Fahrenheit nr 54 - sierpień-wrzesień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 21>|>

Mental Health

 

 

Wiatr świstał w rzadkich, wyschniętych krzakach. Piach z sykiem ocierał się o rachityczne gałęzie i kępy pożółkłych traw. W pewnej chwili spomiędzy zarośli wynurzył się większy obiekt, gnany wiatrem – ażurowa kula z ostów. Podskakiwała pomiędzy wydmami, wytoczyła się na drogę, przemknęła na drugą stronę szosy i wpadła na słup. Drgała chwilę, jakby nie mogąc się zdecydować, z której strony wyminąć przeszkodę, jednak kolejny mocniejszy podmuch wymusił na niej decyzję – poturlała się od północnej strony i znikła w oddali.

Słup, który powstrzymał na chwilę wędrówkę, był betonowy. Do jego wierzchołka przykręcono tablicę z napisem: Zdrowie Psychiczne, Oklahoma. Populacja – 43.

W chwilę po przetoczeniu się ostów, drogą tuż obok przemknęła zakurzona półciężarówka. Stary dodge wyglądał, jakby wracał z wojny – prawy przedni amortyzator siadł zupełnie, sprawiając, że przeciwległy róg skrzyni ładunkowej wskazywał niebo. Jeden reflektor był rozbity, klamka drzwi po stronie przeciwnej do miejsca kierowcy zwisała pionowo w dół. Rura wydechowa wlokła się po jezdni, wypluwając kłęby czarnego dymu, spod maski zaś wydobywała się para. Pomimo fatalnego stanu, gruchot sprawiał wrażenie, że jego właściciel bardzo się śpieszy.

 

***

 

W barze Sama Bensona jak zwykle słychać było country, dobiegające z szafy grającej, monotonny warkot lodówek i klimatyzatora, podzwanianie szkła oraz pomruk męskich rozmów. Od czasu do czasu ponad owo tło wybijały się zdania wypowiadane podniesionym, zachrypniętym głosem. Krzykacz był wysoki, rudy, żylasty i miał mocno zaczerwieniony nos.

– Niech no tylko ktoś spróbuje nas ruszyć, to my już mu pokażemy – perorował, machając ręką wolną od kufla. – Pamiętacie tego inspektora z Agencji Rolnictwa, co nie? Jak go pogoniliśmy, to więcej się nie zjawił!

– O’Brady, wszyscy wiemy, że byłeś w Wietnamie, jak i to, że nikt tu nie zagląda. – Nalany grubas w niezwykle opiętych dżinsach próbował zmitygować krzykacza.

– Nie wtrącaj się, Fatty, wszyscy wiemy, że jak było trzeba lać Vietcong, to wyniosłeś się do Kanady! – warknął rudy, osuszył kufel i z trzaskiem odstawił go na bar.

– Ale Pat, o co ci chodzi? – usiłował się dowiedzieć suchy staruszek w stetsonie o pojemności, na oko, pięciu galonów.

Zanim jednak zacietrzewiony rudzielec przeniósł uwagę na staruszka, na zewnątrz rozległ się kaszel dogorywającego silnika, drzwi baru otworzyły się z trzaskiem i do wnętrza wtargnął kolejny osobnik w kraciastej koszuli i dżinsach, czyli czymś, co chyba stanowiło strój klubowy zebranych w barze. Stał w otwartych drzwiach, opierał się o framugę, ciężko oddychał i kiwał się na nogach, niczym po długim biegu. Wreszcie poprawił kapelusz, wziął głębszy oddech i wydyszał:

– Wielki Bob Rzeźnik tu wraca. Niech ktoś da mi coś do picia...

– Jak to „wraca”? – padło pytanie ze strony widzów.

– Wraca tu. Wraca. – Przybysz sprawiał wrażenie, że zaciął się na tym jednym słowie.

– Skąd wiesz?

– Widziałem go, jak jechałem z banku w Cockwash. Tankował harleya.

– Może to nie on? – znowu padło od baru. – Jest wielu motocyklistów, a wszyscy podobni: takie same czarne skóry, buty...

– Jim, nie opowiadaj, że mam przywidzenia. Jeżeli mówię, że to on, to był on – zirytował się nowoprzybyły. – Widziałem wyraźnie jego gębę. Nie jechałbym dwudziestu mil, zarzynając silnik, gdybym nie był tego pewien.

– I co, nie postarzał się? – spytał kpiąco O’Brady.

– Niewiele. Utył, i jakby urósł, ale poza tym wygląda prawie identycznie, jak w chwili, gdy go aresztowałem. Ta sama zakazana gęba z wariackim uśmieszkiem.

– A ciebie poznał? – spytał Fatty.

– Nie, mam nadzieję. Schowałem głowę za słupkiem dachu, więc chyba nie widział mojej twarzy.

– A samochód? Przecież twój gruchot pamięta Abrahama Lincolna, więc Wielki Bob musiał go znać – dopytywał się tłuścioch.

– Ale nigdy go nie widział. Kupiłem go od faceta z firmy, która kładła kable, za resztę, która mi została z nagrody za złapanie Rzeźnika.

– Aha – grubas sapnął z ulgą. – O’Brady, wygląda na to, że jest wreszcie coś dla ciebie – dodał złośliwie.

– A ty już się pakujesz i spływasz do Kanady, co, beko sadła? – warknął rudzielec.

– Jak na razie jadę zatankować i sprawdzić broń. I wam radzę zrobić to samo. Jeżeli on naprawdę tu jedzie, to trzeba się przygotować – odparł spokojnie Fatty, wstał i ruszył ku wyjściu. – Aha. Nadawanie w tej sprawie na kanale siódmym.

– Dlaczego siódmym? – wrzasnął O’Brady, w którym piwo przyjmowane od rana wzmocniło wszelkie cechy irlandzkiego charakteru.

– Bo jest siedem grzechów głównych. Jakoś tak mi to do niego pasuje – wyjaśnił grubas.

W chwilę po wyjściu Fatty’ego, w barze dało się słyszeć chór gniewnych głosów. Następnie drzwi lokalu rozwarły się, wypuszczając grupę mężczyzn w kapeluszach, a pół minuty później przed budynkiem zaczęły trzaskać zamykane drzwi półciężarówek i rozległ się jazgot zapalanych silników.

Chudy staruszek w ogromnym stetsonie skierował swój wehikuł w stronę białego, obszernego budynku, który mógł być wiejską szkołą powstałą w wyniku przeróbki stodoły. Jednak tabliczka przymocowana przy drzwiach informowała, że jest to Pierwszy Anabaptystyczno-reformowany Kościół Dnia Szóstego w Zdrowiu Psychicznym, Oklahoma.

Parę minut później wszedł do cichego, chłodnego wnętrza, przeszedł tak szybko jak potrafił po wyszorowanej drewnianej podłodze i z tupotem powykrzywianych kowbojskich butów wpadł do kancelarii na zapleczu.

Za biurkiem i wypiętrzającym się na nim monitorem siedział szczupły, ciemnowłosy mężczyzna w okularach. Widocznie nagłe wtargnięcie staruszka go zaskoczyło, bo drgnął i zaczął nerwowo klikać myszą, jakby próbując pośpiesznie zamknąć jakieś okno. Staruszek nie zwrócił jednak na to uwagi, tylko, łapiąc powietrze spazmatycznie, wydusił z siebie pomiędzy jednym sapnięciem, a drugim:

– Pastorze, wraca tu Wielki Bob Rzeźnik. Z chłopcami zamierzamy dać mu łupnia. Przydałaby się jeszcze jakaś krótka msza w intencji celnego strzelania i takich tam... No, żeby podnieść wszystkich na duchu...

– Wielki Bob Rzeźnik, powiadasz, Samie Brownie? – spytał pastor, wstając z krzesła i marszcząc brwi pytająco.

– Tak, ten sam! Ten, co go złapaliśmy, zanim pastor się u nas zjawił.

– A dokładniej, to kiedy go złapaliście? – indagował pastor, nerwowo poprawiając okulary.

– Aaa, będzie zaraz po tym, jak Bob zastrzelił poprzedniego pastora! – ucieszył się staruszek. – Dlatego trzeba nam było nowego. A że pan, pastorze, akurat wtedy się nam napatoczył, to prawdziwe zrządzenie losu było.

Na tę rewelację wielebny zachwiał się, niczym po uderzeniu w żołądek, a jego wzrok zaczął myszkować po kątach, jakby szukając dogodnej dziury na kryjówkę. Po chwili jednak sługa boży wziął się w garść i wyprostował, ciężko opierając o biurko, widocznie uznawszy, że okazywanie słabości, a tym bardziej – strachu, nie licuje z jego stanowiskiem.

– Bardzo oględni wtedy byliście, o ile pamiętam, co do losu mojego, świeć Panie nad jego duszą, poprzednika – odpowiedział pastor tonem, jakim zwykł opowiadać o piekle i karach za grzechy. Jednak zamiast tracić czas na łajanie wiernego, wyskoczył zza biurka i otworzył drzwi prowadzące do dalszych pomieszczeń.

– Bo baliśmy się, że pastor u nas nie będzie chciał zostać – wyjaśnił staruszek z życzliwym uśmiechem, jednocześnie przypatrując z uwagą gorączkowej aktywności wielebnego.

– Odprawię mszę niechybnie, ale chwilowo musicie radzić sobie sami, bo przez Internet dostałem właśnie pilne wezwanie od biskupa.

Powiedziawszy to, duchowny z trzaskiem zamknął za sobą drzwi, zostawiając staruszka samego. Ten pokręcił głową, splunął na podłogę, roztarł ślinę butem, mruknął coś na temat diabelskich komputerów i ruszył ku wyjściu. Wsiadł do swej półciężarówki i kilkakrotnie spróbował zapalić. Wreszcie gruchot poddał się uporowi właściciela i ruszył do przodu skokami, strzelając czarnymi kłębami dymu z rury wydechowej. Za którymś kolejnym podskokiem omal nie zderzył się z rodzinnym suburbanem combi, który wypadł z podjazdu za kościołem i zakręcił w główną ulicę, pochylając się głęboko.

Staruszek tylko pokręcił głową:

– Ten biskup to jakiś szatan być musi, żeby tak pastora ganiać. I po co mu jeszcze jego żona i córka? – dodał, patrząc na trzy głowy, widoczne przez szyby szybko oddalającego się samochodu.

Pastor Malcolm McCallum swym niezawodnym instynktem komiwojażera (którym był, zanim ogłosił się pastorem) wyczuł kłopoty. A ponieważ jego dotychczasowe sukcesy opierały się na szybkiej zmianie miejsca pobytu natychmiast po tym, jak dostrzegał pierwsze objawy kłopotów, wziął kasetkę z pieniędzmi, wepchnął protestujące żonę i córkę do samochodu i ruszył z miasta. Jednak kilka lat na spokojnej posadzie pastora obrządku własnego konceptu, przytępiło mu zmysły. Zapomniał o jednej drobnej, acz istotnej sprawie – spytać, skąd nadciąga wzmiankowany Rzeźnik, nie darzący estymą duchowieństwa, jak można było wywnioskować z relacji staruszka.

Fred (od pewnego czasu wielebny Malcolm) McCallum przyjął założenie, że Rzeźnik przybędzie od strony prerii, gdzie trzeciorzędna droga ciągnęła się przez trzydzieści mil pustkowia. W Cockwash był komisariat, stacja autobusów, a nawet rozgłośnia radiowa, czyli – biorąc na logikę – poszukiwany kryminalista nie powinien się tam pchać. Jednak (o czym pastor również nie wiedział) Wielki Bob Rzeźnik nie był normalnym kryminalistą. Normalność była dla niego czymś odległym i niewyjaśnionym, zresztą badaniem tego fenomenu nigdy nie zawracał sobie głowy.

W pewnym momencie wielebny ujrzał zbliżającą się z przeciwka chmurę kurzu wzbijaną przez coś czarnego. Po chwili zorientował się, że centrum tumanu stanowi motocykl, jadący środkiem drogi. Przez chwilę sądził, że motocyklista zjedzie na swoją stronę. Jednak ten skierował się wprost na niego. Pastor skręcił ostro kierownicą i przy akompaniamencie wrzasku żony i córki zahamował, przez co samochód stanął niemal w poprzek szosy, wznosząc obłok pyłu.

Czarny jeździec pochylił maszynę w skręcie, wymijając suburbana. Zaprezentował wielkie zęby szczerzące się z rudej brody. Co więcej, uniósł urękawiczoną dłoń w kpiącym pozdrowieniu.

– Kompletny czubek – mruknął do siebie McCallum i nie mógł pozbyć się wrażenia, że od podniesionej ręki motocyklisty oderwał się jakiś ciemny przedmiot, przypominający jajko.

Wielebny miał rację. Ów przedmiot wpadł pod maskę wozu pastora, odbił się od jezdni i zaklinował w szczelinie pomiędzy drążkiem zawieszenia a chłodnicą. Mogło to dowodzić, iż Bóg, o ile istnieje, to ma poczucie humoru i darzy sympatią oszustów w rodzaju McCalluma, albowiem gdyby obiekt potoczył się dalej, zatrzymałby się pod miejscami pasażerów lub zbiornikiem paliwa.

Zanim pastor zdążył powiedzieć, żeby nie otwierała, jego żona uchyliła drzwi po prawej stronie. W tej samej chwili coś huknęło i ze szczeliny pomiędzy pokrywą silnika a błotnikiem wytrysnął w górę biały płomień. Taki sam, tylko szerszy, wystrzelił w bok z nadkola.

Pastor odpiął pas, porwał kasetkę z pieniędzmi i po fotelu pasażera poraczkował ku drugim drzwiom. Drżącą dłonią nacisnął klamkę i wyskoczył w piach pobocza. Poczuł pieczenie powyżej kostki, ale nie zważając na to podbiegł do tyłu i pomógł żonie wydostać z wozu wrzeszczącą córkę, po czym we trójkę pobiegli w prerię.

– Nie oglądaj się – rzucił McCallum żonie.

– Nie truj, wujek, to nie kazanie, a ja nie jestem żoną Lota – odparła małżonka tonem kelnerki z baru dla kierowców ciężarówek (prawdę mówiąc, wykonywała ten zawód, zanim poznała wówczas jeszcze zupełnie niewielebnego Freda), po czym obejrzała się.

– O, w mordę – zdążyła tylko powiedzieć i upadła na plecy, gdy do całej trójki dotarła fala uderzeniowa spowodowana wybuchem zbiornika samochodu.

– To musiał być on – wystękał pastor, podnosząc się z ziemi i plując piaskiem. – Nawet nas nie zna! Nic mu nie zrobiliśmy! Tylko kompletny świr może używać granatów fosforowych wobec nieznajomych!

Wyglądało na to, że w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia logika pastora wzięła sobie wolne.

– Jaki on? – dopytywała się żona.

Jednak wielebny nie odpowiedział, tylko zerknął z niepokojem w stronę, z której przybyli. Na szczęście motocyklista nie zawrócił, żeby dokończyć dzieła, a jego ślad znaczyła zasłaniająca wszystko chmura kurzu.

– Niech Pan spali tego skurwysyna ogniem niebieskim – przerwała milczenie córka. Rodzice spojrzeli krótko po sobie, po czym pastor dodał z namaszczeniem:

– Amen! – i ruszyli w głąb prerii.

 

***

 

Harley nadjechał z fasonem główną ulicą osady. Łoskot potężnego silnika widlastego odbił się od szyb lokalu Bensona i sklepu wielobranżowego, po drugiej stronie ulicy. Motocyklista sięgnął za siebie do sakwy i wyciągnął coś, co wyglądało jak prostokątne, oliwkowozielone pudełko z krótką rurką z przodu: Ingrama M-10. Prowadził jedną ręką, drugą zaś wyciągnął w bok i wyszczerzył radośnie zęby. Rozległ się łomot krótkiej serii pocisków kalibru .45, a w chwilę później – trzask spadających kawałów szkła. Następnie jeździec pochylił motocykl, przejechał na drugą stronę ulicy i polał serią po szybach sklepu. Z odgłosem odpadających od framug odłamków szyb zlała się chaotyczna palba z okien kilku pobliskich budynków, w tym – z kościoła.

Jeździec wetknął pistolet maszynowy do tylnej sakwy, po czym błyskawicznie skręcił w przesmyk za sklepem. Strzelanina ucichła, gdyż cel zniknął z widoku. Na głównej ulicy dało się słyszeć jedynie dźwięk rosnących obrotów silnika harleya, a następnie ich wyrównanie.

– Jak myślisz, Pat, co ten skurwiel knuje? – rzucił retorycznie Jim Bolton znad swego winchestera.

Siedzieli na strychu domu przylegającego do sklepu, gorąco było niemiłosiernie, a kurz wiercił w nosach.

– Może przestraszył się naszego ognia? – spytał z nadzieją O’Brady.

– Ty zakuta irlandzka pało, tacy jak on nigdy się nie boją. Dlatego są czubkami!

Zanim O’Brady zdążył odpowiedzieć, od podwórza rozległ się podwójny huk. Obaj strzelcy pognali do okienka wyglądającego na podwórze. Ujrzeli tam dwa wraki samochodów, otoczone pomarańczowymi płomieniami.

– A to matkojebca, załatwił mojego GMC! – wrzasnął Irlandczyk i złapał się za głowę.

– Ma granaty zapalające, szybciej! – wrzasnął Bolton, składając się do strzału przy frontowym oknie.

Motocyklista wyskoczył ponownie na główną ulicę miasteczka. Pochylił się do przodu i z walcowatej sakwy przed sobą wyciągnął dwa granaty. Zaczepił jeden na poprzeczce kierownicy, wieszając za łyżkę, a zawleczkę drugiego wyrwał o śrubę mocującą amortyzator . Nachylił maszynę w lewo, wrzucił granat do baru przez dziurę w witrynie, następnie położył motocykl w prawo, odbezpieczył drugi i cisnął go do sklepu. Pat i Jim przywitali go ogniem, gdy tylko byli w stanie wycelować spoza daszka, zasłaniającego widok na drogę. Tym razem Rzeźnik dodał gazu, sięgnął do tylnej sakwy, wydobył ingrama i, nie obracając się, wypuścił serię. O’Brady i Bolton cofnęli się, gdy ściana nad ich głowami zatrzęsła się od uderzeń masywnych pocisków. W następnej chwili rozległy się dwie detonacje. Gdy obrońcy strychu wyjrzeli na ulicę, ujrzeli, jak z baru i ze sklepu biją białe płomienie.

– Granaty fosforowe! To matkojebca! – jęknął O’Brady.

– Mówiłem, że to świr. Nie poszedł do pudła, bo stwierdzono, że jest walnięty, i wsadzili go do czubków. A teraz pewnie jakaś paniusia pisząca do gazet dla świrologów napisała, że jest zdrowy, no i go wypuścili – powiedział Jim, patrząc na płonący bar.

– Albo poderżnął gardło lekarzowi i zwiał z zakładu – dodał ponuro Pat.

Gdy Rzeźnik zbliżył się do kościoła, przywitała go kanonada zza budynku oraz z dachu. Motocykl wykonał rozciągnięte „s” i kolejny granat poleciał prosto w oszklone drzwi. Jednak metalowe jajko odbiło się od poprzeczki pomiędzy szybkami i potoczyło po dróżce. W chwilę później na betonie wykwitł biały, oślepiający płomień, który sięgnął aż do daszka nad drzwiami.

Następną ofiarą Rzeźnika była pralnia – tym razem rozbił szyby serią, po czym do wnętrza wrzucił granat, dodał gazu i uśmiechnął się szeroko.

Nagle zza domu stojącego kilkadziesiąt metrów za pralnią wynurzyła się chuda postać w ogromnym kapeluszu, dźwigająca na ramieniu coś o wyglądzie rury kanalizacyjnej. Wymierzyła w jeźdźca i rozległ się stłumiony huk. Jednak motocyklista różni się od samochodu (a tym bardziej od czołgu) tym, że nie stanowi jednorodnego celu – jest ażurowy, w jego sylwetce materia stała jest przemieszana z powietrzem. Dzięki temu radosna jazda Boba Rzeźnika nie zakończyła się natychmiast i w tym miejscu, gdyż pocisk z bazooki przeleciał mu pomiędzy barkiem a głową, osmalając jedynie ogniem rakiety brodę i ucho, po czym trafił w róg kościoła. Wybuch uniósł w powietrze deski sidingu i drzazgi z belek, po czym cały budynek pochylił się powoli ze skrzypieniem i rumorem i opadł na jeden róg. Przez powietrze popłynął wrzask niedoszłego snajpera z dzwonnicy oraz jedno, ale za to głośne uderzenie dzwonu.

– Dzięki, stary! – wrzasnął Wielki Bob, zachichotał maniacko, wyciągnął ponownie ingrama i posłał serię w miejsce, w którym przed chwilą znajdował się strzelec z bazooką. Jednak, ku jego zdziwieniu – nikogo nie było tam widać. Na wszelki wypadek posłał jeszcze jedną serię i ruszył ku domowi Johna Greena, który złapał go osiem lat temu. Na twarzy miał radosny uśmiech.

 

***

 

W tym czasie, na Interstate I-44, Długi Willie, prowadzący osiemnastokołowego macka z cysterną, ze swoim kumplem, Johnem Lawetą, kierującym kenworthem do przewozu samochodów, wymieniał na kanale piętnastym uwagi na temat warunków na drodze i patroli policji. W pewnym momencie głos Johna ucichł, słychać było tylko falę nośną, a po chwili rozbrzmiał ponownie:

– Willie, skocz na kanał siódmy. Niezłe jaja.

– A co się dzieje?

– Mówią, że jakiś Bob Rzeźnik wrócił do zdrowia psychicznego i wysadził w powietrze bar, sklep, kościół i pralnię i idzie dalej.

Po chwili milczenia Willie odparł powoli i z namysłem:

– Jeżeli wysadzenie w powietrze tego wszystkiego oznacza powrót do zdrowia psychicznego, to ciekawe, jaka jest teraz obowiązująca definicja nie-zdrowia?

 


< 21 >