Piekło zazwyczaj budzi jednoznaczne skojarzenia: wielkie kotły ze smołą, piekielny ogień, wszechobecne jęki potępionych dusz. Cóż, po przeczytaniu tej powieści, przyjdzie ci całkowicie zreformować ten pogląd.
Wyobraź sobie następującą sytuację. Umierasz. Przychodzą panowie z czerwonymi oczami i prowadzą cię do tajemniczej windy. Wciskają przycisk z napisem „minus jeden”. Jedziesz do piekła. Wysiadasz na Poziomie Minus Jeden, a tam pozornie wszystko wygląda tak samo jak na „górze” i możesz dalej spokojnie żyć, pracować, spać, jeść, bawić się...
Para młodych ludzi – Anna i Kamil, ulega wypadkowi samochodowemu, giną na miejscu, ale w tym momencie zaczyna się dla nich nowe życie na Terytorium Polskiej Sekcji Minus Jeden, czyli w piekle. Tu Mickiewiczowska liczba 44 okazuje się niezwykle ważna. Co 44 lata odbywa się bowiem dość niekonwencjonalne losowanie totolotka, w którym można wygrać swoje dawne życie. Czy główni bohaterzy wygrają szczęśliwy los?
Powieść Jerzego Nowosada serwuje czytelnikowi przewrotną wizję, w której rzeczywistość Poziomu Minus Jeden miesza się ze światami kreowanymi przez głównego gubernatora piekła... Po drugie: wartką akcję, porwanie, śmierć i podróż w czasie. I w końcu po trzecie: piękną opowieść o sile miłości i przyjaźni. Bajka stara jak świat, ale podana została w oryginalny i atrakcyjny sposób.
Fabryka Słów
Oficjalna strona autora:
Ulica Szopena była króciutką, niegdyś spokojną i cichą przecznicą w nisko zabudowanej części miasta. Przestała być cicha, kiedy na wolnym placu po prawej stronie zbudowano kilka bloków. Architekt, dopasowując nowe domy do otoczenia, zrezygnował z wybujałych ambicji i zaprojektował proste jak klocki, niewysokie budynki. Ustawił je bokiem do ulicy, przez co ganiające bez opamiętania dzieci nie wypadały z klatek schodowych wprost na jezdnię, lecz na wewnętrzny plac zabaw. O dziwo, kilkupiętrowe bloki nie zachwiały harmonii dzielnicy, w której dominowały jednak domy niskie, jak choćby te po nieparzystej stronie ulicy Szopena.
Posesji numer 5a nie wyróżniał z otoczenia żaden charakterystyczny szczegół. Jej intymności broniła metalowa, trochę już pordzewiała siatka na kamiennej podmurówce; trudno jednak rzec, że była to osłona skuteczna. W furtce nie zamontowano żadnych elektronicznych cacek i każdy, kto zadał sobie trud pchnięcia jej, mógł bez przeszkód wejść do ogrodu czy raczej ogródeczka. Cztery metry dobrze utrzymanego trawnika oddzielało płot od domu, zaś trzy stareńkie wiśnie, jabłoń i kilka grządek nie mogły żadną miarą usprawiedliwić nazwy „ogród”.
U wylotu uliczki Anna zamknęła oczy. W myśli liczyła kroki. Przy czterdziestym siódmym uniosła powieki.
W oknach panował mrok. Refleksy światła pobliskiej latarni ślizgały się po murze, przenikały przez szyby, by ugrzęznąć w firankach. Z tyłu domu na niskiej jabłoni kwilił ptak.
– Popatrz... – Dziewczyna mocniej ścisnęła dłoń Kamila. – Tę firanę w dużym pokoju powiesiłyśmy z mamą dopiero wczoraj.
– Wszystko jest dokładnie takie samo i w tym samym miejscu – potwierdził zamyślony. – Gniazdo jaskółek pod szczytem dachu, rysa na tynku, którą zrobił twój tata drabiną, kępki dzikiego wina, plama wilgoci nad pierwszym oknem, nawet rynna jest pęknięta dokładnie w tym samym miejscu. Jak oni to robią?
Z ociąganiem weszli na schody. Anna była niemal pewna, że nim zdąży dotknąć dzwonka, drzwi się otworzą i usłyszy głos matki: „Ach, jesteście. To dobrze. Kolacja nie zdążyła jeszcze wystygnąć”.
Nikt nie otworzył drzwi. Na klamce dyndała kartka opakowana w folię: „Klucz pod numerem 6/1”. Zawrócili, przeszli na drugą stronę ulicy. Kamil zastukał głośno. Po chwili usłyszeli człapanie domowych kapci i czyjś zrzędliwy głos:
– A kogo tam o tej porze nosi?
Błysnęło światło, oświetlając hol blokowego parteru, brzęknął odsuwany łańcuch. W szczelinie drzwi pokazały się wspaniałe wiechcie sarmackich wąsów oraz – co wynikło z faktu, że jedno było integralną częścią drugiego – twarz siwiuteńkiego staruszka.
– Słucham państwa?
Anna poczuła w gardle nagłą suchość.
– P...pan T...ański? – wyjąkała.
– Tak. A bo co?
Staruszek pogmerał w kieszeni obszernego swetra i z rozmachem wbił okulary na nos.
– O mój Boże! Panna Ania! I pan Kamil!
Siłą niemal wciągnął młodych do przedpokoju. Tam wyściskał i wycałował bez miary. Wszyscy troje przy tym pociągali nosami i przecierali zwilgotniałe oczy. Zaraz też żwawo podreptał do kuchni, przyniósł wielki dzban gorącej herbaty i przeszli do dużego pokoju. Anna napełniła podane filiżanki. Staruszek sięgnął po herbatę i tak, z ręką w powietrzu, zamarł.
– Zaraz, zaraz – powiedział ochryple. – Ja stary, ale wy...? Dlaczego?
Kamil spojrzał w ciemne oczy pod krzaczastymi, białymi brwiami. Chwilę wytrzymał natarczywy wzrok, w końcu opuścił głowę.
– Mieliśmy wypadek.
– Wypadek? Na Boga, co się stało? Kiedy? Gdzie?
– Wracaliśmy do domu. Na skrzyżowaniu Krakusa i Wandy z Lechicką uderzył w nas polonez.
– Kierowca pewnie pijany jak bela.
– Tego nie wiem.
– Jejku, jejku, tacy młodzi. A swołocz po tym najlepszym ze światów nadal się pałęta.
Swołocz to oczywiście był kierowca poloneza. Staruszek wstał od stołu i jął przechadzać się wzdłuż ściany.
– Kiedy to się zdarzyło?
– Dziś, kilka minut przed dziesiątą wieczorem.
– Półtorej godziny temu.
– Półtorej? – Kamil spojrzał na zegarek.
– Półtorej. Tutaj obowiązuje czas o kwadrans późniejszy. Tyle potrzebują na wprowadzenie wszystkich zmian, jakie zachodzą tam, na górze. Wasi biedni rodzice pewnie już wiedzą.
Kamil zacisnął usta. Pomyślał najpierw o ojcu. Żył z nim w wielkiej przyjaźni. Kiedy szli ulicą, kiedy bywali w towarzystwie, gdy dyskutowali, bardziej przypominali parę dobrych kumpli, niż ojca i syna. Teraz nastąpi to, co zwykle następowało, gdy ojciec przeżywał niepowodzenia. Tak jak wtedy, gdy pierwszy raz odkrył, że matka miewa ciche romanse z innymi mężczyznami. Nie powiedział jej ani słowa. Odgrodził się murem chłodnej uprzejmości, ich całodzienny dialog składał się wyłącznie ze słów: „dzień dobry”, „do widzenia”, „dziękuję”, „przepraszam”, „ach, nic takiego”, „dobranoc”. Kamil podejrzewał, że ojciec nigdy nie kochał matki, a nie rzucił jej tylko dlatego, że dała mu syna. Siedzi teraz pewnie w swoim pokoju, zamknięty, z nieruchomym wzrokiem utkwionym w ścianie, a on nie może zastukać do drzwi, wsadzić głowy w szczelinę i niby od niechcenia zapytać: – Tato, może byśmy puścili się na ryby w sobotę? Matka teraz dopiero odczuje, jak bardzo jest sama. Przecież ci, z którymi romansowała, nie pomogą jej w niczym. Dwoje mieszkających ze sobą ludzi, a tak bardzo samotnych. Chyba, że w nieszczęściu znów zbliżą się do siebie. Mieli tylko jedno dziecko.
Kamil poczuł palący smak goryczy.
Myśli dziewczyny błądziły gdzieś indziej. Patrzyła na starszego pana, on mówił coś, a jej przed oczami sunęły obrazy sprzed kilku lat. Był zimny, marcowy poranek. Zjadła śniadanie, w biegu narzuciła płaszcz i już miała wyjść do szkoły, gdy brzęknął dzwonek u drzwi. Otwarła, myśląc, że to koleżanka. Krzyknęła nawet: „Już idę!”. U wejścia stał młodszy pan Tański. Przetarł nos chusteczką i spokojnie powiedział: „Tatuś umarł dziś w nocy. Pojutrze przyjedzie rodzina. Czy mógłbym w tym dniu pożyczyć od państwa sześć krzeseł?”. Matka krzyknęła: „O mój Boże!” i na wszelki wypadek usiadła. Zawsze tak robiła w podobnych sytuacjach; świadoma, że w chwilach wyjątkowego wzburzenia zdarzało jej się omdleć. Ojciec Anny wychylił z łazienki ogoloną do połowy twarz i zapytał: „Co się stało?”. Młodszy pan Tański powtórzył wiadomość i prośbę, przeprosił za najście i odszedł ciężkim, znużonym krokiem. Gdy dotarł na drugą stronę ulicy (nie wiedzieć czemu Anna zapamiętała to tak dokładnie), przed blok zajechał karawan.
– I wtedy – staruszek nadal spacerował po pokoju – przyszło po mnie takich dwóch czerwonookich. Powiedzieli, że mam iść z nimi na jakiś Poziom Minus Jeden, czy coś w tym rodzaju. Oho, pomyślałem, niedobrze. Minus jeden, czyli w dół. A za co, łaskawcy, pytam, taki honor mnie spotyka? Nic nie odrzekli, więc pomyślałem, że pewnie za te panienki, com to ich we młodości bez liku napsował.
Anna uśmiechnęła się. Wyobraziła sobie starszego pana w kawaleryjskim płaszczu do kostek, z szablą u pasa, z jeszcze niezepsowaną dziewczyną u boku. Przekroczył osiemdziesiątkę, a prosty był jak struna. Osiemdziesiątkę? Przecież zmarł sześć lat temu. Tam, na górze, miałby teraz osiemdziesiąt dziewięć. Kiedyś zapytała go o te proste plecy. „Zgarbiony kawalerzysta? – odparł pytaniem. – Dziecko drogie, straszne rzeczy mówisz. Nie znasz powiedzonka: prosty jak ułan? Mój wachmistrz ze szkoły oficerskiej dostałby apopleksji, gdyby spostrzegł, że któryś z jego wychowanków chodzi zgarbiony”.
– Ja tu gadam i gadam, a wy pewnie zmęczeni i wystraszeni. – Staruszek podkręcił wąsa i wrócił do stołu. – Gadam, a nawet nie zapytałem, co was do mnie sprowadza. Czy ktoś wam powiedział, że tu mieszkam?
– Przyszliśmy po klucz – odrzekł Kamil.
– Klucz? – Stary kawalerzysta w zdziwieniu zamrugał oczami. – Jaki klucz?
– Od domu naprzeciw. – Anna wyciągnęła rękę z zadrukowaną kartką.
Stary podniósł pismo do światła. Jego usta zadrżały lekko, w kącikach oczu zamigotały łzy. Bez słowa wstał, z drugiego pokoju przyniósł pęk kluczy spiętych miedzianym oczkiem. Z kuchni przytaszczył paczkę herbaty, pół bochenka chleba, pół kostki masła, kawałek sera. Wszystko położył przed dziewczyną.
– Tam – pokazał dom po drugiej stronie ulicy – nic nie ma, a przecież coś musicie zjeść na śniadanie. Idźcie teraz, wyśpijcie się dobrze. Przed wami kilka ciężkich dni.
Odprowadził młodych do wyjścia, starannie zamknął drzwi. Wszedł do pokoju sypialnego, zdjął paradną szablę ze ściany i do połowy wysunął z pochwy. Pocałował klingę i zupełnie spokojnie powiedział:
– Nie jestem już sam. Nie jestem już sam – powtórzył, po czym głośno krzyknął: – Nie jestem już sam! Słyszycie, czerwonookie kundle?!
Od sufitu rozległ się pełen ubolewania głos:
– Panie pułkowniku...
Stary z rozmachem wtrzasnął szablę do pochwy, przycisnął do piersi i runął na łóżko. Chciał spać, spać koniecznie, bo wiedział, że dzień następny będzie nieporównanie lepszy od poprzedniego.