Przyjaźń wykuta w piekle!
Daniel Leary jest porucznikiem Floty Republiki Cinnabaru pozbawionym pieniędzy i perspektyw, odkąd pokłócił się ze swym bezwzględnym, mającym rozległe koneksje polityczne ojcem.
Adele Mundy jest badaczką pozbawioną pieniędzy i perspektyw, odkąd jej rodzinę wyrżnięto za spiskowanie przeciwko władzom Cinnabaru.
Kostroma jest bogatą planetą. Dzięki dyplomacji utrzymuje ona niezależność w galaktyce, w której bój o supremację toczą dwie potęgi: Cinnabar i Sojusz.
Za kilka godzin dyplomacja zawiedzie Kostromę. Daniel, Adele i niedobitki załogi to jedyni, którzy mogą stanąć na drodze potężnej flocie inwazyjnej. Możliwe jednak, że to w zupełności wystarczy.
Mężczyźni i kobiety, dla których odwaga to chleb powszedni, a honor cenniejszy jest od życia, stawiają czoła niezwykłym przeciwnościom w barwnej powieści, pełnej intryg i zapierającej dech w piersiach akcji. Od przepełnionych zdradą pałacowych korytarzy, poprzez niebezpieczeństwa nieznanych mórz i piekielnych dżungli, aż po finalne starcie w kosmosie bohaterowie pozostają nieugięci, a napięcie nie opada nawet na chwilę.
Nie mają po swojej stronie nikogo, prócz siebie nawzajem – i niech Niebiosa pomogą tym, którzy staną im na drodze!
ISA
Księga pierwsza
Porucznik Daniel Leary, odziany w czarno-szary mundur Drugiej Klasy Floty Republiki Cinnabaru, przechadzał się ulicami Kostromy. Udawał się do Pałacu Elektora, ale nie spieszyło mu się zbytnio. Naprawdę nie widział powodów, przez które nie miałby napawać się urzeczywistnieniem jednego z dziecięcych marzeń: o spacerowaniu po odległym świecie i oglądaniu na własne oczy jego cudów.
Inne marzenie – dowodzenie kosmicznym statkiem – ziści się (jeżeli w ogóle) w odległej przyszłości; zdaniem Daniela było to tak dalekie, jak dzieciństwo od jego obecnego wieku 22 ziemskich lat.
Teraz miał Kostromę i było to wystarczająco cudowne. Zagwizdał fragment melodii granej przez kapelę w klubie, który odwiedził poprzedniej nocy.
Uśmiechnął się tak ciepło, że mijani na ulicy nieznajomi odwzajemniali się uśmiechami. Poznana w klubie dama z Kostromy miała na imię Silena. Honor – zarówno Leary’ego z Bantry, jak i FRC – wymagał, aby Daniel zaofiarował pomoc, gdy jej młody kompan spił się tak, że stracił przytomność. Silena była bardzo wdzięczna i już po kilku minutach spędzonych w jej pokoju przestała przejmować się urazą do poprzedniego towarzysza.
Wzrost Leary’ego tylko nieznacznie przekraczał średni, a lekka skłonność do tycia zaznaczała się zwłaszcza na jego rumianej twarzy. To zaokrąglenie i szczerość oblicza czasami sprawiały na nieznających go ludziach wrażenie miękkości. Nic bardziej błędnego.
Środkiem szerokiej ulicy biegł kanał. Za dnia pływały nim jedynie małe łodzie, wodne taksówki i lekkie pojazdy dostawcze. Nocą zaś przestrzeń pomiędzy kamiennymi nabrzeżami wypełniały barki załadowane budulcem, głośno domagające się ustąpienia im drogi. Chodnikami, po obu stronach, przewalały się tłumy pieszych i trójkołowych pojazdów; cięższe pojazdy pojawiały się dopiero po zmroku – podobnie jak na kanałach.
Gospodarka Kostromy kwitła dzięki międzygwiezdnemu handlowi, a większość tego bogactwa inwestowano tutaj, w stolicy. Zamożni kupcy wznosili domy, a stara arystokracja rozbudowywała rodowe pałace, nie chcąc zostać w tyle.
Ludzie pozostający na niższym szczeblu drabiny społecznej – urzędnicy z domów kupieckich, kosmonauci z floty handlowej Kostromy i robotnicy pracujący w zaopatrujących statki kosmiczne fabrykach i przetwórniach ryb – również coś niecoś zyskiwali. Oni także chcieli lepszych mieszkań i gotowi byli za nie zapłacić.
Daniel szedł, pogwizdując i zachwycając się widokami. Ludzie nosili kolorowe stroje o nieznanym mu kroju. Wielu z nich rozmawiało w lokalnych dialektach: Kostroma była wodnym światem, którego wyspy wydały setkę różnych języków podczas długiej Przerwy w międzygwiezdnych podróżach. Nawet osoby władające uniwersalnym – powszechną mową planety, a zarazem wspólną dla całego kosmicznego handlu – mówili z akcentem obcym dla cinnabarskich uszu.
Cywilizacja nie znikła z Kostromy, jak miało to miejsce na tylu innych światach skolonizowanych podczas pierwszego okresu kosmicznych podróży człowieka, lecz pozbawione jednoczącego powabu gwiazd społeczeństwo podzieliło się. Stulecia, jakie minęły od powrotu tego świata do międzygwiezdnej wspólnoty, nie w pełni zaleczyły społeczną tkankę: obecny elektor, Walter III, z rodu Hajasów, objął rządy w wyniku przewrotu niespełna sześć miesięcy temu.
Nikt nie wątpił, że Walter zamierza podtrzymać tradycyjną przyjaźń z Republiką Cinnabaru, ale nowy elektor potrzebował pieniędzy. W obliczu toczącej się wojny pomiędzy Cinnabarem a Sojuszem Wolnych Gwiazd samo napomknienie Waltera, iż może nie odnowić wygasającego za trzy miesiące Paktu Wzajemnego, wystarczyło do ściągnięcia wysokiej rangą delegacji Republiki.
Młody oficer westchnął. Wysoka rangą delegacja z jednym młodszym porucznikiem, dorzuconym dla dodania wagi. Niemal na pewno wysłano go, ponieważ był synem potężnego polityka – Cordera Leary’ego, byłego przewodniczącego Senatu Cinnabaru. Złe stosunki młodzieńca z ojcem nie stanowiły dla FRC tajemnicy, ale tajniki i zawiłości cinnabarskich układów rodzinnych nie były raczej powszechnie znane na Kostromie.
Z bramy wyszedł jakiś człowiek i wcisnął się w tłum, wykrzykując ostatnie instrukcje do kogoś w budynku. Daniel ominąłby go, gdyby miał miejsce. Niestety, nie miał i potrącił obcego ramieniem. Większy Kostromanin zatoczył się do tyłu ze zdziwionym chrząknięciem.
Nikt nie zauważył tego incydentu – typowego dla życia w mieście. Porucznik poszedł dalej, z zainteresowaniem przypatrując się rzeźbionym lampom i wolutom, upiększającym bezpretensjonalną, czteropiętrową kamienicę.
Kostromanie nie pojedynkowali się tak, jak niekiedy czynili to członkowie bogatych rodów Cinnabaru. Z drugiej strony – zatargi i zamachy stanowiły akceptowane części składowe stylu życia na tej planecie. Daniel przypuszczał, że można się do tego przyzwyczaić.
W Xenos, stolicy Cinnabaru, prawdziwi magnaci, jak Corder Leary, poruszali się po ulicach w otoczeniu co najmniej 50 klientów, z których część mogła być nawet senatorami. Schodziłeś im z drogi, inaczej drągale w liberiach odpychali cię na bok. Wolni obywatele najdumniejszej republiki w galaktyce akceptowali – wręcz oczekiwali – że ich przywódcy będą zachowywać się w taki sposób. Kto słuchałby człowieka, któremu brakowało poczucia własnej wartości?
Ptaki świergotały, ciasnymi skrętami przenosząc się z jednego dachu na drugi. Były istotami powietrznymi – tak samo jak łuskowate „ptaki” na Cinnabarze, skrzydlate amfibie Sadastoru czy latające stworzenia z tysięcy innych światów odwiedzonych i skatalogowanych przez ludzi. Szczegóły pozostawiano naukowcom do opisania i bystrookim amatorom, takim jak Daniel Leary, do zachwycania się.
Podczas ostatniej sprzeczki Daniel zapowiedział, że nie przyjmie niczego od ojca, ale to nazwisko „Leary” sprowadziło go na Kostromę. Cóż, nazwisko należało mu się z mocy prawa; nie był to dar tatusia. Nie wyznaczono mu żadnych obowiązków pokładowych, oficjalnie nie należał nawet do delegacji admirał Martiny Lasowskiej, niemniej dotarł do gwiazd.
W porównaniu z flotami Cinnabaru i Sojuszu flotylla Kostromy była mała, choć i tak zbyt duża, by pozostać sprawną. Kostromańscy kapitanowie i marynarze doskonale znali swój fach, lecz flota kupiecka przyciągała większą – i lepszą – część personelu. Większość marynarzy stanowili cudzoziemcy; oficerami zostawali przeważnie ludzie, którzy przedkładali uroki życia w stolicy nad trudy podróżowania. Statki spędzały większość czasu z zapieczętowanymi lukami i inwentarzem złożonym w magazynie, unosząc się w lagunie zwanej Jeziorem Floty, na południe od miasta.
Na Pływającej Przystani lądował statek kosmiczny. Porucznik obrócił się, by go sobie dokładnie obejrzeć, zsuwając z czapki gogle dla ochrony przed blaskiem.
Jednostki kosmiczne startowały i lądowały na wodzie zarówno ze względu na spustoszenia, jakie ich plazmowe silniki poczyniłyby na ziemi, jak i dlatego, iż woda idealnie nadawała się do przemiany w plazmę. Po opuszczeniu atmosfery planety statki używały znacznie wydajniejszego Szybkiego Napędu, wykorzystującego proces konwersji materii w antymaterię, jednak zbyt wczesne przejście na Szybki Napęd równało się katastrofie.
Kiedyś Port Kostromy obsługiwał cały ruch, lecz od pokolenia z miejskich przystani korzystały wyłącznie jednostki naziemne. Zbudowana z pustych, betonowych pływaków Pływająca Przystań przyjmowała statki kosmiczne pół mili od brzegu.
Pływaki połączono w sześciokąty tłumiące fale, wywoływane startami i lądowaniami, oraz izolujące poszczególne statki niczym larwy w komórkach ula. Morskie okręty cumowały na zewnątrz, gotowe do dostarczania i odbierania ładunku.
Lądująca jednostka była mała – miała nie więcej niż trzysta ton wyporności – jacht lub, co bardziej prawdopodobne, rządowy statek kurierski. Złożone wzdłuż kadłuba maszty wskazywały, że statek napędzało promieniowanie Cassiniego.
Kształt kadłuba oraz to, w jaki sposób zamontowano dwie z czterech dysz Szybkiego Napędu na odsadniach, zdradzały produkt systemu Pleasaunce, stolicy związku o zwodniczej nazwie Sojusz Wolnych Gwiazd. Co doskonale pasowało, gdyż statek był nieuzbrojony. Kostroma zachowywała neutralność, handlując z obydwiema stronami konfliktu.
Prawdziwa wartość Kostromy dla walczących stron kryła się nie w jej flocie bojowej, tylko kupieckiej, a także w rozległych kontaktach handlowych, szczególnie z tymi regionami ludzkiej diaspory, z którymi ani Cinnabar, ani Sojusz nie utrzymywał znaczących stosunków bezpośrednich. Z formalnego punktu widzenia Pakt Wzajemny jedynie gwarantował prawo do lądowania na Kostromie dla okrętów wojennych Cinnabaru. Inne nacje miały obowiązek zatrzymywania się w odległości dziesięciu minut świetlnych.
Jednak dzięki nieoficjalnym układom neutralne statki Kostromy przewoziły ładunki na Cinnabar, lecz nie na światy Sojuszu. To była przewaga, za którą generał Porra, gwarant Sojuszu, oddałby swoje lewe jądro.
Statek kurierski wylądował w gigantycznej chmurze pary; huk lądowania rozległ się kilka sekund później, gdy opar zaczął się już rozwiewać. Daniel przesunął gogle w górę i podjął marsz. Nad głównym kanałem wznosił się pełen wdzięku most; z jego krańca porucznik dojrzał dach Pałacu Elektora.
Kurier Sojuszu mógł oznaczać, że Porra lub jego biurokraci dostrzegli realną szansę na poróżnienie Kostromy z Cinnabarem. Możliwe także, iż Sojusz spróbuje po prostu podbić cenę, jaką admirał Lasowska zgodzi się w końcu zapłacić. Walter III mógł zaprosić delegację Sojuszu Wolnych Gwiazd, żeby pomogła mu w targach, nawet jeśli Porra nie zamierzał nikogo wysyłać.
Cóż, tylko technicznie można by uznać to za zmartwienie porucznika Daniela Leary’ego. W praktyce był turystą, zwiedzającym planetę obfitującą w szereg nieznanych kultur, stylów architektonicznych i cudów dzikiej natury.
Pogwizdując, zszedł z mostu i ruszył prowadzącą do pałacu szeroką aleją.
* * *
Adele Mundy stała w wejściu, nawijając na palec krótki, brązowy lok i przyglądając się czemuś, co tylko z nazwy stanowiło Bibliotekę Elektora Federacji Kostromy. Adele była osobą uporządkowaną; potrafiłaby wprowadzić ład nawet tutaj. Trudność leżała w braku wiedzy, od czego powinna zacząć.
Pomieszczenie było przestronne i na swój sposób atrakcyjne; może raczej na różne sposoby, jako że każdy elektor, odpowiedzialny za wystrój, miał dość liberalny gust. Czas przyciemnił oryginalnie blade panele z drewna. Na olbrzymim kamiennym okapie kominka wyrzeźbiono scenę polowania w lesie, nie przypominającym roślinności Kostromy; samo palenisko wyłożone było płytkami z błękitnymi postaciami. Podpory sufitu imitowały gargulce.
Te ostatnie szczególnie nie pasowały do bibliotecznego wnętrza. Sama myśl o figurach z rozdziawionymi paszczami, z których leje się deszczowa woda, niszcząc zbiory, przyprawiała kobietę o dreszcze.
Komnatę prawdopodobnie zaplanowano jako salonik dla rzadszych spotkań o bardziej kameralnym charakterze niż odbywające się poniżej – w Wielkim Salonie na drugim piętrze. Dzięki znajdującemu się 30 stóp nad podłogą sufitowi była to całkiem spora przestrzeń, licząc w stopach sześciennych, ale istniało zapotrzebowanie na daleko idące przeróbki, by umożliwić wstawienie regałów na książki.
Przebudowa była jednym z problemów, z którymi Adele borykała się od trzech ostatnich tygodni, odkąd przybyła do Kostromy, by objąć swoją funkcję Bibliotekarki Elektora. Jednym z wielu problemów.
– Przepraszam, przepraszam! – burknął, z nosowym kostromańskim akcentem, robotnik do jej pleców.
Postąpiła krok w głąb pomieszczenia, czując, jak mięśnie brzucha napinają się jej ze złości.
Z technicznego punktu widzenia mężczyzna nie był nieuprzejmy: tkwiła w wejściu, przez które, wraz ze swym towarzyszem, usiłował wnieść deskę. Lecz w jego tonie nie istniał choćby ślad świadomości, że cudzoziemska bibliotekarka jest jego przełożoną lub kimkolwiek innym aniżeli cierń w boku.
Sześciostopowa decha nie stanowiła jakiegoś przesadnie ciężkiego ładunku dla dwóch robotników, lecz nawet nie to wywołało u Mundy kolejny przypływ frustracji. Chodziło o sam materiał – polerowane, twarde drewno o pięknym, bogatym usłojeniu. To prawdopodobnie najpiękniejsza deska, jaką kiedykolwiek widziała.
Elektor Jonathan Ignatius, poprzednik Waltera III, był członkiem rodu Delfich i entuzjastą polowań. Jego sześciomiesięczna nieobecność, spowodowana udziałem w międzyplanetarnym safari, dała klanom Hajasów i Zojirów czas na przygotowanie przewrotu, który strącił go z tronu w noc powrotu na planetę.
Dla kontrastu Walter chciał zostać zapamiętany jako patron nauki, prawdopodobnie dlatego iż sam odebrał formalną edukację nie dłuższą niż Imperator Charlemagne. Postanowił ufundować elektoralną bibliotekę pod absolutnie neutralnym nadzorem uczonej z Cinnabaru, żyjącej na wygnaniu na Bryce, jednym ze światów Sojuszu. Zawartość biblioteki zgromadził, zwyczajnie rabując domostwa Delfich oraz popierających ich rodów ze wszelkich książek, dokumentów i mediów elektronicznych.
Łupy – Adele nie przychodziło do głowy żadne inne słowo – zrzucono na stertę w najróżniejszych skrzyniach i pudłach. Większości z nich nie oznakowano, a etykietkom widniejącym na pozostałych opakowaniach jakoś nie ufała. Jedynym reprezentantem porządku w bibliotece był widok z północnego okna, wychodzącego na oficjalne ogrody.
Uczona musiała zacząć od trzech tysięcy stóp zwykłych półek. Prosiła już o nie na wszystkie sposoby, jakie tylko mogła sobie wyobrazić. Od nadwornych stolarzy kanclerza Waltera, odpowiedzialnego za całość projektu, otrzymała zaś regały, jakich nie powstydziłaby się najwytworniejsza jadalnia. Przy obecnym tempie prac zadanie zostanie ukończone mniej więcej za sto lat.
Nie było cienia wątpliwości co do umiejętności stolarzy, dwóch czeladników i ich mistrzyni, która nigdy nie opuszczała warsztatu na parterze. Adele nie widziała jeszcze, żeby dotknęła jakiegokolwiek narzędzia. Ci ludzie po prostu nie nadawali się do tej pracy. Pośród dwudziestki kostromańskich asystentów bibliotecznych, których miała przeszkolić zgodnie ze standardami Cinnabaru lub centralnych światów Sojuszu, znalazła tylko kilka wyjątków. Reszta należała do grona ludzi nie nadających się do żadnej pracy.
Na korytarzu rozległ się śmiech. Kobieta wykonała kolejny krok w bok i oparła się plecami o ścianę. Chłodny pas płytek na wysokości karku pomógł jej zachować spokój. Do środka wszedł Bracey, jeden z asystentów, z dwoma nieznanymi jej mężczyznami.
Co nie znaczyło, że nie byli asystentami bibliotecznymi: posady przyznawano w ramach politycznych przysług potrzebującym pracy krewnym. Całe szczęście, że większość z tych leniwych skunksów, pozbawionych zacięcia bądź zainteresowania pracą bibliotekarza, nawet nie zawracała sobie głowy pokazywaniem się w tym budynku. Reszta kradła lub przez swoją niedbałość niszczyła zbiory.
Bracey, krewny Zojirów, należał do tych, którzy przychodzili. Niestety.
Trio wkroczyło do pomieszczenia podając sobie na przemian butelkę. Oceniając zapach ich oddechów, Adele była zaskoczona, że nadal mogli się poruszać, a co dopiero wspiąć na przepiękne, spiralne schody, prowadzące na trzecie piętro.
Troje innych asystentów przebywało w bibliotece. Dwoje pieściło się w kącie. Ryzykowali życiem, jeśli w uniesieniu potrącą piętrzące się wokół nich stosy pudeł... Trzecim asystentem był Vaness, który próbował zaprowadzić porządek w skrzyni z dziennikami pokładowymi. W odróżnieniu od pozostałych „asystentów” wykazywał zainteresowanie – niezbędny warunek stania się przydatnym. Na razie Kostromanin nie pomagał jej zanadto, ale bibliotekarka mogła wyleczyć go z ignorancji, o ile tylko będzie miała gdzie pracować.
– Hej, odpuśćcie sobie! – Bracey zawołał do parki w kącie. Nie przejmowali się obecnością Adele, teraz jednak odskoczyli od siebie.
Jeden z kompanów Bracey’a szarpnął go za ramię, po czym wskazał na Mundy, stojącą za nimi. Ten zaś zamachał w jej stronę butelką, wołając:
– Hej, szefowo! Napijesz się?
Beknął donośnie; kamraci zarechotali. Adele popatrzyła poprzez niego, jakby nie istniał, następnie podeszła do konsoli danych. Przy ich porządkowaniu spędziła większość ostatnich dwóch tygodni, ponieważ to mogła robić bez niczyjej pomocy... której zresztą nie otrzymywała.
Konsola była wysokiej jakości produktem z Cinnabaru, tak nowym, że tkwiła jeszcze w pudle w westybulu pałacu, gdy poplecznicy Waltera zaczęli znosić zdobycze po przewrocie. Przyszła, będąc załadowana szerokozakresową bazą danych, która mogła dotrzeć do informacji w dowolnym komputerze sieci rządowej; w większości przypadków szybciej i lepiej od tychże komputerów.
Oparła czoło o chłodną gładź konsoli, zastanawiając się, czy głodowanie na Bryce nie stanowiło lepszej opcji od przyjęcia kostromańskiej oferty. A przedtem wyglądało to tak cudownie. Powiedziała nawet do mistrzyni Boileau:
– To zbyt dobre, żeby mogło być prawdziwe!
Kobieta uśmiechnęła się. Przynajmniej potrafiła przyjrzeć się sobie z dystansem i dokonać bezbłędnej analizy.
Pochodziła z Mundych z Chatsworth, w czasach jej młodości jednej z najbardziej wpływowych rodzin, choć charakterystyczny dla nich populizm zazwyczaj psuł im stosunki z innymi magnatami. Adele nie interesowała polityka. W wieku 16 lat porzuciła Xenos dla Akademii na Bryce. Jej wybór wynikał zarówno z chęci ucieczki przed alarmami i protestami ulicznymi, często przeradzającymi się w rozruchy, jak i skorzystania z możliwości studiowania galaktyki ludzi pod okiem mistrzyni Boileau.
Było to 15 ziemskich lat temu. Trzy dni po przylocie Adele Mundy na Bryce przewodniczący Senatu Cinnabaru obwieścił, że wykrył spisek Sojuszu mający na celu obalenie rządu Cinnabaru przez miejscowych agentów – w większości członków rodziny Mundych. Senat wyjął ich spod prawa, uznając za zdrajców. Majątki zostały skonfiskowane przez państwo lub przekazane donosicielom, a wyjętych spod prawa ścigano na podstawie przepisów nadzwyczajnych, równoznacznych z pozwoleniem na zabijanie.
Adele miała konto bankowe na Bryce, lecz miało ono raczej za zadanie zapewnić jej fundusze na pierwszy kwartał pobytu niż być jej całym dziedzictwem. Mistrzyni Boileau osobiście pokryła wydatki, gdy znikło finansowanie ze strony Mundych z Chatsworth. Jej dobroczynność brała się częściowo z wrodzonej dobroci, ponieważ stara badaczka miała iście gołębie serce, jeśli chodziło o wszystko, co wykraczało poza jej specjalność: gromadzenie i porządkowanie wiedzy.
Poza tym mistrzyni Boileau zdała sobie sprawę, że dziewczyna z Cinnabaru była studentką przewyższającą zdolnościami wszystkich jej dotychczasowych wychowanków. Im dłużej razem pracowały, tym bardziej stawały się sobie równe: bystrość umysłu Adele równoważyła rozległą wiedzę, jaką krył krystaliczny mózg starej uczonej. Nie powiedziano tego głośno, lecz obie zakładały, że Adele Mundy zajmie miejsce mistrzyni Boileau, gdy ta zemrze na swym posterunku – w jej przypadku emerytura była równie mało prawdopodobna, jak natychmiastowy koniec wszechświata.
Może, gdyby nie wojna...
W ciągu minionego stulecia Cinnabar trzykrotnie walczył z Sojuszem. Czwarta wojna była nie tyle wynikiem tak zwanej Konspiracji Trzech Kręgów, ile tego samego handlu, dumy i paranoi, które legły u podstaw poprzednich konfliktów. Przyczyny polityków i głupców nie dotyczyły takiego naukowca jak Adele Mundy.
W odróżnieniu od dekretu wydanego przez stolicę Sojuszu, Pleasaunce, który wszak również sformułowali politycy i głupcy. Zbiory Akademickie na Bryce stanowiły bogactwo narodowe. Należało rygorystycznie ograniczyć dostęp do niego obywatelom Republiki Cinnabaru.
Mistrzyni Boileau podpowiedziała sposób wyjścia z kryzysu. Miała przyjaciół na Pleasaunce. Nie mogli wyjąć Adele spod prawa, byli jednak w stanie nadać jej obywatelstwo Sojuszu, jeśli tylko zrzeknie się przynależności do nacji Cinnabaru.
Jeszcze niedawno młoda uczona uznałaby siebie za obywatelkę nauki i galaktyki, wolnych od narodowych ograniczeń stających na drodze rozwojowi ludzkości. Cinnabar kojarzył się jej z widzianymi na własne oczy rozruchami i rozlewem krwi, przed którym w ostatniej chwili uciekła.
Lecz należała do Mundych z Chatsworth i byłaby przeklęta, gdyby jakikolwiek polityk z Pleasaunce przekonał ją do czegoś innego.
A wtedy Elektor Federacji Kostromy poprosił mistrzynię Boileau, dyrektor Zbiorów Akademickich na Bryce, aby poleciła mu kogoś do prowadzenia jego nowej biblioteki. Wówczas prośba ta wydawała się zesłana przez Opatrzność. Teraz...
Bracey zakrzyknął ostrzegawczo. Adele uniosła głowę.
Mężczyzna odskoczył, wpadając na zapakowane w pudła pozostałości urządzeń z danymi elektronicznymi, które mogły być starsze od tego pałacu. Jeden z jego pijanych towarzyszy zwymiotował. Większość żółtawej strugi wylądowała na worku z jakimiś luźnymi dokumentami, lecz rozbryzgi ochlapały Bracey’owi buty.
– Bracey! – Głos bibliotekarki zabrzmiał niczym klaśnięcie dłońmi. – Wynoś się i zabierz ze sobą swoich przyjaciół. I nie pokazuj się więcej!
– Oj, nie ma o co robić afery, szefowo – odrzekł asystent. Miał buty z czerwonego zamszu; ostrożnie wytarł czubek jednego z nich o tekturowy karton, tylko rozsmarowując rzygowiny. – Zawołam sprzątaczkę i...
– Wynoś się, na Boga! – powtórzyła.
Oblicze Bracey’a spochmurniało. Jego towarzysz, który jeszcze był w stanie utrzymać się na nogach, przyjrzał się Adele i zobaczył coś więcej niż tylko niską i szczupłą kobietę w nieokreślonym stroju. Gdy asystent otworzył usta, by bluzgnąć przekleństwami, kompan szarpnął go za ramię i coś wymamrotał.
Bracey wyrwał się z uścisku i szarpnął zemdlonego kamrata za kołnierz.
– Chodź, Kirkwall – rzucił. – Jeżeli zniszczyłeś mi te buty, to niech mnie diabli, jeśli nie każę zrobić sobie następnych ze skóry z twojego grzbietu!
Podtrzymując nieprzytomnego kompana, Kostromanie opuścili bibliotekę, szurając butami. Adele pozostała za konsolą danych, odprowadzając ich wzrokiem. Potem rozejrzała się po pomieszczeniu i dostrzegła, że reszta asystentów i stolarze wpatrują się w nią. Wszyscy natychmiast odwrócili głowy.
– Zajmę się tym, pani – zaofiarował się Vaness i potruchtał do kałuży wymiocin. Machnął workiem, w którym wcześniej spoczywały dzienniki pokładowe, zamierzając użyć go jako ścierki.
Worek mógł pomóc określić miejsce pochodzenia zawartości...
Lecz uczona pozostawiła swoje obiekcje niewypowiedziane. Nic nie zyska, gromiąc mężczyznę, który próbował wykonywać swoją pracę.
– Tak, bardzo dobrze – powiedziała w zamian.
Skierowała swój jastrzębi wzrok na stolarzy. Podjęli przymierzanie przyniesionej półki do uchwytów przykręconych wczoraj do boazerii i obejm wmurowanych w ceglaną ścianę.
– Wy dwaj! – zawołała do nich. – Pójdziecie ze mną do swojej mistrzyni. I zabierzcie ze sobą ten kretyński kawał fornirowanego drewna. Potrzebuję właściwie wykonanych półek, które udźwigną coś więcej niż apteczkę!
Była Mundy z Chatsworth. Może przegrać, ale nie zamierzała się poddawać. Ze zdecydowaną miną ruszyła okalającymi pałacowe ogrody arkadami w stronę pracowni stolarskiej.
* * *
– Tuszę, iż pozostała nam już tylko jedna kwestia, panowie i panie – przemówiła pani Sekretarz Zarządu Floty do reszty zarządu.
Była kobietą w sile wieku, o absolutnie bezbarwnym głosie i wyglądzie. Nazywała się Klemsch, lecz dwoje z pięciu członków zarządu bez zastanowienia nie nazwałoby jej inaczej niż „pani sekretarz”.
Od ponad 30 lat Klemsch służyła uczciwie i skromnie admirałowi Anstonowi. Tylko z tego powodu była jedną z najpotężniejszych postaci Republiki Cinnabaru.
– Och, na litość boską, Anstonie – burknęła Guiliani. – Czy to musi być dzisiaj? Mam zaręczyny.
– To nie powinno zająć zbyt wiele czasu – odrzekł admirał Anston grzecznie, lecz bez śladu chęci do zmiany zamierzeń. Skinął Klemsch. – Proszę zaprosić do nas mistrzynię Sand.
– Wiedziałem, że powinienem był zostać dzisiaj w łóżku – mruknął Trzeci Członek Zarządu Floty, wykrzywiając się do onyksowego blatu stołu.
Trzech młodszych członków zarządu było senatorami; Guiliani nie, ale obecny przewodniczący był jej kuzynem. Zarówno ona, jak i La Foche dochrapali się stopni we flocie, lecz tylko admirał Anston był czynnym oficerem. Dorobił się stopnia i pokaźnej fortuny, prowadząc zwycięskie wojny z wrogami Cinnabaru.
Żadnego przewodniczącego Zarządu Floty nie można by określić mianem apolitycznego, jednak godził się z tym każdy, kto znał bezgraniczną lojalność Anstona wobec FRC. W obliczu obecnego kryzysu nawet najbardziej zaciekły polityk wolał pozostawić biuro w rękach Anstona, niż przekazać je komuś bardziej uległemu, za to mniej kompetentnemu.
Mistrzyni Sand wkroczyła do sali konferencyjnej bez żadnego widocznego zaproszenia. Była dobrze, choć skromnie ubraną kobietą o obfitych kształtach.
– Harry – rzuciła kiwając głową. – Gene, Tom, miło was widzieć. Pytał o was mój mąż, Bate. Zobaczymy się za tydzień na zebraniu Towarzystwa Muzycznego?
– Wybieramy się tam – odparł trzeci członek. – O ile zakończą się na czas przedślubne ustalenia u mojej wnuczki.
Wszyscy członkowie zarządu znali mistrzynię Sand; żadne nie chciało prowadzić interesów z tą genialną, kulturalną kobietą.
– Powiedziałem kolegom, że to nie potrwa długo, Bernis – przemówił admirał. – Może zaczniesz od sedna sprawy, zamiast zagłębiać się w szczegóły, jak uczyniłaś to w rozmowie ze mną?
Sand skinęła uprzejmie głową i otworzyła tabakierkę z kości słoniowej. Umieściła szczyptę w zagłębieniu utworzonym przez kciuk i wnętrze dłoni, po czym wciągnęła ją lewym nozdrzem.
Po prawicy Anstona czekało puste krzesło. Postanowiła stać.
– Sojusz planuje coś złego na Kostromie – oświadczyła. Admirał Anston uśmiechał się leciutko; czworo młodszych członków zarządu w milczeniu marszczyło brwi. – Obawiam się, że związane z tym ryzyko jest tak duże, iż sami powinniśmy przedsięwziąć jakieś kroki.
– Mieliśmy już kłopoty z nowym elektorem, prawda? – odezwał się Czwarty Członek Zarządu Floty. – Czas, abyśmy przejęli to miejsce i obcięli subsydia, powiadam.
– Przyczyny, z których uznawaliśmy Kostromę za cenniejszą w charakterze przyjaciela niż naszej własności, moim zdaniem bynajmniej nie straciły na aktualności – sprzeciwił się admirał Anston. – Nie możemy jednak pozwolić Sojuszowi na zawładnięcie Kostromą, a jego mieszkańcy raczej nie powstrzymają samodzielnie inwazji naszych nieprzyjaciół. Ich flota jest rozproszona, a systemu obrony satelitarnej nie unowocześniano od pokoleń.
– Walterowi Hajasowi nie spodoba się nasza interwencja – obwieściła grobowym głosem Guiliani. Jej rodzina włożyła fortunę w handel z Kostromą, toteż prawdopodobne załamanie się wymiany towarowej miało dla niej wymiar zarówno państwowy, jak i osobisty. – Co dopiero mówić o umieszczeniu naszej floty na Kostromie. Kilka remontujących się okrętów na raz – owszem, ale port niemal pęka w szwach od kupieckich statków. Jeśli to ograniczymy, mnóstwo ludzi straci pieniądze, a nowy elektor szybko stanie się niepopularny. – Pokręciła z niesmakiem głową. – Jak i my.
– Nie mamy floty bojowej, którą moglibyśmy tam wysłać! – zawołał drugi członek. Spojrzał na Anstona, zatroskany. – A może mamy, Josh? O ile wiem, nasze siły są zanadto rozproszone, żeby poradzić sobie z piratami.
W ciągu minionego roku niszczyciele Sojuszu przejęły trzy statki, w których udziały miał Trzeci Członek Zarządu Floty. Częściowo był to zwykły pech, a częściowo winę ponosił on sam, inwestując w niemal sto jednostek na raz... prawdą było jednak także to, iż częstsze patrolowanie systemów znanych z zaopatrywania kaprów mogłoby poprawić sytuację.
Mimo iż członkom zarządu nie podobało się to, co usłyszeli, żaden nie kwestionował rozmiarów zagrożenia. Mistrzyni Sand nie pojawiłaby się przed zarządem w pełnym składzie, gdyby nie uznała, że nie poradzi sobie ze sprawą zwykłymi kanałami.
– Nie przewiduję konieczności użycia floty, o ile zadziałamy szybko – oznajmiła. – Ani jej stałej obecności. Wystarczy nam poprawa satelitarnego systemu obronnego Kostromy i może kilku ekspertów do jego utrzymywania i kontroli. Personel nie musiałby nosić mundurów Cinnabaru.
Obracała tabakierkę pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Miała ona kształt stożka, a rzeźbienia na powierzchni starły się do żółtawych cieni.
– Planujemy unowocześnić obronę bazy Pelleas – poinformował pozostałych członków Anston. – Nowy układ jest już ładowany na transportowce. Choć Pelleas wciąż mnie niepokoi, sytuacja na Kostromie wydaje się być o wiele groźniejsza.
Pokiwali głowami. Guiliani mruknęła:
– Za pieniądze na jeden taki cholerny system satelitarny mógłbyś sobie kupić okręt bojowy, ale przypuszczam, że uda nam się znaleźć potrzebną sumę. Zamienię słowo z moim kuzynem.
– Będziemy potrzebowali eskorty – zauważył czwarty członek. – Tylko tego by brakowało, żeby taki ładunek przejęli piraci z Rouilly!
– Myślę, że dla tak ważnego cargo zdołamy wygospodarować kilka niszczycieli – odparł bez uśmiechu Anston. – Przyszło mi też do głowy, iż nasze jednostki strażnicze spędzają zbyt mało czasu poza systemem, by w razie potrzeby móc zadziałać z maksymalną sprawnością. Rene Descartes nie jest tak szybki jak nowe okręty bojowe, ale dotrzyma kroku transportowcom.
– Walter Hajas zrozumie, że obecność takiej flotylli jest jedynie tymczasowa – powiedziała Bernis Sand. – Zwykłe ćwiczenia.
– Okręt strażniczy? – rzucił trzeci członek. – A co pozostawimy bez ochrony?
– Trzy dni temu do Przystani Trzeciej przybyła po zaopatrzenie eskadra ciężkich krążowników admirała Koffe’a – oznajmił admirał Anston, pomijając sedno pytania. – Mogą chwilę zaczekać... Myślę, że zalecałbym, aby to admirał Ingreit... powrócił z Kostromy na Rene Descartesie.
– Chryste – mruknął tamten. – Cóż, jeśli jesteś tego pewien, Anstonie.
– Harry, nikt z nas nie może być absolutnie pewny niczego prócz śmierci – wtrąciła Sand z uśmiechem, chowając tabakierkę do kieszeni jedwabnego fartuszka. – Myślę jednak, iż mamy prawo spodziewać się pozytywnych rezultatów... – Z jej głosu zniknął dobry humor, choć nikt obcy nie domyśliłby się, że pulchna kobieta była czymś zatroskana, kończąc wypowiedź: – O ile eskadra dotrze na Kostromę na czas. Obawiam się, iż zostało nam niewiele czasu.
* * *
Na placu przed Pałacem Elektora stała fontanna: siedzący na muszli tryton o rybim ogonie wydmuchiwał wodę z konchy. Strumień rozpryskiwał się o muszlę i znikał w kanale odpływowym.
Choć przez swoje 12 stóp wysokości fontanna miała sprawiać odpowiednie wrażenie, Daniel uznał ją za niezbyt atrakcyjną. Podobnie jak sam pałac.
No cóż, w odróżnieniu od pozostałych trojga członków delegacji, Leary nawet w nim nie mieszkał. Jednak admirał Martina Lasowska i jej przyboczni z pewnością mieli większe zmartwienia niż to, że spali w trzypiętrowej stercie beżowych cegieł, gdzie – w skrzydłach budowli – zamontowano okna w różnych stylach, a w jej środku umieszczono podparte kolumnami łuki.
Przechodząc przez ostatni, wąski mostek dla pieszych, porucznik zmarszczył brwi. Ponieważ był nadprogramowym członkiem delegacji, pani admirał pozwoliła mu znaleźć sobie lokum na własną rękę – apartament nad zatoką. Zamieszkanie w pałacu na koszt rządu zaoszczędziłoby mu wydatków, lecz ograniczyłoby osobistą wolność.
Mimo to miło byłoby mieć więcej pieniędzy. Odkąd zerwał z ojcem, wydatki Daniela przekroczyły jego połączone dochody – pensję i niewielką rentę, jaką otrzymywał po śmierci matki. Dostał pokaźnych rozmiarów kredyt tylko dlatego, że był Learym z Bantry, ale i te zasoby już się kończyły.
A może nawet wyczerpały się. Być może siostra znajdzie sposób na spłacenie pożyczki.
Młody mężczyzna przestał już obiecywać sobie, że w przyszłości ograniczy wydatki. Nie udało mu się przez sześć ostatnich lat, więc raczej nic się już nie zmieni. Utrzymywanie pozorów bycia oficerem wartym awansowania sporo kosztowało, a poza tym już od najmłodszych lat spodobało mu się życie na wysokiej stopie.
Wejście do pałacu tworzyło osiem łukowo sklepionych przejść, dalej następował rząd sześciu kolejnych, a potem ostatnie cztery łuki, pod którymi przechodziło się na trzy szerokie stopnie, wiodące do wysokich drzwi. Okolony kolumnadą podwórzec rozciągał się na 65 stóp od placu, a ilość zielonkawego kamienia, zużytego na kolumny, była wręcz oszałamiająca.
Matka Daniela wychowywała go w Bantry, wiejskiej posiadłości, należącej do rodu Learych od chwili, gdy pierwszy statek kolonizacyjny wylądował na Cinnabarze. Jego siostra, Deirdre, była starsza o dwa lata. Duma Cordera Leary’ego, i jego prawdopodobna dziedziczka, przebywała zwykle w rodzinnym domu w Xenos pod stałą opieką pielęgniarek i służby.
W przepojonym występkiem, pompą i niepokojami środowisku stolicy Deirdre wyrosła na trzeźwo myślącą, pragmatyczną kobietę, pijącą z obowiązku, jedzącą po to, by zapewnić ciału paliwo, i nie mającą wad, o których plotkowaliby jej polityczni wrogowie. Daniel, produkt matczynej miłości i wiejskich rozrywek, był... bardziej odległy od wzorca.
Cóż, zalety jego siostry różniły się od zalet poszukiwanych przez Flotę Republiki Cinnabaru. Tam było miejsce na odwagę, rzutkość i inicjatywę oraz wolę podążania wytyczonym kursem, gdy wymagały tego rozkazy. Porucznik Leary pomyślał, że pewnego dnia może zostać oficerem FRC, o którym będą mówili inni, o ile oczywiście przetrwa.
I jeżeli kiedykolwiek powierzą mu dowództwo. Talent pomagał je zdobyć podobnie jak szczęście; równie użyteczne w FRC, jak w codziennym życiu. Lecz najlepszą metodą otrzymania awansu był interes: pomoc bogatych i ustosunkowanych obywateli. Ludzi pokroju przewodniczącego Leary’ego, który wolałby raczej widzieć swego syna w Piekle niż we flocie.
Co było, rzecz jasna, powodem zaciągnięcia się Daniela do FRC. Jednym z powodów. Zwabiły go również opowieści wuja Stacey’a Bergena o dalekich światach. Należały one do najwcześniejszych i najcieplejszych wspomnień młodzieńca.
Olbrzymie wejście oświetlało jedynie wiszące wysoko nad placem słońce. To mogło wystarczyć rankiem, lecz w południe Daniel musiał poświęcić chwilę na przyzwyczajenie się do cieni. W złą pogodę domokrążcy, próżniacy i buszujący po placu złodzieje chronili się tutaj przed słotą. Pozostawione przez nich śmieci walały się smętnie między kolumnami.
Potężne, drewniane pałacowe wrota stały otworem. W pobliżu tkwił szwadron gwardzistów w beretach w barwach Hajasów: srebrze i fiolecie. Ich bronią, wiszącą na paskach lub opartą o ścianę, były przeważnie pistolety maszynowe. Wypluwały one kule rozpędzane do wielkich prędkości krótkimi impulsami elektromagnetycznymi. Jeden z gwardzistów uzbroił się w kulomiot strzelający pociskami o większej masie i sile przebicia.
Prawe skrzydło wrót, na wysokości bioder, przecinał ścieg przestrzelin wypełnionych plastikiem, nadal jednak widocznych ze względu na swój jaśniejszy odcień. Ktoś potraktował je automatycznym kulomiotem, prawdopodobnie tej nocy, gdy Walter Hajas został elektorem. Może jeden z obecnych tutaj wartowników używał wówczas mocniejszej broni...
Cinnabarczyk wspiął się po schodach do wejścia, przy każdym uniesieniu nogi czując ogień w goleniach. Miasto Kostroma było płaskie jak laguna, od której wzięło nazwę, ale liczne, łukowe mostki po drodze z apartamentu porucznika do pałacu zebrały swoje żniwo.
Hogg, służący Daniela, proponował mu podwiezienie powszechnym tutaj trójkołowcem, on jednak wybrał spacer, chcąc obejrzeć miasto. Patrząc wstecz, Daniel uznał, że może jednak zobaczyłby wystarczająco dużo z tylnego siedzenia pojazdu.
Oficer floty Cinnabaru powinien mieć służbę. Bogaty porucznik, jakim byłby Daniel Leary, gdyby nie wyrzekli się siebie nawzajem z ojcem, mógłby mieć tuzin służących w porcie, a nawet kilku na pokładzie okrętu w trakcie rejsów bojowych (choć wszystkim, prócz jednego, musiałby zapłacić z własnej kieszeni za usługi dodatkowe).
Hogg był takim ni psem, ni wydrą: ani z niego wyrafinowany pokojowiec bogacza, ani marynarz. Był pięćdziesięcioletnim wieśniakiem, przypominającym łysiejącego cherubina. Kiedyś piastun Daniela, potem jego osobisty służący.
Uczył chłopca historii i legend rodu Learych, oprowadzał po młodnikach i wąwozach rozległych włości Bantry, a raz stłukł twardą ręką, którą mógłby wbijać gwoździe, gdy sześciolatek w napadzie złości uderzył matkę.
Pani Leary nigdy się o tym nie dowiedziała. W przeciwnym razie zwolniłaby Hogga w mgnieniu oka, nie bacząc na jego wieloletnią służbę dla rodziny. Daniel wiedział o tym, lecz pewne sprawy były dla matek, a inne mężczyźni rozstrzygali między sobą.
Przeprosił oboje, matkę i służącego, za niegodne zachowanie. Patrząc wstecz, uznał to popołudnie za chwilę, która uczyniła go mężczyzną.
Hoggowie służyli Learym z Bantry od tak dawna, jak daleko sięgały zapiski ukazujące ich przeważnie jako przemytników i kłusowników, w czym sługa Daniela miał również wielką wprawę. Nawet nie zapytał, jak Hogg wszedł w posiadanie trójkołowca, ponieważ był absolutnie pewny, że nie chce tego wiedzieć.
Gwardziści Hajasa ignorowali porucznika z Cinnabaru, pochłonięci sporem o mecz w piłkę ręczną. Młodzieniec nie przypuszczał, by ktoś mógł wziąć go za zamachowca, lecz niefrasobliwa postawa wartowników zaniepokoiła go, choćby jako zawodowego żołnierza. Strażnicy Senatu w Xenos byli uprzejmi, ale obcy nie mieli szansy wejść do budynku, o ile ktoś za nich nie poręczył.
Pałac Elektora stanowił siedzibę rządu, rezydencję i miejsce oficjalnych spotkań. W nieunikniony sposób znajdowało się w nim więcej biurokratów, niż przewidziano dla nich miejsca. Pod ścianami przestronnego, owalnego holu ciągnęły się tuziny biurek. Urzędnicy – bardzo niscy rangą, sądząc po tanich ubraniach – garbili się nad papierami lub, w nielicznych przypadkach, terminalami danych.
W westybulu panował gwar obco brzmiących dialektów, przemieszanych z uniwersalnym o kostromańskim akcencie. Ludzie schodzili i wchodzili po schodach, a ich rozmowy odbijały się echem od wznoszącego się dwa piętra wyżej kopulastego sklepienia. Daniel wychowywał się w wielkim domostwie, mieszkał w internacie Szkoły Marynarki i służył na okrętach wojennych, gdzie z jednej koi korzystali członkowie różnych wacht. Ta kakofonia przywodziła na myśl dom. Uśmiechnął się szeroko.
Jedno z biurek w holu ustawione było tak, aby siedzący przy terminalu mężczyzna mógł mieć oko na współpracowników. Był siwy i chudy; na jego ramionach spoczywała zapięta pod gardłem aksamitna etola w barwach Hajasów. Leary wątpił, aby starzec piastował aż tak zaszczytną funkcję jak „szef biura”, lecz najwyraźniej cieszył się autorytetem w gronie urzędników mających połowę jego lat.
Z nadzwyczaj płaskiej sakiewki wyciągnął monetę i ścisnął ją w garści, podchodząc do biurka starszego urzędnika. Ten prawą ręką wystukiwał liczby na klawiaturze, w lewej trzymając arkusz odręcznie zapisanego papieru tak, aby padało nań światło z elektrycznego kinkietu, zamocowanego do balustrady ponad jego stanowiskiem.
– Proszę pana! – przemówił wesoło Daniel, zauważając zdumienie w oczach mężczyzny. Prawdopodobnie w ciągu ostatniego tygodnia nie zwrócił się do niego nikt obcy. – Zastanawiam się, czy jeden z pana podwładnych nie mógłby zaprowadzić mnie tam, dokąd podążam? W tak imponującym budynku mógłbym błąkać się przez cały dzień.
Pokazał monetę poprzez sztuczkę, której nauczył go Hogg: krążek „wędrował” między kłykciami, ani razu nie dotknięty czubkiem palca. Cinnabarskie pięć florenów: czysty plastik z zatopioną warstwą złota, iskrzącą się w słabym świetle holu. Na prowincji wystarczyłoby, żeby utrzymać się przez cały dzień; w Xenos można było kupić za to posiłek bez wina. Kostromanin straci nieco na wymianie, ale cinnabarskie pieniądze bardziej lśniły i robiły większe wrażenie niż lokalne świadectwa.
– Co? – zapytał urzędnik. – Cóż, woźny...
Oczy potrzebowały chwili, by skupić się na monecie; powiększyły się.
– Z drugiej strony – dodał – Russo pewnie mogłaby...
Spojrzał na dziewczynę przy sąsiednim biurku; wszyscy urzędnicy wpatrywali się w swojego przełożonego i obcego w mundurze. Stary podjął nagle decyzję i wstał.
– Nie! – oznajmił. – Sam cię zaprowadzę, dobry panie. Jak mniemam, chciałby pan odszukać apartamenty mieszkających tutaj obywateli Cinnabaru?
– W żadnym razie – zaprzeczył Daniel, szerokim gestem wręczając monetę Kostromaninowi. – Mój wuj był wielkim odkrywcą, a ja zamierzam pójść w jego ślady. Przybyłem tutaj, aby sprawdzić, jakie informacje mogę znaleźć w Bibliotece Elektora.
Uśmiechnął się szeroko do mrugającego starca.
* * *
Gdyby Adele Mundy spędziła minioną godzinę na gadaniu do ściany stolarni, nie czułaby palącej potrzeby oćwiczenia jej teraz szpicrutą. Była to jedyna różnica pomiędzy tym a jej rozmową z Bozeman – mistrzynią stolarzy.
Jeśli jeszcze raz usłyszy zdanie: „Przykro mi, pani, ale tutaj, na Kostromie, robimy to inaczej”, zacznie wrzeszczeć.
W bibliotece przebywały cztery osoby: para kochanków, ostentacyjnie ignorujących obcego, Vaness, który nie mógł nie zwrócić na niego uwagi, ale nie wiedział, czy powinien doń podejść, w związku z czym przestępował z nogi na nogę, jak dziecko potrzebujące udać się do toalety, oraz sam obcy.
Był nim mężczyzna w szarym uniformie – o kroju oszczędniejszym, niźli dyktowała moda na Kostromie. Opierał się plecami o drzwi i kartkował pochodzący jeszcze sprzed Przerwy foliał.
– Sir! – przemówiła Adele. – Jestem Bibliotekarką Elektora. Czy mogę wiedzieć, kim pan jest?
Gdyby upuścił księgę lub wydarł z niej kartkę, ona...
Mężczyzna odwrócił się. Szary uniform był mundurem. Miał lekką nadwagę, włosy barwy piasku i uśmiech, który przydawał mu chłopięcego wyglądu.
– To zaszczyt panią poznać – odparł. – Jestem porucznik Daniel Leary z Floty Republiki Cinnabaru. Przepraszam, że nie mogę uścisnąć pani dłoni, ale... – Poruszył lekko księgą. Obiema dłońmi podtrzymywał okładki. Aby obrócić stronę, musiał zapewne oprzeć róg o stertę pudeł, zalegających obok, wykorzystując je niczym pulpit do czytania. – Taki wolumin bierze górę nad grzecznością. Czy zdaje sobie pani sprawę, iż jest to pierwsze wydanie Zoomorfologii Trzech Systemów Moschelitza? Nie potrafię odczytać ruskiego, ale rozpoznaję ilustracje z tłumaczenia Ditmarsa. W oryginale kolory są o niebo lepsze!
– Owszem, rozpoznaję Moschelitza – odrzekła sucho kobieta; choć wcale nie było to takie pewne, zaś fakt, iż uczynił to ktokolwiek inny na Kostromie, był równie niezwykły, jak wschód słońca na zachodzie. – Jest pan specjalistą w dziedzinie informacji, sir?
Leary zamknął opasłe tomiszcze z ostrożnością, jakiej domagały się jej rozmiary i wiek. Wyciągnął je z samego środka stosu starodruków. Był to kolejny cios w serce Adele: ktoś, kto rozumiał książki, powinien wiedzieć, że pozwoliła, by taki okaz leżał, przywalony ciężarem innych inkunabułów, tylko dlatego, że zadanie uporządkowania tego bagna informacji zwyczajnie ją przerastało.
– Nie – odpowiedział. Jego pogodny uśmiech przygasł nieco, gdy zaczął rozglądać się – wespół z Adele – za miejscem, na które mógłby bezpiecznie odłożyć Moschelitza. – Ale jestem przyrodnikiem-amatorem. Mój wujek, komandor Stacey Bergen... może słyszała pani o nim?
– Nie, obawiam się, iż nazwisko to nie jest mi znane – odrzekła uczona. – Wezmę to. Może ja to przechowam...
„u siebie” – chciała dodać, ale do jej pokoju można było włamać się w każdej chwili. Twarz dozorczyni, pani Frick, zdradzała informatorkę rabusiów.
Jedyny sposób zapewnienia bezpieczeństwa woluminowi polegał na sprawieniu, by nikt nie poznał jego wartości. Tak rozumując, najlepiej było wmieszać go w nierozróżnialną masę bibliotecznych okazów.
– Może na szczycie tamtej sterty? – zaproponował Daniel Leary, kiwając głową w stronę trzech drewnianych skrzyń, których Adele nawet jeszcze nie otworzyła. Z tego, co wiedziała, mogły być pełne ksiąg rachunkowych. Nie oddał jej tomiszcza. – Wiem, że to nieco zbyt wysoko, ale podstawa sprawia wrażenie solidnej.
– Dobrze, zgoda – przytaknęła bibliotekarka.
Sama nie zdołałaby wnieść tam księgi bez drabiny, ale chyba nie będzie musiała. Vaness mógłby tam sięgnąć...
Leary podszedł do skrzyń, okrążając i przekraczając inne pakunki z łatwością, której Adele natychmiast mu pozazdrościła. Przypuszczała, że zawdzięczał to flocie. Statki kosmiczne, którymi podróżowała – nawet luksusowy liniowiec, przewożący ją z Cinnabaru na Blythe – były bardzo ciasne. Na okrętach wojennych z pewnością było jeszcze gorzej.
Mężczyzna uniósł wolumin nad głowę, balansując nim dla utrzymania równowagi. Położył go równo na szczycie, nie szorując okładką o drewno, czego się obawiała.
– Pytałem o mojego wuja, dlatego – rzucił, skoncentrowany na zadaniu – że ma pani cinnabarski akcent. Naukowcy ochrzcili jego nazwiskiem tuzin gatunków, które przywiózł ze swych wypraw.
Kobieta zacisnęła usta. Wiedziała, że na Kostromie przebywa delegacja z Cinnabaru. Jedną z wymówek mistrzyni Bozeman była konieczność przebudowania szaf w apartamentach oddanych gościom.
– Urodziłam się na Cinnabarze – poinformowała zdawkowym tonem – ale nie mieszkałam tam zbyt długo. Wolę myśleć o sobie jako o obywatelce galaktyki.
Leary skinął uprzejmie głową i odsunął się od skrzynek.
– Zupełnie jak wujek Stacey – powiedział. – Nie to, żeby nie był patriotą; nikt nie wziął go nigdy za tchórza. Nie napraszał się o stanowisko w marynarce wojennej, choć wiedział równie dobrze jak inni, że kilka gwiazd bojowych to najpewniejsza droga do awansu. – Potrząsnął głową i roześmiał się. – Byłbym dumny, gdyby moje umiejętności astrogacyjne choć w połowie dorównywały jego własnym – ciągnął. – Ale to... – Uszczypnął fałdę szarego munduru na piersiach, poniżej pojedynczej baretki. – Jest przecież Flota Republiki Cinnabaru. Zgaduję, iż jestem równie gotowy walczyć z nieprzyjaciółmi mojej ojczyzny jak każdy z mych towarzyszy, a jeśli zostanę za to awansowany... – Jego uśmiech rozświetlił salę. – To, cóż, jakoś się z tym pogodzę.
Adele nie zawtórowała mu śmiechem, ale poczuła, jak jej usta układają się w uśmiech. Wyglądał na bardzo młodego. Prawdopodobnie jego postawa czyniłaby go młodym w oczach osoby pokroju Adele Mundy nawet wtedy, gdyby miał pięćdziesiątkę, jednak entuzjazm Leary’ego był zaraźliwy, a poza tym wiedział coś niecoś o książkach.
Rzuciła się do dzienników pokładowych rozpakowanych rano przez Vanessa.
– To mogłoby pana zainteresować – orzekła, unosząc jeden z nich i otwierając metalową okładkę. Strony w środku zapisano odręcznie, a tekst w większości ograniczał się do liczb i dat. – To dzienniki pokładowe statków sprzed Przerwy. O ile wiem... – A nikt, poza mistrzynią Boileau, nie mógłby wiedzieć tego lepiej. – Nie przetrwały żadne nośniki elektroniczne, które dorównywałyby im wiekiem. Oficerowie tego statku zapisywali kopie zapasowe komputerowych dzienników w postaci staroświeckich hologramów, dzięki czemu zachował się opis ich podróży.
Cinnabarski oficer ujął dziennik z czcią należną jego wiekowi, choć kaseta z niklowanej stali, której dotykał, dorównywała solidnością pałacowym murom. Obrócił pierwszą stronę do światła i odczytał:
– San Juan de Ulloa z Montevideo. Statek z samej Ziemi, pani, a oto trzymamy to w naszych dłoniach. – Uśmiechnął się szerzej. – To prawda, że kosmos każdego nauczy braku zaufania do sprzętu, nieważne, jak często go sprawdzasz – dodał. – O ile przeżyjesz, rzecz jasna.
– Przepraszam za warunki, w jakich obecnie znajduje się ta kolekcja – rzuciła gorzko Adele, podczas gdy Leary powoli przekładał strony. Zostały umieszczone pomiędzy okładkami luzem, a następnie ściśnięte. – Przyleciałam tutaj raptem trzy tygodnie temu, lecz szczerze mówiąc, jeżeli nie znajdę prawdziwych rzemieślników zamiast artystów, zbyt dobrych, by wykonać dla mnie zwyczajne regały, to nie mam pojęcia, jak zmienić tę sytuację w ciągu najbliższych trzech lat. – Kącik zaciśniętych ust uczonej uniósł się w nieprzyjemnym uśmieszku. – Choć, oczywiście, raczej już mnie tutaj nie będzie – dodała. – Zostanę stracona za zamordowanie mistrzyni stolarzy.
– Używają systemu zapisu z Hjastromu... – mruknął mężczyzna. – Albo przynajmniej jego poprzednika. Przyjmuje się, że powstał on na Uniwersytecie Spraggsund pod koniec Przerwy. – Zamknął metalowe okładki i popatrzył prosto na Adele. – Nie chciałbym wtrącać się w sprawy innych obywateli, pani – powiedział – ale czasami łatwiej jest obejść biurokrację niż się przez nią przebić. Mój służący, Hogg, ma smykałkę do wynajdowania ludzi biegłych w różnych pracach. Może chciałaby pani, aby znalazł dla niej jakichś zwykłych stolarzy?...
Adele prychnęła. W sprawie budżetu biblioteki, o ile takowy istniał, nie miała nic do powiedzenia. Na Bryce posłańcy Waltera wręczyli jej honorarium podróżne. Oszczędzając, zdołała jakoś przeżyć od dnia przylotu, lecz ani jeden z urzędników elektora nawet nie zająknął się, że odpowiada za przyszłą pensję bibliotekarki. Pod koniec tygodnia dozorczyni zacznie wypatrywać czynszu, a ona najprawdopodobniej będzie musiała znaleźć w tym bałaganie trochę miejsca na śpiwór.
– Doceniam ofertę – odrzekła – lecz z przykrością muszę poinformować, iż nie mogę z niej skorzystać. Chyba, że pański sługa wynajdzie nie tylko rzemieślników, ale także pieniądze na wypłaty dla nich.
Leary uśmiechnął się, lecz przemówił z powagą:
– Doprawdy, nie ośmieliłbym się tego zaproponować, pani. Choć nie sądzę, żeby Hogg dał się złapać, to obawiam się, iż jego metody przyniosłyby ujmę Learym z Bantry. Co Hogg wyprawia na własny rachunek, to jego sprawa, gdybym jednak powierzył mu takie zadanie...
Roześmiał się znowu, w dobrym nastroju pomimo przeprosin.
Świat wokół Adele poszarzał.
– Powiedział pan: „Learym z Bantry”, sir? – zapytała bezbarwnym głosem. – Wobec tego jest pan spokrewniony z przewodniczącym Learym?
Daniel skrzywił się.
– Och, tak – przyznał. – Corder Leary to mój ojciec, choć obaj z przyjemnością zaprzeczylibyśmy temu. Jeśli jednak miała pani na myśli: „czy odziedziczę Bantry”, to nie – z pewnością nie. – Próbował się uśmiechnąć, lecz powstały grymas odzwierciedlił jedynie mieszaninę trudnych do nazwania emocji. – Po pierwsze, kiedy sześć lat temu widziałem go po raz ostatni, ojciec wyglądał na wystarczająco zdrowego, by przeżyć kolejne 50 lat. Właściwą dziedziczką jest moja starsza siostra, a Leary’owie nie dzielą swych posiadłości, dzięki czemu Bantry pozostało Bantry. I wreszcie – nie utrzymujemy z ojcem zbyt zażyłych stosunków. Właściwie to żadnych.
– Rozumiem – mruknęła. Jej głos dochodził z innego miejsca i czasu – z przeszłości, która doprowadziła ją do takiej oto teraźniejszości. Jeżeli istniała jakaś Boska Istota, w co Adele bardzo wątpiła, to musiała mieć kolosalne poczucie humoru.
Założyła ręce za plecy.
– Poruczniku Leary – kontynuowała – czeka mnie mnóstwo pracy, zanim ta kolekcja będzie gotowa na wizyty takich laików jak pan. Jest pan obywatelem Cinnabaru oraz dżentelmenem, jak mniemam. Wobec tego proszę, aby przestał pan niepokoić mnie i mój personel do czasu oficjalnego otwarcia Biblioteki Elektora dla zwiedzających.
Stojący w pobliżu Vaness przysłuchiwał się dotąd ich dyskusji o książkach i nośnikach. Teraz otworzył usta ze zdumienia i szybko się odwrócił. Policzki mu pokraśniały.
Daniel Leary również poczerwieniał. Odłożył dziennik pokładowy na stos i wykonał sztywny półukłon.
– Życzę miłego poranka, pani – powiedział. – Bez wątpienia jeszcze się spotkamy.
Opuścił bibliotekę okrężną drogą, unikając przejścia obok Adele. Poruszał się z ukrytą gracją.
Interesujący facet, pomyślała bibliotekarka, odprowadzając go wzrokiem. Bystry, wykształcony, a poza tym musiała przyznać sama przed sobą, że z przyjemnością usłyszała cinnabarski akcent. Nie stykała się z nim zbyt często na Bryce, przynajmniej nie od wybuchu wojny.
I był synem przewodniczącego Cordera Leary’ego.
* * *
Daniel Leary siedział na ławce w ogrodzie położonym pół kilometra od Pałacu Elektora. Nie był pewny odległości ani kierunku; po prostu szedł przed siebie, aż adrenalina wypaliła się i musiał usiąść.
Nie czuł takiej wściekłości od popołudnia, w które pokłócił się z ojcem.
Dobrze ubrani Kostromanie – w większości pary – opierali się o balustrady lub spacerowali po promenadach wyłożonych biało żyłkowanym wapieniem. Otaczały ich egzotyczne rośliny; znaczyło to, że Daniel nieświadomie rozpoznał kilka popularnych gatunków z Cinnabaru, jak również inne okazy flory, które ludzkie poczucie estetyki rozpowszechniło poza światy ich pochodzenia. Ogrodów nie pielęgnowano co najmniej od dekady, lecz ich obecna dzika obfitość także miała swój urok.
Oczywiście będzie musiał wyzwać ją na pojedynek. Zniewaga była zbyt wielka, żeby puścić ją płazem. Zajmie się tym w najbliższych dniach. Porucznik Weisshampl z Aglai, statku komunikacyjnego, który przywiózł delegację na Kostromę, powinna zgodzić się zostać jego sekundantem. Weisshampl służyła pod wujkiem Stacey’em...
Cała ta sprawa wybuchła niczym otwierająca się bez ostrzeżenia czarna dziura. Lodowate zniewagi bibliotekarki były równie nieoczekiwane, jak kawał gzymsu spadający mu na głowę. Nawet nie poznał jej imienia!
Cóż, Weisshampl wystarczy zapewne „Bibliotekarka Elektora”.
Ogrody pięły się w górę od położonej na poziomie ulicy bramy, lecz wewnątrz tarasów wydrążono grotę, do której prowadził tunel wyłożony zielonymi kafelkami. Znajdująca się w środku rzeźba miała morski charakter.
Przy wejściu do ogrodów powinien był dać napiwek odźwiernej. Ta solidnie zbudowana kobieta wyciągnęła rękę do Cinnabarczyka... i odstąpiła, gdy spojrzała na jego twarz.
Był zbyt wściekły, by zwrócić uwagę na odźwierną albo jej cichą prośbę. Bóg jeden wie, co sobie pomyślała o jego skrzywieniu. Mógłby zapłacić jej przy wyjściu, ale... jego sakiewka była bardzo lekka.
Matka Daniela umarła, kiedy miał 16 ziemskich lat. Corder Leary odwiedził ją kilkakrotnie podczas jej ostatniej przewlekłej choroby, choć w dniu zgonu miał akurat spotkanie z politykami w Xenos.
Przewodniczący Leary ożenił się ponownie w dzień po pogrzebie pierwszej żony. Panną młodą okazała się Anise, jego sekretarka; sympatyczna, czterdziestoletnia kobieta, różniąca się bardzo od korowodu młodych dam, które syn miał okazję widywać poprzednio w miejskim domu ojca.
Gdy chłopak się o tym dowiedział, wypożyczył aerowóz i pognał do Xenos. Szatan mu sprzyjał, chroniąc go tego dnia przed rozbiciem się, i Szatana miał w sercu, kiedy stanął naprzeciwko ojca. Wyzwał Anise od dziwek, choć zastępowała mu matkę, gdy przylatywał do Xenos, i żywił do niej równie ciepłe uczucia, co wobec matki i Hogga. Ojca nazwał jeszcze gorzej, a ten nie pozostał mu dłużny. Choć mieli zgoła odmienne zainteresowania, mężczyźni z rodu Learych charakteryzowali się tym samym wybuchowym temperamentem.
Gdyby Corder i Daniel byli dla siebie kimś innym niż ojcem i synem, tego popołudnia doszłoby do pojedynku – w ogrodzie na tyłach posesji. A tak, Daniel wyszedł stamtąd, by zaciągnąć się do marynarki, a ojciec donośnym głosem wzywał swojego prawnika.
Czterech kostromańskich robotników ostrożnie pchało wózek z Fleyderlingiem, usadowionym w bańce atmosferycznej, wiodącą do groty rampą. Ludzie utrzymywali kontakt z trzema rasami obcych, którzy wynaleźli własne napędy kosmiczne. Odmienne rasy nigdy nie weszły ze sobą w konflikt: wymagania ich metabolizmów były wystarczająco różne, by utrudnić handel, a turystykę uczynić niezwykle kosztowną. Na swoim amoniakowym świecie Fleyderling musiał być odpowiednikiem króla.
Oczywiście nie brakowało konfliktów wewnątrzgatunkowych.
Porucznik jeszcze nigdy nie brał udziału w pojedynku. Na wsi nie należało to do powszechnych praktyk. Och, znaleźliby się ludzie pasjonujący się pojedynkami, tak samo jak inni, których relacje ze zwierzętami dalece wykraczały poza normalną opiekuńczość. Ani jednych, ani drugich sąsiedzi nie zapraszali do swych domów.
Wstępująca do Szkoły Marynarki w Xenos młodzież była równie przeczulona na punkcie swego honoru, jak wszyscy inni mieszkańcy ich planety. Oficerowie floty Cinnabaru – w tym przypadku kadetów uważano za oficerów – musieli mieć zgodę przełożonych na pojedynek, a kierujący się sztywną polityką komendant Szkoły Marynarki zawsze odmawiał takim prośbom. Kadeci mogli zrezygnować z kontynuowania nauki, lecz zamykało im to na zawsze drogę do służby.
Daniela nigdy to nie martwiło. Utrzymywał dobre stosunki z kolegami z grupy, a potem z innymi oficerami. Z własnej woli nikogo nie skrzywdził, a kiedy mógł, pomagał innym – nie z wyrachowania, jak czyniła to jego siostra, lecz dlatego, że uznawał takie życie za naturalne.
Przypuszczał, że będzie potrzebował zgody admirał Lasowskiej na wyzwanie na pojedynek tej bibliotekarki. Pani admirał może nie zechcieć jej udzielić z przyczyn dyplomatycznych. W takiej sytuacji, jako prywatna osoba bez funduszy i perspektyw, porucznik będzie miał problem ze znalezieniem sposobu na powrót na Cinnabar.
Zakładając, że przeżyje starcie, rzecz jasna.
Ptaki o czerwonych podgardlach szczebiotały, harcując w powietrzu. Przelatując nad ziemią, wzbijały skrzydłami liście. Szybki stukot przypominał padający deszcz.
Ziała przed nim ogromna, czarna dziura. Nie mógł uwierzyć, że to się wydarzyło.
W kieszeni Daniela rozdzwonił się płaski zegarek. Z westchnieniem zerknął na słońce. Dni na Kostromie były krótsze niż na Cinnabarze; ten miał się już ku końcowi. Za półtorej godziny wydawał kolację dla młodszych oficerów Aglai.
Wstał czując drżącą słabość mięśni ud. Reakcja na hormony, których nie mógł spalić w trakcie błyskawicznej walki w Bibliotece Elektora. Nie był pewny, gdzie znajdowały się ogrody. Na lądzie brakowało mu wyczucia kierunku, choć (a może właśnie dlatego) był urodzonym astrogatorem.
Nie miał wystarczająco dużo pieniędzy, by zapłacić kierowcy trójkołowca za odwiezienie go do apartamentu, ale Hogg zapewne znalazłby brakującą sumę... Może tak właśnie zrobi.
Daniel Leary pomaszerował ku bramie i rozciągającemu się za nią bulwarowi. Niczym ogromna, czarna dziura...
* * *
Adele Mundy zasiadła przed konsolą danych. Trójka asystentów szeptała między sobą. Odkąd pamiętała, był to pierwszy raz, kiedy kochankowie zwrócili uwagę na cokolwiek poza własnymi ciałami.
Czuła pod palcami chłód konsoli. Widziała ją jak przez mgłę. Nie mogła na niczym się skupić, a gdzieś w klatce jej żeber tkwiła kula sprasowanego lodu.
Tego wieczoru elektor podejmował dygnitarzy kolacją. Adele otrzymała zaproszenie. Jej elektorskie stanowisko, wysokie urodzenie oraz fakt, że była cudzoziemską intelektualistką – wszystko to sprawiło, że dopisano ją do listy gości.
Zasiądzie przy najniższym stole, gdzie pewnie podadzą jedzenie z poprzedniego dnia, choć pieczołowicie ułożone na grawerowanej zastawie. Lecz mimo to rankiem jeszcze nie wyobrażała sobie, że zacznie rozważać odrzucenie zaproszenia na darmowy posiłek. Bez wątpienia zdąży otrząsnąć się z szoku, a nie była taka głupia, by uważać, że zaproszenie pozostawiało jej jakiś wybór.
Młody porucznik sprawiał wrażenie otwartego jak mansarda latem. Leary było dość powszechnym nazwiskiem na Cinnabarze – tak jak i Mundy, jeśli już o to chodziło. Nie przyszło jej do głowy łączyć młodzieńca z przewodniczącym Learym, który powiązał polityczną zawieruchę ze zmyślonym spiskiem Sojuszu, a potem skąpał swe fantazje w krwi Mundych z Chatsworth.
Daniel Leary mógł być tak niewinny, na jakiego wyglądał. Rodzina Learych nie wyrobiła sobie pozycji politycznej subtelnością, tylko bezwzględnością, z jaką działali jej członkowie w obliczu zagrożenia. Przewodniczący Leary nie zadowalał się półśrodkami: banicja dotknęła każdego Mundy’ego z Chatsworth powyżej dwunastego roku życia. Kiedy zaś w nieunikniony sposób zginęły również młodsze dzieci, przewodniczący zwyczajnie dodał ich nazwiska do oryginalnej listy.
Adele nie była zbyt blisko ze swoimi rodzicami, ale wiedziała, że należeli do cinnabarskich patriotów. Prawdopodobieństwo wzięcia pieniędzy od Sojuszu było w ich przypadku równie duże, co oddania własnych dzieci Szatanowi.
Mimo to...
Rozbolały ją oczy. Siedziała w swym brązowym stroju, nie widząc, ale i nie mrugając dla zwilżenia rogówek. Zamknęła oczy i potarła je, po czym z ponurą miną rozejrzała się po bibliotece.
Asystenci wrócili do swoich zajęć; w przypadku pary – dosłownie. Vaness przekopywał się przez oprawione foliały z zeszłego wieku, nie mające z Moschelitzem nic wspólnego prócz rozmiarów. Dobra dusza; zapewne zbyt głupi, by uporać się z badaniami, ale doskonały do utrzymywania porządku na półkach, kiedy te wreszcie się pojawią.
Mimo to...
Rodzice Adele nigdy nie przyjęliby pomocy Sojuszu, lecz inni, wyjęci spod prawa wraz z Mundymi, raczej nie mieli takich skrupułów. Samir Chandra Das był nawykłym do luksusów zbereźnikiem, który miał do wyboru: zbankrutować albo natychmiast zmienić opcję polityczną za umorzenie długów. Wiedziała o tym nawet w wieku 16 lat – znała go dobrze, gdyż często bywał w Chatsworth.
Parvennysi, Rhadymantusowie z Selbourne, bracia Marcomannowie – magnaci transportowi, którzy ponieśli olbrzymie straty wskutek złych inwestycji – wszyscy oni zostali skazani na banicję, jako członkowie Konspiracji Trzech Kręgów, i wszyscy byli bliskimi przyjaciółmi rodziców Adele i seniorów rodu.
Walnęła prawą dłonią w konsolę. Solidna obudowa tylko zadudniła. Vaness wtulił głowę w ramiona; szepty kochanków ucichły, po chwili jednak na nowo podjęli miłosne wyznania.
W kieszeni Adele Mundy spoczywał pistolet – płaska broń cinnabarskiej produkcji. Nosiła go na Kostromie jako rozsądny środek ostrożności dla kobiety, która wracała samotnie do mieszkania wynajmowanego w dzielnicy o podłej reputacji.
Tak naprawdę posiadała broń i potrafiła odstrzelić szczurowi łeb z odległości 50 metrów dzięki szkoleniu, jakie przeszła w dzieciństwie. Jej rodzice byli zdeterminowani, by każdy Mundy z Chatsworth mógł stanąć na barykadzie w dniu, gdy lud zdobędzie władzę, a reakcjoniści przyjdą, żeby im ją wydrzeć.
Jednak umiejętności strzeleckie nie przydały się im, kiedy opancerzony wehikuł przebił się przez ścianę ich miejskiej posiadłości. Ani jej dziesięcioletniej siostrze, Agacie, choć najgorsze przydarzyło się jej później. Nic nie usprawiedliwiało tego, co ją wówczas spotkało.
Adele zamknęła oczy. Nie pamiętała, kiedy płakała jako dorosła. Ludzie mówili, że płacz jest zdrowy, że poprawiał im samopoczucie. Być może. Ona osobiście uważała ludzi o takich poglądach za pokręconych słabeuszy, którzy prawdopodobnie za równie zdrowe uważali modły do duchów natury lub dietę z naparu z kory, niemniej możliwe, iż mieli rację.
Ale nie zmieniało to zdania Adele Mundy. Nie płakała, tak jak nie zwykła rozbierać się podczas tańca na stole. To, co robiła, co musiała zrobić, to przygotować tę kolekcję na...
Drzwi otworzyły się. Uczona otworzyła oczy i obejrzała się za siebie.
Do biblioteki wkroczyło dwóch stolarzy i mistrzyni Bozeman. Pani Bozeman miała na sobie zieloną, jedwabną suknię, a w dłoni ściskała centymetr wykładany szlachetnym metalem dla nadania mu matowego, wieczystego blasku. Tym razem jej podwładni przydźwigali dwie fornirowane półki, wypolerowane tak, że dorównywały gładzią centymetrowi.
– Dzień dobry, bibliotekarko – zawołała gardłowo Bozeman. Była zwalistą kobietą o rumianej twarzy i masie pukli ukrytych pod beretem. Uzbrojona w insygnia stanowiska, postanowiła wtłoczyć cudzoziemce w gardło jej punkt widzenia. – Przybyliśmy, by zainstalować dla ciebie pierwszą parę półek.
Kobieta wstała i ruszyła w kierunku trójki nowoprzybyłych. Powinna przebrać się do oficjalnej kolacji, ale ważniejsze sprawy miały pierwszeństwo.
Rzemieślnicy weszli przed mistrzynią Bozeman. Teraz stanęli po jej bokach.
– O ile pamiętam, rozmawiałyśmy już na ten temat – odezwała się uprzejmie Adele. Była Leary’emu winna dobry obiad za przypomnienie jej, kim była.
– Mam nadzieję, iż wyciągnęła pani... – zaczęła mistrzyni.
Adele Mundy chwyciła za centymetr i wyrwała go kobiecie z garści. Odwróciła się i wyrzuciła ów symbol stanowiska przez okno. Rama okienna eksplodowała odłamkami szkła i drewnianymi drzazgami. Dodatkowa praca dla stolarzy, uznała.
– Nie będziemy do tego więcej wracać – oznajmiła. – Natychmiast udamy się do twego warsztatu, a potem zabierzemy całe to piękne i nieprzydatne drewno do dostawcy, który zapewni mi to, czego potrzebuję do pracy. Rozumie pani, mistrzyni Bozeman?
Adele była mniej więcej połowy wzrostu oponentki. Uśmiechała się szczerze, ponieważ nareszcie dostrzegła, że zamanifestowanie swojego autorytetu stanowiło oczywiste rozwiązanie jej problemu. Miała jednocześnie świadomość, że nie będzie miała żadnego autorytetu, dopóki go nie zamanifestuje.
Bozeman poruszyła ustami, zaskakująco małymi w przypominającej ciasto twarzy. Nie odezwała się. Wytarła puste dłonie o suknię, brudząc ją. Z nagłą furią odwróciła się do stolarzy i warknęła:
– No dalej, przeklęci głupcy! Spodziewacie się, że sama będę dźwigała te dechy?
Bibliotekarka obróciła się do swoich ludzi.
– Wy też pójdziecie – postanowiła. – Prawdopodobnie nadajecie się jedynie do roboty nie wymagającej pomyślunku, ale akurat czegoś takiego dzisiaj nam trzeba.
– To nie jest nasze zadanie! – zaprotestował kochanek.
Oblicze Adele zmieniło się z gwałtownością spadającego z dachu sopla.
– Czyż nie jestem Mundy z Chatsworth?! – wrzasnęła. – Jeszcze jedna taka bezczelna uwaga, a ten, kto ją wymówi, będzie musiał dotrzymać mi pola, o ile w ogóle jego krew warta jest mojej kuli! A jeśli nie, znajdę bat, który działa równie dobrze na zwierzęta dwunogie, jak i na wszystkie inne. Przysięgam!
Stolarze zdążyli już wynieść się z zagraconego pomieszczenia. Vaness rozdziawił usta. Adele wymierzyła w niego palec. Przełknął ślinę i wypadł z biblioteki wraz z dwójką pozostałych asystentów.
Uczona zamknęła za sobą drzwi.
– To sprawa mojego honoru – powiedziała do pleców oddalających się Kostroman. – Radzę, żebyście o tym pamiętali. Jeśli będę musiała wystrzelać was wszystkich, żeby wywiązać się z niej właściwie, to zrobię to i znajdę innych na wasze miejsca. Nie zapominajcie o tym!
Jedno z kochanków zaskomlało. Drugie odskoczyło, nie chcąc znaleźć się na drodze błyskawicy, którą mogło to sprowokować.
Adele uznała, że powinna zdążyć z dostawą drewna do obiadu; w przeciwnym razie – cóż, spóźni się. To był priorytet dla Mundy.
* * *
Daniel Leary wstał i uniósł kielich.
– Przyjaciele oficerowie – zagaił – za Aglaię. Oby zawsze cieszyła się obecnością dobrych oficerów na pokładzie!
Rozpromieniony Hogg obserwował ich z holu. Przejął kuchnię gospodarza, by przygotować kolację dla czterech młodszych oficerów Aglai – w miejsce Daniela na kolację do elektora poszedł kapitan Le Golif.
Porucznik nie mógł sobie pozwolić na zakup czerwonego mięsa po kostromańskich cenach, a sługa był, trzeba przyznać, średnim kucharzem, niemniej wszystko poszło dobrze. Pilaw wyszedł smaczny. Bantry stanowiło nadmorską posiadłość. Nic nie mogło lepiej przygotować Hogga do zajmowania się posiłkami na Kostromie – planecie, gdzie ryby to podstawa, a niemal żadne miejsce nie znajdowało się dalej niż 50 mil od morza.
Poza tym wino było wyborne.
– I niech admirał Martina Cholerna Lasowska pozwoli oficerom pokładowym wykonywać ich pracę podczas podróży powrotnej! – mruknął porucznik Mon. Steward napełniał mu kieliszek trzy razy na każde dwie kolejki pozostałych oficerów.
Wypili. Cudowne wino, absolutnie wspaniałe.
Trzy godziny w towarzystwie dwóch poruczników i dwóch aspirantów z Aglai przywróciły Danielowi zwykły radosny nastrój. Wino również go nie popsuło.
Porucznik Weisshampl czknęła, przez chwilę wpatrywała się w pusty kielich, po czym przypomniała sobie, by zakryć usta serwetką.
– Może powinniśmy zaryglować te cholerne drzwi do przedziału pasażerskiego? – rzucił aspirant Cassanos, młodo wyglądający osiemnastolatek na swojej pierwszej wyprawie.
Aspirant Whelkine była o rok starszą od niego dziewczyną, która przez trzy tygodnie wspólnej podróży ani razu nie obdarzyła Leary’ego prawdziwym uśmiechem. Jej dłonie zacisnęły się na szkle, gdy Cassanos wygłaszał swoją kwestię, choć niekoniecznie musiała to być reakcja na jego słowa. Swoimi umiejętnościami Whelkine dalece przewyższała innych oficerów o takim samym doświadczeniu, lecz Daniel jeszcze nigdy nie spotkał nikogo tak panicznie bojącego się niewłaściwie zachować.
– Myślący o karierze aspiranci – odezwał się Mon, przeszywając Cassanosa wzrokiem niczym dwoma obsydianowymi nożami – powinni mieć wystarczająco dużo rozumu, by unikać obrażania admirałów, którzy mogą przekreślić ich szansę na dalszy awans. Rozumiesz, Cassanos?
Zbesztany aspirant zesztywniał na krześle, rumieniąc się ze wstydu.
– Sir – wykrztusił. – Wyrwało mi się. Pokornie proszę naszego gospodarza i zebranych o wybaczenie.
– Mówiłeś coś, Cassanos? – zapytał porucznik Leary, siadając. – Jestem pewny, że nikt niczego nie słyszał.
Reakcja Mona podyktowana została dobrocią, nie hipokryzją. Był drugim porucznikiem ORC Aglai, okrętu kurierskiego o kadłubie i masztach lekkiego krążownika, lecz uzbrojeniu korwety. Przestrzeń, przeznaczana zwykle na broń i magazyny, tutaj mieściła kajuty pasażerskie, zapewniające komfort podróży porównywalny z kabiną admiralską na pancerniku Pierwszej Klasy. Delegaci na Kostromę lecieli szybko i w luksusie przewyższającym ich rangę, ale nie blokowali żadnego ważnego okrętu bojowego, nie uwłaczając jednocześnie elektorowi Walterowi III.
Umiejętności oficerskie Mona były wysoko cenione, w przeciwnym razie bowiem nie miałby zapewnionej koi na takim cacku jak Aglaia, jednak nie interesowała go kariera, jak również brakowało mu talentu lub szczęścia, by otrzymać dowództwo. Będzie awansował, powoli, lecz stale, aż odejdzie na emeryturę... Chyba, że alkohol i zgorzknienie doprowadzą go do powiedzenia czegoś, czego FRC nie będzie mogła nie dosłyszeć.
Cassanos miał szansę. Porucznik nie chciał, żeby chłopak ją stracił, małpując jego – wiecznego przegranego.
Steward napełnił kieliszek Daniela. Służący należeli do personelu Aglai i obsługiwali przyjęcie dzięki układowi, jaki Hogg zawarł z ich przełożonym. Sługa Leary’ego dostarczył również wino. Jak zwykle nie zdradził źródła dostawy, a jego pan stanowczo nie chciał o to pytać. Był bardzo skrupulatny, jeśli chodziło o pochodzenie dochodów, ale ta kolacja stanowiła dla niego sprawę honorową. Gdyby wiedział, że Hogg najechał prywatne zasoby admirał Lasowskiej, musiałby coś z tym zrobić.
– Służyłam pod Lasowską, gdy była kapitanem Gromowładnego – powiedziała porucznik Weisshampl. Wino w jej świeżo napełnionym kielichu miało barwę suszonych wiśni; ze skupieniem wpatrywała się w plamki światła na jego powierzchni. – Ostrożny oficer. Nie ufała niesubordynowanym, ale była sprawiedliwa i nie stwarzała problemów. Po prostu ostrożna.
Technicznie rzecz biorąc, załoga Aglai nie podlegała admirał Lasowskiej. Zarówno ona, jak i jej podwładni byli pasażerami ORC Aglai – okrętu dowodzonego przez kapitana Le Golifa. Nikt, kto wcześniej zetknął się z panią admirał, nie uwierzyłby, że tak było naprawdę, lecz Leary wiedział, iż sytuacja Aglai wyglądała jeszcze gorzej.
Zgodnie ze słowami Weisshampl admirał Lasowską cechowała ostrożność – lecz okazała się także osobą wykorzystującą drobiazgi do wyrwania się spod presji obowiązków. Jej zadaniem było zadowolenie Waltera III odpowiednimi ustaleniami, od czego zależał jej honor, wiedziała jednak, iż Senat Cinnabaru wyprze się tychże ustaleń, jeśli tylko większość jego członków uzna, że tak będzie najlepiej dla Republiki.
Elektor Federacji Kostromy, autokrata (aczkolwiek w każdej chwili spodziewający się widoku lufy), będzie uważał, że to Martina Lasowska go oszukała. Oficerowie FRC, również autokraci, w głębi serca uznają podobnie. Admirał Lasowska byłaby zmuszona do złożenia rezygnacji, która przekreśliłaby jej wcześniejszą udaną – choć ostrożnie budowaną – karierę.
– Każdy, kto znalazłby się pomiędzy Senatem a potrzebującym pieniędzy dyktatorem, krążyłby nerwowo po pokładzie – oznajmił głośno Daniel. – Tak się złożyło, iż nie jest to pokład jej okrętu.
Nie żywił szczególnie przyjaznych uczuć do pani admirał. Dała mu jasno do zrozumienia, że w delegacji zajął miejsce jej chrześniaka decyzją osób, z którymi się nie zgadzała. W związku z tym ignorowała go, choć z drugiej strony nie robiła nic, żeby zamienić jego życie w piekło. Daniel Leary przeważnie lubił ludzi, a Lasowska nie dała mu żadnego powodu do umieszczenia jej na krótkiej liście tych, za którymi nie przepadał.
– Jedyny sposób, żeby nauczyć tego operetkowego Kostromanina rozumu – oświadczył porucznik Mon – to zaparkować na orbicie nad jego pałacem pancernik i trzymać go tam tak długo, aż uzna, iż najlepsze, co może zrobić, to pocałować nas w tyłek. Na Boga i wszystkich świętych! Jak długo, zdaniem Waltera, istnieć będzie flota handlowa Kostromy, jeżeli obwołamy go naszym wrogiem?
– To dopiero byłaby zdobycz! – ożywił się Cassanos.
Danielowi zaświeciły się oczy na myśl o błyskawicznym wzbogaceniu się, jakie stałoby się udziałem nawet młodszego porucznika, gdyby przed dotarciem do neutralnych portów setki obładowanych bogactwem transportowców zamieniły się w legalne cele. Niestety, pozostawało to w sferze marzeń; nie było najmniejszych wątpliwości, że Pakt Wzajemny zostanie przedłużony. A nawet gdyby nie, Kostroma nie zostanie uznana za wroga.
– Zostałem odkomenderowany z Hemphilla do departamentu inspekcji w Przystani Trzeciej – przypomniał sobie z ponurą wściekłością Mon. – Przez trzy dni siedziałem zakopany w księgach, kiedy Hemphill przejął ładunek czterech tysięcy ton fullerenesu, który chciano dostarczyć na Pleasaunce. A potem, zamiast do walki, przydzielono mnie do świty admirał cierń w dupie Lasowskiej!
– Rozumiem, że opowiadasz o swoich hemoroidach, Mon – rzuciła Weisshampl do swojego podwładnego. – A jeśli nie, to może lepiej zastanowisz się nad drzemką w ładowni, koło cargo, które dziś przyjąłeś na pokład.
– Nic mi nie jest – wymamrotał oficer do swojego kieliszka. – Będę pilnował jęzora.
Aglaia miała nadzwyczaj dużo oficerów – jak na 180 marynarzy załogi. Korwetą o takiej obsadzie winien dowodzić porucznik, który równie dobrze mógłby być jedynym oficerem na pokładzie. Na mniejszych jednostkach działonowy pełnił wachtę, nawet jeśli bosmanem nie był doświadczony kosmonauta jak szef statku lub szef takielunku.
Mimo to wtrącanie się we wszystko admirała-pasażera, całkiem znośne na pancerniku o załodze tysiąca ludzi, na Aglai wystawiłoby na próbę nawet cierpliwość świętego. W trakcie podróży Lasowska już dwukrotnie dokonała inspekcji kajut marynarzy. Jedyną metodą ucieczki przed nią było wspięcie się na jeden z masztów, które pchały okręt przez przestrzeń gąbczastą. Daniel robił to dość często, ale opcja ta nie była dostępna dla pełniących służbę oficerów.
Przygotowujący się do wejścia w przestrzeń gąbczastą statek ze sterczącymi na wszystkie strony masztami przypominał morskiego jeżowca. Czubki masztów tworzyły punkty, określające rozmiar i kształt pola, na które napierała energia Cassiniego. Natychmiast po opuszczeniu atmosfery wyłączano silniki plazmowe, a Szybki Napęd pracował na niskim biegu, zapewniającym jedynie zdolność manewrową. Nacisk na rozpostarte maszty nie przekraczał przyspieszenia 1G.
Gdy ładunek prawidłowo ustawionych masztów osiągał odpowiednią wartość, okręt wślizgiwał się w czterowymiarową Matrycę, w której współistniały komórki przestrzeni gąbczastej. Statek nie wkraczał do innego wszechświata – on sam stawał się odrębnym uniwersum. Jego ruch w stosunku do wszechświata gwiezdnego zależał znowu od ułożenia masztów i ich naładowania.
Tablice nawigacyjne udzielały dowódcy statku podstawowych wskazówek, niemniej Matrycy, przez którą żeglował, nie można było bezpośrednio wyczuć. Tylko dzięki chwilowym spadkom i wzrostom ładunków w masztach astrogator określał wariacje Matrycy oraz odpowiadające im zmiany położenia okrętu względem gwiezdnego wszechświata.
Naprawdę dobry astrogator miał wyczucie wykraczające – jak w przypadku znakomitego stroiciela – poza umiejętności i szkolenie. Jego umysł widział Matrycę. Leciał szybciej, wynurzał się bliżej planet i wracał nawet wówczas, kiedy podróż zawiodła go poza istniejące mapy.
Komandor Stacey Bergen był astrogatorem, którego reputacja budziła zasłużony podziw u innych, w tym u jego siostrzeńca. Niemniej z właściwą sobie, cichą pewnością – daleką od dumy, będącej również częścią jego charakteru – Daniel Leary czuł, że jest równie sprawnym astrogatorem jak każdy inny. Z wyjątkiem wujka Stacey’a.
Porucznik Weisshampl wstała z leniwą gracją, przeczącą ilości wypitego przez nią alkoholu. Była wysoką kobietą o rysach twarzy kogoś mniejszego. Jej rodzice mieli pozycję, lecz brakowało im pieniędzy; na szczęście ciotka wyszła bogato za mąż i zapewniała Weisshampl dodatkowe fundusze, których potrzebował każdy oficer, jako uzupełnienie pensji FRC.
Uniosła kielich.
– Koledzy oficerowie! – zawołała. – Za DOWODZENIE. Obyśmy się go doczekali i udowodnili, że jesteśmy tego warci!
– O tak, na Boga! – zakrzyknął Cassanos i przełknął wino.
Leary zamrugał, gdyż aspirant wypowiedział dokładnie te słowa, które on sam powstrzymał, nim opuściły jego usta.
Porucznik Mon wypił z nachmurzonym obliczem. Opuścił opróżniony kieliszek i chwycił go oburącz, jakby próbując udusić naczynie i siebie przy okazji.
– Czy mój pan chce, abym przyniósł brandy? – wymruczał Hogg Danielowi do ucha.
– Brandy? – powtórzył młody oficer. Niespodziewane słowo wyrwało go z marzeń, w których admirał Daniel Leary stał na stopniach Domu Senatu i odbierał owację uwielbiającego go narodu.
– Pomyślałem, że mogłaby się teraz przydać, sir – rzucił sługa z pełnym satysfakcji uśmiechem.
Miał na sobie czyste ubranie: luźną, zieloną koszulę, wypuszczoną na niebieskie spodnie z czerwonym pasem. Pochłonięty przygotowywaniem kolacji, zapomniał się jedynie ogolić, co nadawało mu wygląd radosnego pirata, którym zresztą w dużym stopniu był.
– Faktycznie, pomysł powinien się spodobać – zgodził się Daniel. – Przynieś brandy!
Odchylił się na oparcie, pożyczonego od gospodarza, masywnego krzesła z ciemnego drewna i pluszu. Czuł się pogodzony z całym światem.
Kiedyś, w odległej przeszłości, pewna bibliotekarka powiedziała coś, co z pewnością musiał źle zrozumieć. Któż mógłby gniewać się o coś takiego, kiedy życie było tak cudowne, a jedynym cieniem kładł się brak dowodzenia?
To z pewnością przyjdzie do niego, jak przyszły dobra kompania, dobre wino i same gwiazdy!
* * *
Wielki Salon, gdzie elektor wydawał oficjalne przyjęcia, sięgał trzeciej kondygnacji pałacu i przykryty był przezroczystym stropem. Sufit pokrywał olbrzymi, pojedynczy fresk, lecz światło było zbyt słabe, by Adele Mundy mogła dostrzec cokolwiek prócz nagich kończyn i fałdów draperii.
Mogłaby życzyć sobie lepszego widoku, ale jako że nie zawracała sobie głowy odwiedzaniem tego miejsca za dnia, nie przypuszczała, aby szczególnie zainteresowało ją to teraz. Przede wszystkim czuła straszliwą nudę przyjęcia.
– A oto... – odezwał się mężczyzna po jej lewej stronie, handlarz żywnością z Kostromy i jedyna osoba siedząca poniżej Adele przy czwartym stole – ...sałatka jajeczna. Oczywiście... – Nabrał na widelec lekko brzoskwiniową masę; uczona nie była pewna, czy sama użyłaby tego „oczywiście”, identyfikując potrawę. – Ale z jakich jajek, pytam? Nie kurzych, jak mogłaby pani pomyśleć, tylko naszych, kostromańskich diamentogonów!
– Przepraszam, mistrzyni – przemówił siedzący po prawej członek delegacji Sojuszu. Był śniadym, ciemnowłosym czterdziestolatkiem, przedstawiającym się jako Markos. Władał akademickim uniwersalnym z chrapliwym akcentem slumsów Pleasaunce. – Uważam, iż zostałem posadzony wyżej, niźli zezwala na to mój status. Proszę o wybaczenie i zamianę miejscami.
– Jestem pewna... – zaczęła Adele, lecz zaraz się zmitygowała. – Ach.
Nawet gdyby Markos był zwykłym młodszym urzędnikiem, jak utrzymywał, powinien siedzieć wyżej, jako dyplomata. Przy najwyższym stole admirał Lasowska siedziała po prawicy elektora, podczas gdy szef misji Sojuszu z kwaśną miną zajął miejsce po lewej stronie kochanki Waltera. Wysłanniczce Cinnabaru nie tylko okazywano większe względy, także jej mundur z sześcioma rzędami medali i honorowym ryngrafem na szyi całkowicie przyćmiewał stroje cywili z Sojuszu.
Przy dwóch środkowych stołach porządek odwrócono. Cioteczny wnuk gwaranta Porry, paw w pełnej krasie, siedział u szczytu, podczas gdy cywil z Cinnabaru zasiadł dwa miejsca poniżej niego; podobnie było z dwoma kapitanami floty przy trzecim stole, gdzie delegat Sojuszu znajdował się powyżej Le Golifa z Aglai, który nie należał do składu cinnabarskiej misji, ale zastępował porucznika Leary’ego.
Słusznym było, aby przy czwartym stole średniej rangi pracownik Biura Floty Cinnabaru ratował równowagę, siedząc ponad Markosem; jednak żaden z członków delegacji, na których cześć wydano bankiet, nie powinien siedzieć tak nisko. Stwierdzenie, iż Markos naprawdę winien usiąść poniżej Bibliotekarki Elektora, było niedorzeczne i stanowiło wyraz galanterii, której – Adele doskonale to wiedziała – nie usprawiedliwiała ani jej powierzchowność, ani w ogóle nic.
– Tak, dziękuję za tę uprzejmość, sir – dodała, wstając, aby zamienić się miejscami z urzędnikiem. Poradzi sobie ze wszystkim, co mogłoby kryć się za ofertą tego mężczyzny. Najważniejsze, że nie siedziała dłużej koło kupca, najwyraźniej zaproszonego w zamian za dostarczenie jedzenia. Zaczynała nabierać wątpliwości, czy darmowy posiłek wart był kolejnych pięciu minut tej kostromańskiej nudy.
Usiadła. Służący zmieniali już nakrycia do następnego dania, nie musiała więc nawet przestawiać talerza.
Usłyszała, jak jej poprzedni sąsiad pyta o coś Markosa tym swoim nosowym, jękliwym głosem.
– Przepraszam pana – odparł głośno dyplomata. – Jestem głuchy na lewe ucho i w ogóle pana nie słyszę.
Kiedy trzy dni temu uczona otrzymała nową, sprawną konsolę danych, przetestowała ją, łącząc się z pałacem i uzyskując dostęp do listy gości zaproszonych na bankiet, w którym również ona miała uczestniczyć. Informacja była zastrzeżona, lecz obejście kostromańskich zabezpieczeń stanowiło dziecinną igraszkę dla uzbrojonej w potężny procesor bibliotekarki. Miała talent do zdobywania danych, a uczyła się w najbardziej zaawansowanym pod tym względem ośrodku ludzkiego wszechświata.
Gdy sprawdzała listę, jeszcze nie było na niej Markosa. Delegatem Sojuszu przy czwartym stole powinna być kapitan Cromwell, oficer sił lądowych, która miała zasiąść dwa miejsca poniżej biurokraty z Cinnabaru.
Na wysokości drugiego piętra na wewnętrznym balkoniku stał zespół kostromańskich flecistów, grających zarówno na prostych, jak i poprzecznych instrumentach. Ich muzyka odbijała się w rozległym pomieszczeniu wysoką, owadzią nutą. Adele uznała ten efekt za zaskakująco przyjemny dla ucha, gdy mieszał się z gwarem rozmów i brzękiem sztućców.
Służący, jasnoskóry blondyn z jednej z ubogich wysp Północy, postawił przed nią kolejne danie. Było to mielone coś na przybraniu z sałaty. Przypuszczała, że to jeden z gadów Kostromy, ale niektóre tutejsze owady również osiągały takie rozmiary.
Żebracy nie mają wyboru, a mikroskopijne porcyjki nie zdołały jeszcze zagasić płomieni trzytygodniowego głodu. Kobieta uszczknęła kawałek i odkryła, że mięso pozbawione było smaku, za to sos okazał się intrygująco pikantny.
– Pozostaje pani w kontakcie z mistrzynią Boileau? – zagadnął uprzejmie Markos.
Adele obróciła głowę. Dyplomata właśnie nabierał kolejny widelec jedzenia, pozornie całkowicie pochłonięty posiłkiem. Zerknął na nią z niewyraźnym uśmiechem.
– Jeszcze nie – odpowiedziała mu głośno. – Jak uporządkuję sprawy... – Zdusiła ponury uśmiech. – Dam jej znać, jak wygląda sytuacja.
Odkroiła kawałek mięsa, z przyjemnością zauważając, że widelec nie drżał jej w palcach.
– Jest pan na Kostromie od niedawna, panie Markos? – dodała. Ponownie zerknęła na niego ze skąpym uśmiechem na wargach, odpowiednim do rozmowy z nieznajomym na bankiecie.
Mina Markosa nie zmieniła się, lecz w oczach zatrzasnęły się okiennice. Mundy żuła nieznacznymi ruchami szczęk. Jedzenie smakowało teraz jak trociny.
Postanawia, co powiedzieć: prawdę czy kłamstwo. A jeśli to drugie – to które.
Och, doskonale znała ten typ ludzi. Dość często odwiedzali zbiory... I drżeli, gdyż nie potrafili samodzielnie korzystać z tak skomplikowanego systemu, a obawiali się prosić o pomoc, ponieważ same pytania mogły stać się orężem przeciwko nim. Tacy ludzie zawsze określali prawdę poprzez możliwą do osiągnięcia korzyść, i nigdy nie miała ona wartości sama w sobie.
– Od kilku godzin, mistrzyni – odparł mężczyzna z nutą szorstkiej aprobaty w głosie. – Przyleciałem po południu na Goetzu von Berlichingen. Może widziała pani nasze lądowanie? Statek kurierski.
– Przez cały dzień byłam bardzo zajęta w pałacu – odpowiedziała zgodnie z prawdą. – Nie interesuje mnie nic poza biblioteką. Poza tym nie odróżniłabym jednego statku od drugiego.
Wróciła do posiłku, żałując, że nie mogła doszukać się w nim smaku. Markos udowodnił, że zna jej przeszłość, i spodziewał się reakcji; zareagowała, dając mu do zrozumienia, że wie coś niecoś o nim. Ze względu na typ człowieka, jakim był, dyplomata zacznie teraz wić się jak robak na haczyku, męczony niepewnością, ile Adele Mundy o nim wie. To powinno powstrzymać go przed zawracaniem jej głowy przez resztę kolacji.