Znów. Znów dostałam do recenzji drugi tom, nie widząc wcześniej na oczy pierwszego. No, nie lubię. Nie lubię. Domyślanie się, co było wcześniej, orzekanie, czy autor trzyma poziom, czy wręcz przeciwnie, nie mając o tym zielonego pojęcia, to zdecydowanie nie na moje nerwy. I powinno być zakazane.
Jednak muszę przyznać, że tym razem nawet mi to nie przeszkadzało. Bowiem „Zamęt” Neala Stephensona, mimo iż częścią pierwszą tomu drugiego jest, daje się czytać bez obligatoryjnej znajomości „Żywego srebra”, czyli trzech części „Zamęt” poprzedzających. Swoją drogą, mogliby autorzy trochę mniej monumentalne dzieła tworzyć. Trzyczęściowy tom pierwszy, dwuczęściowy tom drugi, co dalej? Strach się bać. Na usprawiedliwienie autora „Cyklu barokowego” mogę powiedzieć tylko tyle, że widocznie zbytnio się z epoką utożsamił. Ten barok ten przesadyzm. Ale narzekania na bok, za to nie płacą, właściwie w ogóle nie płacą, ale skoro już się książkę wzięło...
„Zamęt” tak właściwie z fantastyką nie ma wiele wspólnego. Na dobrą sprawę jest to powieść kostiumowa, z racji epoki, w której jest osadzona, można by ją nazwać powieścią „płaszcza i szpady”. Nie jest to do końca prawdą, ale takie skojarzenie nieodparcie podczas lektury się nasuwa. Mimo że różnice są znaczne.
Otóż pomimo całej wymaganej otoczki, to znaczy: dobrze urodzonych, szlachetnych mężczyzn i pięknych kobiet, Króla Słońce, rozbójników, galerników, Turków, a nawet hiszpańskich grandów, jednym z przewodnich motywów książki jest pieniądz. I tym różni się „Zamęt” od na przykład „Trzech muszkieterów” W klasycznej powieści przygodowej z tamtej epoki oczywiście pieniądz występuje, ale jako coś, co do damy/kawalera przypisane jest. Ot, taka naturalna właściwość szlachetnie urodzonego. Tymczasem Stephenson nie dość, że obala mit, jakoby arystokraci o pieniądze nie dbali, bo same im do kieszeni wpadały, to całkiem interesująco pokazuje mechanizmy rządzące ówczesną gospodarką, a co za tym idzie, kształtowanie się czegoś, co jest nam bardziej znane z własnego podwórka.
Ciekawe może być również, szczególnie dla czytelnika polskiego do innego obrazu stosunków z Turcją przyzwyczajonego, pokazanie wzajemnych powiązań francusko-tureckich. W końcu na Trylogii chowanim i swobodne kontakty w wielu dziedzinach tych dwóch mocarstw mogą wydawać się nam czystą fantastyką. A kooperacja kwitła, oj kwitła.
Kolejnym elementem, jaki różni cały „Cykl barokowy” od typowej powieści awanturniczej, jest motyw wiedzy. A właściwie jej powstawania, poszukiwania prawdy, szukania wyjaśnień i rozwiązań problemów dręczących ówczesnych akademików. Wplecenie w akcje książki postaci takich jak Newton czy Leibnitz pozwala czytelnikom śledzić narodziny nowych idei, które przecież ukształtowały nasz świat.
Czego jeszcze czytelnik może spodziewać się po tym cyklu? Oczywiście barwnego, efektownego i świetnie skrojonego kostiumu. Piękna kobieta, wplątana w międzynarodowe intrygi, zły arystokrata, dzielny kapitan, obsada tureckiej galery, o dość ciekawym składzie osobowym, skarb nieoszacowanej wartości, dworacy, knowania, miłość i nienawiść. Czyli wszystko tak, jak być powinno.
Mimo braku znajomości pierwszego tomu cyklu, książkę Neala Stephensona czyta się bardzo dobrze. Jej zaletą jest to, że zadowoli zarówno czytelników niewymagających, jak i tych bardziej wyrobionych. Polecam.
Dorota Pacyńska
Neal Stephenson
Zamęt tom I. Cykl barokowy t. 2
Tłum: Wojciech Szypuła
MAG, 2006
Stron: 469
Cena: 29,99
Są recenzje, których napisanie odkłada się w nieskończoność. Książka dawno przeczytana, powleczona już warstewką kurzu, termin oddania tekstu zbliża się nieubłaganie, a recenzent czyni wszystko, żeby tej jednej, jedynej rzeczy nie zrobić. Czasem książka jest nijaka, ani zła, ani dobra, i zwyczajnie nie ma o czym pisać. Innym znów razem książka jest kiepska, ale recenzenta łączy z autorem nić sympatii, względnie dzieli powszechnie znana otchłań wzajemnych animozji, wtedy napisanie uczciwego tekstu, z pominięciem osobistych uczuć, nie jest proste. Powodów niechęci do wyrażenia opinii może być wiele i każdy recenzent prędzej czy później w takiej sytuacji może się znaleźć.
Bowiem recenzja w swej istocie jest tekstem subiektywnym. Gdyby oprócz suchego omówienia utworu, uwag co do kompozycji, fabuły itp. nie zawierała w sobie ładunku osobistych odczuć recenzenta, byłaby czymś na kształt analizy artystyczno-ideowej lektury szkolnej, a nie opinią o książce. Zwykłą opinią czytelnika. Niekoniecznie guru, niekoniecznie wygłaszanej ex-cathedra. Ot, człowiek przeczytał i pisze, co myśli.
Ten cały wstęp jest niczym innym, tylko zwykłym wodolejstwem, mającym na celu uzyskanie kolejnej zwłoki w przejściu do meritum, czyli właściwej recenzji. Choć ma też przygotować czytelnika na to, że będzie to recenzja osobista. Szczerze wyznam, że w tym konkretnym przypadku wolałabym ograniczyć się do suchej analizy tekstu, pomijając myśli i uczucia lekturze książki towarzyszące. Wydaje mi się jednak, że nie byłoby to uczciwe, ani w stosunku do czytających Fahrenheita, ani do siebie samej.
Dlaczego napisanie tej właśnie recenzji wzbudza we mnie taką niechęcią? Czyżby książka była nijaka, źle napisana, bohaterowie wzięci z księżyca, fabuła nie trzymała się kupy, a moje uczucia do autora były szczególnie przyjazne lub nieprzyjazne? Zdecydowanie nie.
Nijaka? Wręcz przeciwnie, „Przenajświętsza Rzeczpospolita” Jacka Piekary jest wyrazista i kontrowersyjna. Bez wątpienia nie da się przejść obok niej obojętnie, odhaczyć na liście lektur i sięgnąć po następną. Tak czy inaczej, zmusza do myślenia.
Nudna? Zdecydowanie nie. Zaciekawia, trzyma w napięciu i nieraz zaskakuje czytelnika. Autor plastycznie i logicznie wykreował opisywaną rzeczywistość, a wiele zjawisk, obserwowanych przez nas obecnie, wykorzystał, i wyolbrzymione, ale w sposób prawdopodobny, ulokował w opisywanym świecie. Czytelnik bez trudu może sobie wyobrazić superekskluzywne, hiperstrzeżone osiedla z dala od miasta, czy dostępne nielicznym, będące de facto burdelem dla zagranicznych gości Centrum Warszawy. Te enklawy luksusu okryte są ochronnymi parasolami, które nie przepuszczają ani odrobiny polskiego skażonego powietrza. O tym, że zdecydowana większość, oddychająca owym powietrzem, mieszka w zdewastowanych osiedlach, tłocząc się we wspólnych mieszkankach, wspominać nie muszę. Taką właśnie rzeczywistość można logicznie wyprowadzić z naszych obecnych doświadczeń, i autor uczynił to sprawnie i wiarygodnie.
Bohaterowie, jak to u Piekary, są namacalni. Owszem, są brzydcy, nie wzbudzają sympatii, zresztą nie było to raczej zamiarem autora. W książce nie ma ani jednej postaci pozytywnej, wszyscy są odrażający, brudni, źli. I tacy być powinni, bo nawet anioł, żyjąc w tak paskudnym świecie, musiałby stać się potworem. Postaci stworzone przez Jacka Piekarę są logiczną konsekwencją rzeczywistości, w której autor kazał im żyć.
Fabuła. Dobrze poprowadzona, żadnych dziur czy niekonsekwencji. Wprawdzie mnie osobiście nie bardzo przekonuje lekko mistyczny kierunek, w jakim autor wraz ze swoimi bohaterami powędrował, a i proponowany w „Przenajświętszej Rzeczpospolitej” lek na całe zło nie wydaje mi się być wiarygodny. Ale to już kwestia osobniczych gustów i na odbiór książki nie ma większego wpływu.
„Przenajświętszą Rzeczpospolitą” zdecydowanie warto przeczytać, choć nie polecałabym jej estetom. Tak zwane artystyczne środki wyrazu, zastosowane przez autora są „brzydkie” i jako takie mogą razić oczy bardziej wrażliwych czytelników. Mnie to akurat nie przeszkadzało. Pasowało do opisywanego, spójnie przez autora wykreowanego świata.
I w tym miejscu recenzję mogłabym zakończyć, ale... Autor, pisząc historię alternatywną, tak mocno związaną z istniejącą rzeczywistością, w której przecież i on sam wraz z czytelnikami tkwi po uszy, powinien zdawać sobie sprawę z tego, że może być to zabieg ryzykowny. I nie myślę tu bynajmniej o cenzurze czy prześladowaniu autora. Mam na myśli raczej to, że autor odsłania się w tego typu książce bardziej niż opisując jakikolwiek inny świat. Robi to oczywiście mimowolnie, ale w konsekwencji czytelnik zamiast twórcy może zacząć postrzegać konkretną osobę. A obraz, jaki się odbiorcy z kart książki wyłoni, nieważne: prawdziwy czy nie, może z kolei rzutować na stosunek do reszty twórczości pisarza. Żeby wyjść z takiego zabiegu obronną ręką, twórca musi się zdobyć na szczerość i uczciwość względem czytelnika, połączone z tak zwaną ludzką przyzwoitością, bez najmniejszej nutki fałszu. I, w moim odczuciu, to się Jackowi Piekarze nie udało.
Już pierwsze strony książki wprawiły mnie w pewne zakłopotanie. Otóż, zamiast pierwszego rozdziału, natknęłam się przedmowę, w której autor tłumaczy się z tego, co i dlaczego napisał. Muszę wyznać, że zrobiło to na mnie wrażenie, aczkolwiek nie jestem pewna, czy o taki efekt Jackowi Piekarze chodziło. Ów wstęp okazał się bowiem, nie jak początkowo sądziłam, wyjaśnieniem zawiłych kwestii, bez zrozumienia których książka mogłaby być nie do końca czytelna, lecz tekstem propagandowym, którego retoryka, jako żywo przypomniała mi demaskatorskie artykuły z Trybuny Ludu. Zawiera tyle samo półprawd i insynuacji co one. Ten sam język, ten sam styl, nawet nazwiska winnych wszelkiego zła po części te same. Cóż, nie ma to jak sprawdzone wzorce.
Zresztą, nie w przedmowie problem, być może autor uznał, że czytelnik jest idiotą, niezdolnym pojąć zamysłów twórcy, acz nie da się ukryć, że zmusiła mnie ona do uważniejszego wczytania się w samą powieść. Z przykrością zauważyłam, że autor kilkakrotnie wplótł w tekst książki zwyczajne nieprawdy, które nie były mu potrzebne do wykreowania świata. „Przenajświętsza Rzeczpospolita” mogłaby się bez nich obejść, a jej wiarygodność byłaby dużo większa. Ponieważ nie jest moim zamiarem wyliczanie, gdzie i ile razy autor minął się z prawdą, ograniczę się do jednego przykładu, który zrobił na mnie szczególnie przykre wrażenie.
Jacek Piekara opisuje działający, oczywiście w alternatywnej przyszłości, ruch opozycyjny, w taki sposób, że nawet bardzo młody czytelnik bez większego problemu zorientuje się, do czego i kogo autor pije. Aluzja do KOR-u jest bardzo czytelna, jednak posługując się nią, autor zrobił coś, co ukazuje w brzydkim świetle jego intencje. Można nie lubić Michnika, można dostawać wysypki na widok winiety Gazety Wyborczej, a sama myśl o Unii Wolności czy innych jej wcieleniach może wywoływać dreszcze i torsje. Nie widzę żadnych przeciwwskazań, żeby przeciwnicy tego środowiska, którego – żeby to było jasne – szczególnym fanem nie jestem, toczyli z nim walkę polityczną. Byłabym jednak bardzo wdzięczna pisarzom, gdyby nie usiłowali pisać historii po swojemu, przynajmniej dopóki ostatni człowiek komunę pamiętający nie zszedł z tego świata. Przedstawianie działającego w nie tak znów odległej przeszłości KOR-u jako towarzystwa wzajemnej adoracji, które zasadniczo zajmowało się biciem piany, wcale a wcale nie przeszkadzało władzy, a działający w nim ludzie nie ponosili z tytułu swej aktywności właściwie żadnych konsekwencji jest, delikatnie rzecz ujmując, nadużyciem. I jeśli autor w taki sposób pragnie chronić – pozwolę sobie zacytować z zamieszczonego na końcu książki mini-wywiadu: Polaków przed zbydlęceniem, to chyba poszedł w niewłaściwym kierunku. Obawiam się, że właśnie zmierza w stronę obory.
Zdaję sobie sprawę z tego, że polityka nie jest czysta grą, ale „Przenajświętsza Rzeczpospolita” podobno ma być dziełem literackim. Nie chcę wnikać, co kierowało autorem, kiedy pisał to, co napisał – ignorancja czy chęć świadomego wprowadzenia czytelnika w błąd. Jeśli ignorancja, cóż, zalecam freblówkę, jeśli świadome działanie, to ja osobiście Panu Piekarze już podziękuję.
Długo zastanawiałam się, jak mam zakwalifikować „Przenajświętszą Rzeczpospolitą”, i nie wiem. Wiem, że na pewno nie stanie na półkach z fantastyką. Tam jest miejsce wyłącznie dla literatury. Myślę, że spocznie obok kolekcji „soców”, tam bowiem zwykłam trzymać dzieła propagandowe.
Dorota Pacyńska
Jacek Piekara
Przenajświętsza Rzeczpospolita
Red Horse, 2006
Stron: 440
Cena: 29,99
Bywa, że czytelnik, lektury bliskiej swej duszy spragniony i czytelnicze widmo już z lekka przypominający, dorwie wreszcie coś na kształt książki marzeń, tych dużych i tych maleńkich. A bo autor ulubiony, najukochańszy, a bo temat ciekawy, oryginalny bądź wręcz przeciwnie, znany dobrze, na wylot i na pamięć, a bo... Długo by wymieniać, wiadomo, w czym rzecz. I wreszcie weźmie się człowiek i przyssie do takiej książki jak kleszcz czy insza pijawka i będzie spijał słowa kartka po kartce, aż do ostatniej kropki.
Też tak miewam. Paczkę z powieścią Jerzego Nowosada „Czerwone oczy” wyrwałam listonoszowi z rąk i, tłumiąc opętańczy chichot, zabrałam się do czytania. Nareszcie, po tych wszystkich Siewcach i Kłamcach – coś diabelskiego! Aurevoir, Dante. Witaj, piekło made in Poland numer cztery!
Po mniej więcej jednej czwartej książki zerknęłam na ostatnią stronę okładki, gdzie jak wół stoi, że to, co trzymam w rękach, to zdaniem Rafała A. Ziemkiewicza oraz (ponoć) Jarosława Grzędowicza „polski fantastyczny horror”. No dobra, polski na pewno, fantastyczny też, ale czemu horror? Gdzie ten horror? Schowali czy co? W drugiej części będzie? Ta sytuacja powtarzała się jeszcze parę razy, niepewność i zmieszanie z każdą przeczytaną stroną narastały, aż powieść dobiegła końca i zostałam sam na sam z wielkim znakiem zapytania.
Krótko i węzłowato: Ania i Kamil na wieczór przed swoim ślubem giną w wypadku samochodowym i trafiają na Poziom Minus Jeden, czyli do piekła. Ale ich życie niewiele się zmienia. Mają własny dom, pracę, starych i nowych przyjaciół, są szczęśliwi, oczywiście do czasu, gdy... I tu zgodnie z wszelkimi przewidywaniami następuje niezbędny zwrot akcji, czyli wkracza pierwsza z alternatywnych rzeczywistości, a wszystko po to, by bohaterowie mogli zgotować sobie własne, skrojone na miarę, indywidualne piekło. Żadnych kotłów ze smołą, buchających płomieni, narzędzi tortur czy jęczących grzeszników. Diabeł to bardzo przystojny, superprzystojny lub koszmarnie przystojny pan w eleganckim garniturze, z czerwonymi oczyma i zegarkiem do zatrzymywania czasu na Poziomie Zero. O kopytkach, rogach, ogonach i bujnym owłosieniu trzeba zapomnieć, bo piekło Nowosada to piekło nowoczesne, postępowe i estetyczne.
Ogólny pomysł wydaje się interesujący, jednak im dalej w las, tym więcej drzew – bardzo szybko, bo już w zasadzie na samym początku, wkrada się sztampa i zdumiewający w książce o takiej tematyce łzawy sentymentalizm. Zakończenie każdej z pomniejszych oraz głównej historii można bez problemu przewidzieć, postaci są papierowe, nieciekawe, pozbawione choć trochę intrygujących cech charakteru, a przez to nudne, styl aż nazbyt przezroczysty, bez wyrazu. Zdarzają się też drobne niekonsekwencje. Od czasu do czasu można się zaśmiać, zwłaszcza w scenach z udziałem diabłów, lecz efekt psują pojawiające się tu i ówdzie łopatologiczne wykłady i filozoficzne rozmyślania narratora o zaimku „oni” czy psychologii tłumu, które poza zapełnieniem dodatkowych akapitów nie pełnią żadnej innej funkcji. Podobnie rozliczne opisy drugoplanowych postaci i miejsc, szczegółowe aż do bólu i całkowicie zbędne. Na dobrą sprawę tylko niejaki Buldo Kowolek – diabeł stróż głównych bohaterów – ratuje powieść.
Sięgając po „Czerwone oczy”, nie należy mieć zbyt wielkich oczekiwań i sugerować się ani wspomnianą opinią Ziemkiewicza, ani podtytułem: komedia infernalna a la polonaise. Piekła i komedii nie uświadczysz, bać się nie ma czego, bo nawet śmierć została sprowadzona do zwykłej przejażdżki najeżonej elektroniką windą. Ot, dość sprawnie napisane czytadło na dwa, góra trzy wieczory. Osobiście wrócę jednak do Dantego, bo polskiemu diabłu daleko jeszcze do polskiego anioła.
A szkoda, bo mogło być tak pięknie...
Marta Kisiel
Jerzy Nowosad
Czerwone oczy
Fabryka Słów, 2006
Stron: 430
Cena: 29,99