nawet spojrzeć. Dlatego przedsiębiorcy pogrzebowi bardzo lubią takich policjantów. Przepadają za nimi także psychiatrzy w ośrodkach dla nerwowo chorych i klinikach terapii uzależnień. Nie lubią za to O’Briana. Właściwie nikt go nie lubił.
Porucznik rozparł się wygodniej w fotelu, nogi położył na biurku. W owłosionej łapie trzymał podwójnego hamburgera z piekielnym sosem siedmiu smaków. Pięć z nich była toksyczna, a dwa wchodziły w skład paliwa rakietowego. Sos kapał mu na koszulę wypalając w niej małe dziurki. O’Brian kłapnął paszczą. Hamburger znikł. Porucznik wytarł zatłuszczone paluchy w krawat i spróbował się zdrzemnąć. Do końca dyżuru miał jeszcze cztery godziny.
Telefon na biurku otworzył oczy, podskoczył kilka razy i przeraźliwie zawył. Zatupał małymi nóżkami.
– Pilna! Rozmowa! Na! Linii! – wyskrzeczał.
O’Brian przyłożył słuchawkę do ucha. Słuchał w milczeniu, drapiąc się po ozdobionej baranimi rogami głowie.
– Będę tam – powiedział w końcu. Czekał na niego jego największy wróg.
Praca.
V
Cień przestał biec. Wyrównał krok, poprawił kołnierz czarnego płaszcza. Wyszedł z bramy w aleję Żwirka i Muchomorka, nazwaną tak na pamiątkę dwóch leśnych skrzatów, którzy jako lotnicy zasłużyli się podczas II Wojny Zaświatowej.
Cień nie myślał w tej chwili o lotnikach. W ustach czuł jeszcze smak pięciu dziewczyn. Wsunął dłoń do kieszeni i wymacał podłużny, przyjemny kształt. Brzytwa również wypiła ich krew. Mógł na niej polegać. Lubił myśleć o niej jak o Ostrzu Sprawiedliwości. Kiedyś była zwykłym narzędziem, ale dał jej nowe zadanie.
Cień zniknął w wejściu do Teleportu Miejskiego. Pod rondem kapelusza błyszczały niespotykanie jasne, błękitne oczy.
VI
Król zbrodni we własnej osobie, po śmierci Padliny jedyny udzielnie panujący w mieście gangster, był wściekły. Hieronim Bosh szalał. Dukka, ciemnoskóry, muskularny dżinn, który przyniósł szefowi złą wiadomość próbował schować się za oparciem dębowego fotela.
Dukka opuścił swoją rodzinną pustynię pięć lat temu. Przeniósł się do Miasta. W końcu ile czasu można spełniać trzy życzenia kretynów w turbanach, którzy przypadkowo potarli starą lampę. A oni wszyscy chcą tylko jednego. Nowego wielbłąda, koniecznie przystojnego. I wody. Wody Dukka nie umiał wyczarować. Piwo, wódka, nawet Jaś Spacerowicz nie sprawiały mu problemów. A woda tak.
Drobna wada genetyczna, wpływająca na magiczne zdolności. Nic specjalnego, jego ojciec nie umiał na przykład zamienić piasku w złoto. Pewien sułtan kazał go za to przywiązać do wielbłąda o imieniu Szeherezada i ciągnąć po ziemi przez tysiąc i jedną noc. Dukka nienawidził wielbłądów. Dlatego musiał opuścić pustynię.
– Pięć dziewczyn! Pięć! Jednej nocy! – wrzeszczał Bosh.
Dżinn spróbował ocenić swoje szanse. Mógłby skręcić Boshowi kark jedną ręką. Wystrojona w szary garnitur okrągła figurka z obowiązkową u gnomów długą brodą dla postronnego obserwatora mogła wydać się zabawna. Problem w tym, że postronny obserwator skończyłby swoje obserwacje w betonowych butach, próbując wyssać tlen z otaczających go fal rzeki. Albo spoglądałby na wnętrzności leniwie wypływające z jego własnego, rozpłatanego przed chwilą brzucha. Postronni obserwatorzy na ogół źle kończą.
Dukka bardzo się bał swojego szefa. Bosh, mimo cherlawych mięśni i wzrostu siedzącego psa, był uosobieniem potęgi. Wynikającej z władzy, okrucieństwa i nieskażonego wpływami sumienia, zimnego intelektu.
– Znajdziemy go. Przysięgam, szefie. – Dżinn uchylił się przed lecącym w jego stronę kryształowym kuflem.
Bosh odłożył na biurko tomahawk, który wcześniej ważył w ręku. Uśmiechnął się i przejechał palcami po lśniącej łysinie.
– Znajdziecie, Dukka. Czynię cię za to osobiście odpowiedzialnym – powiedział całkiem spokojnie. – Znajdziecie tego koboldziego syna, który zarzyna moje dziewczynki. Bo moje dziewczynki to moje pieniądze. A ktoś, kto wyjmuje mi obole z portfela, jest kimś, kto dostarczy mi skóry na nowy portfel. Taki elegancki. Z wieloma przegródkami.
– Będziesz go miał, szefie. – Dukka odetchnął. Był potrzebny, a to znaczy, że był bezpieczny. Na tyle, na ile można być bezpiecznym w jaskini smoka.
Chwilowo najedzonego.
– I jeszcze jedna rzecz, Dukka. Alfons, który opiekował się tymi dziwkami. Poproś go, żeby wpadł do mnie na chwilę. Potrzebuję nowego wieszaka na kapelusze. Jego kości będą odpowiednie. Nie dopełnił swoich obowiązków, Dukka. Trochę mnie zawiódł – wycedził przez zęby Bosh.
– Oczywiście, szefie. Ja dopełnię swoich – zapewnił dżinn i wyszedł z gabinetu. Pamiętał o tym, że szef wspominał ostatnio, że przydałby mu się jeszcze nowy stojak na parasola.
VII
Bobo siedział w poczekalni trzynastego komisariatu i tępo patrzył przed siebie. Tu zawsze był tłok. Tuż obok tłusty policjant pałował goblina-złodziejaszka. Dwóch innych mundurowych eskortowało skutego kajdankami opryszka w kraciastej marynarce. Stary krasnolud usiłował tłumaczyć jakiemuś sierżantowi, że znowu padł ofiarą spisku koboldów, którzy co tydzień psują jego lodówkę i sikają do piwa. Normalka.
Nie, wcale nie normalka – poprawił się w myślach Bobo. Kradzieże, oszustwa, wymuszanie haraczy to zwykła sprawa. Ale podrzynanie gardeł młodych dziewczyn nie jest normalne. Wycinanie im na czołach dziwnych znaków też nie jest codziennym zachowaniem.
– Ty, zielony na gębie – zawołał chochlika posterunkowy w błyszczących butach. – Porucznik prosi na przesłuchanie.
Bobo dał się zaprowadzić do klaustrofobicznego pokoju z odrapanym stołem i dwoma krzesłami. Oczywiście jedną ze ścian zdobiło weneckie lustro. W środku czekało na niego dwóch policjantów. Chochlik znał obu. Porucznik O’Brian pił Zombie Colę z puszki i wyglądał na nieszczęśliwego. Z jego strony nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Najwyżej stary glina wyciągnie broń, kilka razy uderzy kolbą w stół i pokrzyczy. Jednak obok porucznika, oparty o ścianę, stał gigantyczny ogr. Sprężynowym nożem czyścił paznokcie i spoglądał na chochlika spode łba. Bobo poczuł, jak włoski na karku stają mu dęba. Olbrzym nie miał dobrej reputacji.
Nazywał się inspektor Kotek. Podobno miał jakieś imię, ale na mieście mówiło się, że jest jeszcze głupsze niż jego nazwisko. Bobo znał jednego gościa, który kiedyś zwrócił się do Kotka po imieniu. Stomatolodzy zarobili fortunę na wstawianiu mu sztucznych zębów.
– Może się przyznasz, Bobo? – zapytał smutno O’Brian. – Czterdzieści lat posiedzisz w pierdlu, a ja będę miał wolny wieczór.
Ogr przysunął chochlikowi krzesło.
– Wiesz, że to nie ja, O’Brian – Bobo usiadł i wyjął z paczki pomiętego papierosa. – Pan również to wie, inspektorze Kotku – dodał z nadzieją.
– Na razie wiem tylko, że mam pięć martwych dziwek i jednego świadka. Ty jesteś tym świadkiem, Lichowlazło. I cholernie chciałbym usłyszeć od ciebie o wszystkim, co wydarzyło się w tym zaułku – warknął ogr.
Bobo opowiedział wszystko. Ze szczegółami. Nie było tego wiele, więc porucznik O’Brian roztrzaskał stół kolbą rewolweru, a inspektor Kotek zagroził, że zastrzeli chochlika przy próbie ucieczki. Żaden z tych dwóch nie chciał bawić się w dobrego glinę. Kiedy zrozumieli, że wycisnęli z chłopaka całą prawdę, dali mu spokój.
– Kontaktuj się z nami, Bobo. Tak w razie czego. – O’Brian poklepał chochlika po policzku.
– W porządku. A teraz co powiecie na mały wywiad do jutrzejszego porannego wydania?