Fahrenheit nr 54 - sierpień-wrzesień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 14>|>

Para-nauka i obok szkoły

 

 

Para-nauka i obok, ten tytuł pasuje jak ulał, gdy chciałoby się coś powiedzieć o stanie polskiej edukacji i nauki. Tak się składa, że ostatnio w mediach, chciałem napisać „wrze”, lecz niestety, tylko jest głośno o polskiej szkole. Głównie za sprawą ministra Giertycha.

Z pewną przykrością stwierdzam, że twierdzenia, jakoby Giertych był głównym nieszczęściem polskiej edukacji są mocno przesadzone. Owszem, to kolejny człowiek, który zrobił kolejne kroki w niewłaściwym kierunku. Ale tylko tyle.

Pierwszym był pewien pan profesor z laską, bardzo szacowny pan profesor, który wypowiedział się za usunięciem z matur matematyki. Pan profesor był humanistą, nawet głębokim humanistą, powszechnie poważanym, i jego poglądy społeczeństwo przyjęło ze zrozumieniem, nawet z głębokim zrozumieniem, tak głębokim jak humanizm pana profesora. Przyznaję, że nie darłem mordy, że gwałt się dzieje. Miałem niepokój, ale i zrozumienie. Ostatecznie trzeba spróbować, zmienić, zobaczyć, co z tego wyszło... Ostatecznie, nic nie jest wieczne. Prawda? Tu moja culpa także. Wszelako po latach muszę stwierdzić, że pojęcie pana profesora o kształceniu było mniej więcej takie, jak pewnego górala sprzed II wojny światowej, co to uznał, że nie będzie córek kształcił, żeby „se rozumu nie zepsuły”. Do tego sprowadziła się argumentacja, że po ch...(olerę) komu matematyka? Ja nie umiem, tatuś nie umiał, dziadek tym bardziej, to i tobie, dziecię, niepotrzebna...

Takie mamy kształcenie, jaki poziom kultury narodowej. Znaczy, żeby sobie głowy nie psować myśleniem zbytnim, moja Orszulo droga...

No cóż, wszyscy się wypowiadają, i ja swoje powiem, jako że z racji wykonywanego zawodu obserwuję maturzystów, co prawda po wstępnej obróbce, co prawda już jako studentów, ale ciągle świeżych. Wyniki moich obserwacji są raczej jednoznaczne. Problemem polskiej szkoły nie są mundurki, narkotyki, wsadzanie kosza na głowę nauczycielowi czy wychowanie patriotyczne. Ewidentne naruszanie szkolnej dyscypliny to niestety, najczęściej wina samej szkoły. Mundurki to zawracanie kijem Wisły, podobnie jak wychowanie patriotyczne. Nie chce mi się nawet na ten temat zabierać głosu. Narkotyki stanowią problem dla rodziców dziecka. Sam potomek dożyje trzydziestu kilku lat i nie więcej. I zniknie jako problem społeczny, pod dwumetrową warstwą ziemi. Amen, cześć jego pamięci, ale tylko tyle. Jeśli ktoś chce pomóc narkomanowi, najpewniej uda mu się przedłużyć jego życie, dając mu narkotyk wyprodukowany w fabryce farmaceutycznej. Przy okazji uwali się wpływy narkotykowej mafii, bo stracą klienta. Kraje, które prowadzą tego typu politykę (Holandia) wobec narkomanów, podają liczbę zgonów na milion mieszkańców KILKANAŚCIE razy mniejszą niż te, w których uparcie ściga się narkotyki.

Te wybitnie medialne problemy, w zestawieniu z rzeczywistymi, o których często mówię, są po prostu mikrusie i bardzo poboczne. Otóż najbardziej szkole przeszkadza od stuleci, od tysiącleci, zawsze to samo: brak dyscypliny polegający na tym, że uczniowie, dzieciarnia, czy tak zwana młodzież, zwyczajnie kombinuje, jak by się tu nie uczyć. Oczywiście, pan minister, trąbiąc o poprawie dyscypliny, zrobił kolejny krok w kierunku jej rozp...nia (czytelnik dopisze sobie coś w miejsce kropek w zależności od swego temperamentu). Dał znak młodzieży, żeby sobie najważniejszą funkcją szkoły, czyli zdobywaniem wiedzy, za bardzo głowy nie zawracali. Będą chodzić w mundurkach, wykażą się patriotyzmem, będzie dobrze! Zapewne nie miał takich intencji, zapewne chciał dobrze, ale tak właśnie to zabrzmiało. Doprawdy, nie wierzę, żeby chciał powiedzieć, „nie podskakujcie, bądźcie konformistami, to wam pomożemy”, ale tak chyba wyszło.

Nie, nie mam pretensji do ministra Giertycha specjalnie i personalnie, w sensie wiary, że jak Giertych odejdzie będzie dobrze.

Sęk w tym, że widzę dwa zasadnicze problemy polskiej szkoły. Dwa RÓŻNE. Obserwowana okiem dyletanta z zewnątrz edukacja, po pierwsze: ma niski poziom, po drugie: ten poziom się stale obniża. Obawiam się, że ten drugi efekt to osobny proces, wymagający osobnych środków zaradczych. Jest oczywiście niebezpieczniejszy, bo jest dynamicznie rozwijającą się chorobą. Zapewne jej przyczyną jest ona sama. Źle nauczeni uczniowie, wracają do szkół jako gorsi nauczyciele. Z jakichś powodów, w kolejnej wymianie kadry następuje strata wiedzy. Tak to widzę. Jakieś dziesięć lat temu odkryłem ze zgrozą, że studentka biologii ma kłopoty z piętrowymi ułamkami, ktoś nie nauczył jej, że dzielenie nie jest przemienne. Obecnie doszliśmy do tego, że 1/5+1/7=2/12.

Sęk w tym, że istnieje społeczne przyzwolenie na niewykształcenie. Ciemnota nie dyskwalifikuje. Owszem, zaznacza się problem niewykształcenia młodego pokolenia. Dowcip w tym, że nie ma nacisku na wykształcenie, nawet własnych dzieci, owszem jest nacisk, na danie im „dobrego wychowania”, czyli wyuczenie robienia wrażenia wykształconego. Najważniejszą rzeczą jest posiadanie papierów. Z tego bierze się rozwój przeróżnych prywatnych „uczelni”. Warto tu dodać, że bardzo często poziom „elitarnych” szkół w rzeczywistości jest legendą utrzymywaną na różne sposoby. Łatwo się przekonać o tym, sprawdzając choćby, skąd pochodzą laureaci olimpiad wiedzy. Tak czy owak, to, co się dzieje, to nie jest wynik działalności pojedynczego ministra czy choćby całego ugrupowania politycznego. To niestety siedzi w naszej kulturze: średnio pojęcia nie mamy po ch... (znów czytelnik uzupełni kropeczki sobie wedle swej potrzeby i życiowej drogi) ta nauka. Paradoksalnie, chyba nawet ludzie, którzy zdobyli pozycję społeczną dzięki temu wykształceniu, nie bardzo sobie zdają z tego sprawę i wtórują w chórze powtarzającym co jakiś czas: po ch... matematyka, po ch... części mowy na polskim, po ch... informatyka.

Szkoła staje się coraz bardziej elementem państwowej administracji, która zamiast uczyć, robi za dekorację, za pretekst do pobierania podatków, do zarządzania. To coś na kształt narządu, który drażniąc, politycy robią sobie przyjemność. Taka szkoła nie jest w stanie podołać tak zwanym wyzwaniom nowoczesności. Uczniowie, którzy trafiają na studia, wykazują całkowitą nieznajomością informatyki. Mówiąc językiem pomiaru, mają umiejętności, jakie nabywa człowiek na skutek obcowania z innymi ludźmi, nie daje się stwierdzić jakiejś wiedzy zdobytej w szkole. Potrafią włączyć i wyłączyć komputer, wyedytować dokument M$ Office’a, czasami jakiś obrazek, zainstalować grę. Generalnie nie widać po nich śladów systematycznego kształcenia. Kiedy przychodzi do na przykład opracowywania wyników pomiarów czy wykonywania rysunków, okazuje się, że nie wiedzą nic o podstawowych formatach plików, nie rozróżniają pomiędzy grafiką wektorową i rastrową, a najbardziej podstawowe programowanie jest w ich pojęciu czymś na kształt działalności szamana. W efekcie ludzie ci, którzy wyrośli z komputerami pod poduszką, są często wobec „maszyn liczących” bardziej bezradni niż stare repy, którym z daleka pokazywano dziurkowane karty i uczono Algola i Turbo Pascala.

Współczesna szkoła nie potrafi uczniowi dać podstawowej orientacji także w innych dziedzinach, jak choćby wiedzy o literaturze, ani tej współczesnej, ani tej klasycznie szkolnej. Nie daje informacji o procesach społecznych, przemianach politycznych, dezinformuje w sprawach ekologii. Staje się szkołą samą dla siebie i samą w sobie. Przesadzam? Zwróć uwagę, Czytelniku, jak często stosuje się testy w szkołach. Za „moich czasów” zjawisko prawie nieznane. Niestosowane z powodu tego, że wszyscy mieli świadomość, że test mierzy sam siebie, a nie wiedzę ucznia. Dziś celem działalności szkoły nie jest ukształtowanie osobowości czy wyposażenie ucznia w tak trudną do sprawdzania umiejętność jak sztuka uczenia się. Nie, szkoła przygotowuje do przejścia egzaminów i testów.

Gdybyś się, Czytelniku, zastanawiał, jaka jest geneza zjawiska systematycznego zjazdu poziomu absolwentów szkół, to masz odpowiedź: postępująca nieprzydatność do niczego przekazywanej wiedzy. W rynkowej gospodarce coś, co niczemu nie służy bankrutuje lub stopniowo zanika. W szkole zostaje tylko ta część, która jest potrzebna administracji: dekoracja szkolna zaopatrzona w zakończenia nerwowe ośrodków rozkoszy władzy. Dlatego nikt nie pyta o wykształcenie? Owszem, w centrum zainteresowania są mundurki i to, żeby młodzież przy okazji zajmowania się niczym, nie zrobiła sobie krzywdy, na przykład nie naćpała się, żeby zapomnieć o paranoi w jaką ją wpieprzono, oraz nie nadziała kosza na głowę strażnikowi, czyli dawniej belfrowi. Resztę, jak znajomość dodawania ułamków zwykłych, rozróżnienie pomiędzy szerokością i długością geograficzną, kursem waluty i obligacji państwowych, umiejętność wymienienia najważniejszych dzieł Sienkiewicza, omówienie znaczenia Bitwy pod Białą Górą, rozróżnienie pomiędzy Sokratesem a Diogenesem (z Synopy), kwasem węglowym i siarkowym, możemy sobie dowolnie darować. Jak się zdaje, nie ma żadnej potrzeby, by coś wiedzieć, umieć cokolwiek. Choćby tyle co mieszczanin, który chciał być szlachcicem. Więc czemuż się czepiać maturzysty, gdy lunął na jakimś egzaminie? O nie, nie czepiam się Giertycha, czepiam się społecznego przyzwolenia.

Tragedia stała się wcześniej dzięki cechom, które dają się obserwować u społeczności na etapie gospodarki zbieracko-łowieckiej. Przed etapem rolnictwa. Bo rolnik jak zasieje, musi poczekać, że mu wyrośnie. Musi skojarzyć dwa odległe w czasie fakty: wsadzania do ziemi nasiona i zbierania plonów. To już cywilizacja. To celowe działanie. Tymczasem wykształcił się w społeczeństwie inny wzorzec, mit kapitalizmu, który był ostro promowany w swoim czasie. Był za mojej pamięci taki facet w tiwi, stawiany w osobnym programie młódzi za wzór BIZNESMENA. Powszechnie obecnie kojarzony z Bezpieczną Kasą Oszczędności. Otóż zdaje mi się, że wypromowano (samiśmy se wypromowali) sposób myślenia, w którym związki przyczynowo-skutkowe są ograniczone do kilku godzin, najwyżej do kilku tygodni. Wizję kapitalizmu, który polega na tym, że kupię taniej, sprzedam drożej, najwyżej potrzymam dziesięć dni w stodole towar, aż zdrożeje. Niestety, mijają całe lata, pomiędzy momentem pobierania wiedzy, a okresem, gdy człowiek okazuje się wystarczająco dobry, żeby mu płacić, gdy przekonuje się, że po wyjeździe za granicę jest lepszy niż tambylcy, jak to zdarzyło się moim rówieśnikom. Bywa, że posiwieje, gdy dopiero zbiera owoce swego wykształcenia. Skutek jest taki, że w świadomości profesora z laską, te odległe w czasie związki przyczynowo-skutkowe nie istnieją. Są plemiona, które nie wierzą, że, za przeproszeniem, kopulacja to w rezultacie prokreacja, bo to, panie, w międzyczasie banany dojrzeją, pora deszczowa minie, jak TO może być przyczyną!? Podobnie, coś mi się widzi, rozumuje średnio biorąc Polak i mówi spokojnie „w ch... (kropeczki uzupełnić!) z matematyką.”

By zatrzymać postępującą degrengoladę polskiej szkoły, trzeba zrobić dwie rzeczy. Po pierwsze, odbudować zdolność zauważania odległych w czasie związków skutkowo-przyczynowych. W trochę dłuższej perspektywie niż choćby dziewięć miesięcy, który to związek skłania do zaopatrzenia się w stosowną gumkę, dłuższej niż cztery lata, czyli od wyborów do wyborów. To raz. Dwa: trzeba, żeby ludzie sobie uświadomili, że w życiu nie chodzi tylko o to, żeby wydudkać tego drugiego, że sąsiad to konkurent w wyścigu szczurów. Drobiazg, fajnie by było, żebyśmy się poczuli na nowo społeczeństwem, które na przykład może sobie wybudować wspólnie szkołę, świetlicę i mostek na drodze.

Póki co, marzenie ściętej głowy. Politycy z zapałem szczują jednych na drugich, ludziom nie zawsze wystarcza rozsądku nie tylko do tego, by pomyśleć o tym, co będzie za cztery lata, ale i by założyć ową gumę na czas. Póki co, szkoła, jak to mówią, się alienuje, zaś dzieciarnia po otrzymaniu dyplomów rozbija sobie twarz o własną niewiedzę.

Owszem, edukuje się ową dzieciarnię. Jest taki „trynd”, jest też coś takiego, jak lokalne społeczności. Lokalne w sensie wirtualnym na przykład. Edukacja i integracja grup społecznych dokonuje się w Internecie. Nie wierzysz? Spójrz, Drogi Czytelniku, choćby na nasze forum, nasze „warsztaty” to po prostu powtórka z języka polskiego. To tu, jak za moich czasów w szkolnej ławie, lecą zjoby za pozostawianie „ortów” , tu omawiana jest interpunkcja, tu mówimy o zasadach kompozycji, że wstęp rozwinięcie i zakończenie, wreszcie odkrywamy coś takiego jak plan lub konspekt. To, co robimy, to próby skompensowania tego, co powinna dać państwowa edukacja. Próby cząstkowe, w wielkiej części daremne, wszelako wyrosłe z wyraźnej potrzeby. A tymczasem w szkole para-nauka i kociokwik. No cóż, póki co, trzymaj się nas, może znajdziesz swoje wygodniejsze miejsce obok...

 


< 14 >