Druga odsłona wrocławskiej epopei z Eberhardem Mockiem w roli Wergiliusza pozwala czytelnikom odkryć nowe oblicze ich przewodnika. W trakcie lektury „Śmierci w Breslau” przekonaliśmy się, że radca kryminalny jest gotów na wszystko w celu popchnięcia swojej kariery do przodu, a lojalność, moralność i etyka to dla niego nie więcej niż puste zbitki głosek.
Teraz, niejako dla równowagi, oczom naszym jawi się Mock – romantyk, wrażliwiec spragniony wielkiej miłości, a zarazem pragmatyk, chcący za wszelką cenę spłodzić męskiego potomka. Ebi, jak go zdrobniale nazywa żona, to nie tylko niezwykły detektyw, to również wyjątkowo kłopotliwy podopieczny Amora. Pobicie wynagradza żonie etolą z norek, gwałt próbuje zrekompensować obietnicą zakupu diamentowego naszyjnika. Wyrafinowany filolog klasyczny, miłośnik ód Horacego, zdaje się nie ogarniać swoim, tak kiedy indziej przenikliwym umysłem prostej prawdy, że nie wszystko można kupić i nie każdego da się zastraszyć. Nie opanował również trudnej sztuki, jaką stanowi nauka na błędach i wciąż uparcie drepcze w ten sam ślepy zaułek. Zawitawszy tam kolejny raz, dostrzega pokusę, jaką stanowi pętla, uczyniona z policyjnego paska.
Ucieczka od problemu jednak się nie udaje, widać gwiazdy, którym Mock ufa na przekór rozsądkowi, mają względem niego jakiś inny plan. Jednak krzywda, jaką wyrządził Sophie, będzie mu ciążyła. Po raz pierwszy technika samorozgrzeszenia zawiedzie, poczucia winy nie uda się też utopić w butelce.
Kolejna nowa twarz Mocka to twarz alkoholika, głęboko uzależnionego, tkwiącego praktycznie stale w ciągu. O ile wieczory charakteryzuje pewne urozmaicenie, zmieniają się bowiem miejsca, okoliczności i ilość spożywanego alkoholu, o tyle skacowane poranki są bliźniaczo podobne. Naznaczone pogardą do siebie, niechęcią do życia i wonią wody kolońskiej, którą radca bezskutecznie usiłuje zabić zapach przetrawionego alkoholu. Alkoholik funkcjonujący w społeczeństwie i akceptowany przez otoczenie ze względu na swoje szczególne uzdolnienia i przydatność, w pewnym momencie przekracza granicę. Zwykle wtedy gwałtownie trzeźwieje i desperacko szuka haka na świadków swoich wybryków bądź rozgniewanych przełożonych. Co będzie, gdy tego haka zabraknie?
Rzecz jasna, konstrukcja powieści opiera się jak poprzednio na wątku zagadkowego mordercy. Tym razem to czas i sposób popełniania morderstw mają kluczowe znaczenie – powracają przestępstwa sprzed wieków, co według przywódcy pewnej sekty jest niechybną oznaką zbliżającego się końca świata, kiedy to w Breslau spłodzony zostanie Antychryst. Jest to jednak tylko niezbędny element konwencji, w centrum uwagi pozostaje bohater i jego zmagania nie z mordercą, a z wewnętrznymi demonami, których nawet tak błyskotliwy rozum nie jest w stanie uśpić. Walka toczy się w mrocznym klimacie międzywojennego Wrocławia, a powszechny upadek obyczajów i wartości, wszechobecna przemoc i obłuda, wszechwładza pieniądza i osamotnienie słabych zdają się, lepiej i dosadniej niż makabryczne mordy, potwierdzać hipotezę o nadciągającej Apokalipsie.
„Koniec świata w Breslau” to jednocześnie pisarska ewolucja Marka Krajewskiego. O ile „Śmierć w Breslau” naznaczona była jeszcze swoistą niepewnością debiutanta, co skutkowało pewną sztywnością stylu, niechęcią do pogłębiania psychologicznego portretu postaci i wprowadzania do fabuły większej ilości epizodów, o tyle w „Końcu świata...” widać swobodę, jaką daje doświadczenie. Charakterystyka Mocka jest dużo pełniejsza, bo choć styl pozostaje oszczędny, niemalże ascetyczny, to fabuła zostaje rozbudowana, rozpisana na wiele mocnych epizodów, z których każdy ma znaczenie dla końcowej wymowy dzieła. Znikają także nieporadności stylistyczne.
Efekt końcowy robi wrażenie. Autorowi udało się dokonać niemałej sztuki. Sprawił, że czytelnik, miast potępić bezwarunkowo damskiego boksera, sadystę, gwałciciela, alkoholika, czyli de facto wielokrotnego przestępcę, utrzymującego, że prezentuje majestat prawa... współczuje mu. A to naprawdę o czymś świadczy.
Agnieszka Chojnowska
Marek Krajewski
Koniec świata w Breslau
WAB, 2005
Stron: 320
Cena:
Wyobraźmy sobie agenta specjalnego. Będącego jednocześnie majorem w armii. Wysokiego, wykształconego miłośnika wytwornych trunków, znającego mnóstwo języków obcych, przystojnego i czarującego tak, że kobiety „lgną do niego jak ćmy do światła”. Wyobraźmy sobie, że człowiek ten dostaje do wykonania arcytrudną misję, w czasie której będzie musiał wykazać się sprawnością fizyczną i umysłową, wykorzystać wszystkie swoje znajomości w kręgach ludzi bardziej i mniej uczciwych oraz zwiedzić pół świata. I wyobraźmy sobie, że nazywa się, i tu was zaskoczę, nie Bond, James Bond, lecz Carloss Castillo. Teraz już tylko dopowiedzieć należy, że nasz dzielny wojak służy nie Jej Królewskiej Mości, a Prezydentowi Największego Mocarstwa Na Świecie i na tym możemy zakończyć niniejszą recenzję.
Obowiązek jednak nakazuje pisać dalej. Często naśmiewamy się z obywateli USA, że świat widzą w dwóch kolorach i nie zwracają uwagi na mnóstwo odcieni szarości. Śmieszy nas także ich przekonanie o możliwości zmiany świata na lepsze poprzez stosowanie rozwiązań siłowych. „Zakładniczka”, niestety, tylko utrwala te stereotypy. Autor prowadzi czytelnika przez świat, w którym każdy Amerykanin to wzór cnót, zaś obywatele innych państw mogą być porządnymi ludźmi, jedynie jeśli pomagają panu Castillo. Świat, w którym dowodem na najwyższy stopień deprawacji czarnego charakteru jest to, że wyłącza telewizor podczas przemówienia prezydenta Stanów Zjednoczonych. Autor żywi także wyraźną niechęć do tak zwanej „starej Europy”, za to, że nie poparła drugiej wojny irackiej. Równo obrywa się więc Niemcom i Francuzom, tym drugim nawet personalnie. ONZ jawi się czytelnikowi jako siedlisko zła i zepsucia, zaś programy humanitarne to wyłącznie metoda, by nabić kieszeń brudnymi pieniędzmi.
Można by nie zwracać na to uwagi, gdyby pan Griffin wciągnął nas w wir akcji. Niestety. Autor wpada w manierę, każącą mu zarzucać czytelnika tysiącem szczegółów dotyczących rozgrywających się właśnie wydarzeń. Jeśli bohater musi przemieścić się z punktu A do punktu B, dowiemy się, z jakich linii korzystał, ile trwał każdy lot, gdzie się przesiadał, co podano mu w samolocie. Jeśli wzrok bohatera spocznie na pomniku, ciekawym budynku, za chwilę pojawi się postać, która uraczy nas krótkim rysem historycznym. Taki styl narracji powoduje spowolnienie akcji, o którą wszak w książkach tego typu chodzi najbardziej.
I tu dochodzimy do największej wady „Zakładniczki”. Po przeczytaniu kilkuzdaniowego opisu na tylnej stronie okładki mniej więcej wiedziałem, jak się akcja powieści potoczy. Po lekturze stu stron wiedziałem, jak się całość zakończy. I nie pomyliłem się ani trochę.
Czas na kilka pozytywów. Po lekturze wiem dużo więcej. Wiem, jak przyrządzić chateaubriand, ile kosztuje argentyńska wołowina, kto sprowadził kawę do Europy, co robi pomnik amerykańskiego generała w Budapeszcie oraz najważniejsze – że w Ameryce wszystkie osoby mające cenne informacje na temat różnych zbrodniarzy znają osobiście majora Castillo lub też znali jego dziadka.
Pozostaje pytanie: czy czytać? Jeśli jesteś, drogi czytelniku, zwolennikiem amerykańskiej metody patrzenia na świat, potrzebujesz niewymagającej myślenia lektury do pociągu lub po prostu nie potrafisz żyć bez codziennej porcji drukowanej sensacji, to jak najbardziej. Jeśli zaś nie spełniasz powyższych warunków, to trzymaj się od tej pozycji z daleka.
Jacek Falejczyk
W.E.B. Griffin
Zakładniczka
Tłum: Maciej Szymański
REBIS, 2006
Stron: 496
Cena: 35,00
Kryminały, filmowe i książkowe, można z grubsza podzielić na dwa rodzaje: te, w których zbrodnia wydarza się na oczach czytelników lub widzów, wiadoma jest ofiara i wiadomy sprawca. Oraz te, w których widzimy zbrodnię, ale „zbrodzień” jest zamazany, nieostry lub w ogóle go nie ma, a potem wraz z dzielnym detektywem (oficerem policji, przypadkową osobą) śledzimy rozwój akcji i w ostatnich scenach możemy odetchnąć pełną piersią: ach... to lokaj zabił...!
Zdecydowanie gustuję w tych drugich. Dochodzenie przez dzielnego detektywa (oficera policji, przypadkowej osoby) do wniosków, które są mi wiadome od pierwszego kopa, nie jest tak ekscytujące, jak w przypadku samodzielnego rozwikłania zagadki, często zanim to jeszcze zrobi bohater. Piszę „często”, ponieważ czytam kryminały od szczenięcia i trudno mnie czymś w tej materii zaskoczyć.
Na wakacje zaopatrzyłam się w typowo letnią literaturę: sensacje, humoreski, kryminały. Nic, przez co się trzeba przedzierać z potężnym wysiłkiem intelektualnym, wszak nie od tego plaża jest.
Jako kryminał wystąpiło „Zakopane: sezon na samobójców” Jacka Rębacza. Nazwisko autora nic mi nie mówiło, ale wydawnictwo wiele, więc i spodziewałam się niezłej rozrywki. I tak się też stało. Kryminał lekki, sympatyczny, dobrze i z biglem napisany. Idealna lektura na kocyk. No i z gatunku tych, które lubię: razem z bohaterem mogę starać się rozwikłać zagadkę.
Akcja dzieje się tu i teraz, w Zakopanem w porze letnich wakacji. Na górskich szlakach szlajają się turyści, siedzą na szczytach, odpoczywają, robią sobie zdjęcia. I nagle ten sielski obrazek zakłóca młody mężczyzna, który uśmiecha się smutno (śmiertelnie smutno), stając na krawędzi szczytu, rozkłada ramiona i zabawia się w Ikara. A my możemy mu tylko radośnie pomachać na wieczne pożegnanie.
Co powoduje, że młody chłopak, student na wakacjach, decyduje się na taki desperacki i ostateczny krok? Tego musi się dowiedzieć Piotr Klucha – prywatny detektyw, zatrudniony przez rodziców samobójcy.
Piotr Klucha to główna persona dramatu, osobnik o przeszłości spędzonej w Wojskowych Służbach Informacyjnych, teraz prowadzący własny interes, działający lekko na pograniczu prawa. Mężczyzna z charakterem, nie mięczak, z poczuciem humoru i inteligentny.
Prowadząc swoje prywatne dochodzenie w sprawie samobójcy, wplątuje się w sam środek grubszej afery – typowego polskiego bagienka: łapówkarstwo, szemrane interesy, układy i układziki, polityczne zawirowania.
Powieść czyta się świetnie. Jacek Rębacz umiejętnie prowadzi czytelnika po kolejnych stopniach fabuły, dobrze buduje sceny i napięcie, malowniczo charakteryzuje pobocznych bohaterów. Dla starej wyjadaczki, za którą się uważam w sferze historii kryminalnych, zakończenie i rozwikłanie spraw od pewnego momentu nie było zbytnim zaskoczeniem, co jednakże w żaden sposób nie popsuło mi lektury.
Szczególnie polecam miłośnikom „polskich Tater”, autor świetnie musi się czuć w Zakopanem, skoro potrafi nawet interesująco opisać korek na rondzie. A już scena w karczmie „Zbójnicka” – zaiste, palce lizać!
Karolina Wiśniewska
Jacek Rębacz
Zakopane: sezon na samobójców
SuperNOWA, 2006
Stron: 176
Cena: 22,50
Opis na okładce „Władzy wykonawczej” informuje czytelnika, że oto będzie mu dane obcować z dziełem Mistrza Gatunku. Założenie zapewne było takie, żeby rzeczony czytelnik się ucieszył, że go zaszczyt kontaktu z maestrią spotyka, i podszedł bezkrytycznie do tego, co zawarte między okładkami. Akurat trafiło na przekorną sztukę, co to sobie pomyślała, żeby zrobić odwrotnie i skoro ktoś się Mistrzem mieni, to mu z góry zawyżyć poprzeczkę. Jeśli faktycznie na przypisywane miano zasługuje, powinien ją bez problemu i z dużym zapasem przeskoczyć. Teoretyczny Mistrz okazał się jednak w praktyce co najwyżej sprawnym czeladnikiem, któremu do mistrzostwa jeszcze sporo brakuje.
Sprawnym, bo, owszem, akcja – w powieściach tego typu rzecz najważniejsza – rozwija się wartko i bezproblemowo. Przyspieszenie ułatwiają częste i zręczne zmiany perspektywy narracyjnej oraz podział tekstu na krótkie jednostki. To jednak grubo za mało, by sięgnąć po tytuł mistrzowski. A nawet na tak zwane „pudło” może nie wystarczyć. Fabuła bowiem jest przeraźliwie schematyczna i wyjątkowo „na czasie” – dotyczy głównie konfliktu na Bliskim Wschodzie i roli, jaką odgrywa w nim USA, z uporem godnym lepszej sprawy stojąc wbrew wszystkiemu po stronie Izraela. Intryga, którą obserwujemy, ma na celu przepchnięcie przez ONZ rezolucji gwarantującej utworzenie niepodległej Palestyny. Palce i petrodolary, jakże oryginalnie i nieoczekiwanie, macza w tym interesie „czarna owca” saudyjskiej rodziny królewskiej – wyklęty za rozpustny tryb życia i odsunięty na boczny tor brat następcy tronu. A narzędziem mają być, rzecz jasna, spektakularne akty terroru. Do tego miejsca schemat jeszcze ma jakiś sens. Jednak wprowadzony na początku powieści wątek porwanej na Filipinach przez tamtejszych terrorystów (bo ci czają się wszędzie i wszystkich korumpują) amerykańskiej rodziny został wprowadzony chyba wyłącznie po to, aby Główny Heros mógł ledwo ujść z życiem z niebezpiecznej akcji, wykpiwając się postrzałem w miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.
Mitch Rapp, bo o nim mowa, jest chyba największą porażką autora, któremu, dodajmy, bohaterowie od strony psychologicznej wychodzą kiepsko w porywach do poprawnie, z jednym wyjątkiem. Tak boleśnie standardowego bohatera dawno nie spotkałam. Jakże on jest rozdarty pomiędzy miłością do świeżo poślubionej żony, a uczuciem, jakim darzy adrenalinę! Jak ciężko mu zrezygnować z uczestnictwa w ryzykownych operacjach, by ona mogła spać spokojnie! Szefowa też nie chce przypadkiem utracić swego najlepszego człowieka, którego kocha jak syna i dlatego ze wszystkich sił pragnie go posadzić za biurkiem. Ale jego bojowa dusza, wbrew rozsądkowi, rwie się do działania, bo to jego prawdziwy żywioł. W dodatku otaczają go bezduszni biurokraci, którzy tak naprawdę nie mają pojęcia, o co chodzi w tej zabawie, nigdy nie byli na pierwszej linii, a mimo to chcą wydawać bezsensowne, krępujące rozkazy. Mitch orze, jak może, robiąc ich wszystkich w konia i działając bez autoryzacji, kiedy się tylko da, a oni, niewdzięczni, śmią jeszcze post factum zgłaszać nudne proceduralne pretensje. Wszak liczą się rezultaty, a tymi nasza Gwiazda może się pochwalić jak nikt. Galerię szablonowych typów dopełnia prezydent o gołębim sercu, ustawicznie terroryzowany przez sondaże i swego wrednego doradcę politycznego, który dba o to, żeby słupki nie spadały. I tak prezydent wbrew sobie musi podejmować trudne decyzje, bo tego po nim oczekują bezduszni wyborcy, a on nie chce się wyprowadzać z Białego Domu po pierwszej kadencji, co jest całkowicie zrozumiałe. Nawet jego głos rozsądku Mitch, nie oskarża go o hipokryzję, kiedy Szef daje mu zielone światło z zastrzeżeniem, że jakby coś nie wyszło, to on o niczym nie wiedział. Ale bez obaw, Mitchowi wszystko wychodzi. No, może z żoną słabo się jeszcze dogaduje, ale mają krótki staż i z czasem zdoła ją przekonać, że jakby nie ryzykował życia dwa razy w tygodniu, to nie byłoby ich stać na takie fajne wakacje.
Jedynym jasnym punktem w tej czarno-białej galerii bezwzględnych oraz złych terrorystów i szlachetnych pacyfistów, zostających „jastrzębiami” mimo woli, jest David, Palestyńczyk, który współpracuje z Mosadem i Saudyjczykami, bo rozumie, że nie będzie wolnej Palestyny, jeśli nie pousuwa się tamtejszej religijnej ekstremy. Morduje zatem swoich dla Izraela, ale tak naprawdę nie traci z oczu swojego marzenia, jakim jest wolna zarówno od wewnętrznych, jak i zewnętrznych oków oraz nowoczesna Palestyna. Ta jedna niejednoznaczna postać naprawdę się Flynnowi udała, chyba przypadkiem. „Władzę wykonawczą” czyta się szybko, ale bezrefleksyjnie, bo teza jest widoczna od pierwszych stron, a cała reszta jest silnie zideologizowana i podporządkowana jej udowodnieniu. Ideologia nieco się gryzie z rozrywką, i, niestety, tym razem wygrywa.
Agnieszka Chojnowska
Vince Flynn
Władza wykonawcza
Tłum: Maciej Raginiak
Rebis, 2006
Stron: 375
Cena:29,00