Fahrenheit nr 54 - sierpień-wrzesień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 29>|>

Powrót Wygnańca. Konklawe Cieni: Księga III (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

NOWA EPICKA SAGA FANTASY PIÓRA JEDNEGO Z NAJWIĘKSZYCH PISARZY TEGO GATUNKU.

Kaspar, niegdyś władca absolutny swego narodu, został skazany na banicję. Porzucony w dziczy, pozbawiony wszystkiego prócz determinacji i zdrowego rozsądku, musi nieustannie walczyć, aby przeżyć kolejne dni. Były książę Olasko, uzbrojony w przebiegłość, żelazną wolę i żądzę przetrwania, rozpoczyna nową podróż. Przyświeca mu jeden cel: wrócić do domu i zemścić się na człowieku, który pozbawił go wszystkiego – na Talwinie Hawkinsie.

Lecz los ma inne plany względem Kaspara. Kiedy książę zmaga się z przeciwnościami, napotyka niebezpieczeństwa i zagrożenia znacznie większe, niż sobie wyobrażał, co zmusza go do zawiązania nieoczekiwanego sojuszu. Kaspar nie został jednak wtajemniczony we wszystko. Jest tylko pionkiem w śmiertelnej grze, gdyż przeciwko Konklawe Cieni wystąpili agenci Imperium Mroku. Śmiertelne niebezpieczeństwo zagraża nie tylko ojczyźnie Kaspara, Olasko, ale także całej Midkemii. Imperium Mroku chce pogrążyć świat w konflikcie, w porównaniu z którym Wojna Światów i zmagania z wężowym ludem zdają się trywialne.

„Powrót Wygnańca” to kolejna cześć pełnej rozmachu epickiej sagi fantasy Raymonda E. Feista, autora światowych bestsellerów tego gatunku. Fascynujący bohaterowie, niesamowite wydarzenia i krainy sprawiają, że seria „Konklawe Cieni” weszła do kanonu lektur fantasy, znanych i cenionych na całym świecie.

 

ISA

Rozdział pierwszy: Więzień

 

Jeźdźcy byli coraz bliżej.

Jeszcze wczoraj Kaspar cieszył się tytułem księcia Olasko. Teraz czekał, gotów na wszystko, poruszając lekko łańcuchami. Zaledwie chwilę wcześniej został przeniesiony na tę zapyloną równinę przez białowłosego maga, który zanim zniknął, zdobył się jedynie na kilka suchych pożegnalnych słów. I zostawił byłego władcę całkiem samego, podczas gdy banda nomadów zbliżała się w zastraszającym tempie.

Kaspar nigdy jeszcze nie czuł się tak pełen sił i życia. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, wziął głęboki oddech i lekko ugiął kolana. Jeźdźcy rozproszyli się i ustawili w półkolu. Domyślił się, że uważają starcie za dość ryzykowne, chociaż stał przed nimi sam, bosy i pozbawiony wszelkiej broni. Jeżeli nie liczyć ciężkich łańcuchów z obręczami i zamkami.

Jeźdźcy zwolnili. Książę naliczył ich sześciu. Nosili obco wyglądające stroje – luźne płaszcze w kolorze indygo, a pod spodem białe kaftany przepasane biczami. Szerokie szarawary włożyli w czarne skórzane buty. Na głowach mieli turbany, których wolne końce opadały aż na prawe ramię. Domyślił się, że luźno zwisający koniec może być szybko umocowany z lewej strony, a tym samym osłania nos i usta przed wszechobecnym pyłem, wzniecanym przez nagłe podmuchy wiatru. Albo po prostu umożliwia ukrycie twarzy właściciela. Stwierdził, że ubiór przypomina raczej strój etniczny niż jakiś rodzaj munduru. Mężczyźni posługiwali się całą gamą śmiercionośnej broni.

Ich przywódca przemówił w języku, którego Kaspar nie rozumiał, chociaż słowa brzmiały mu dziwnie znajomo.

– Nie przypuszczam, byście znali język Olasko? – zapytał książę.

Mężczyzna, który zdaniem Kaspara był przywódcą oddziału, powiedział coś do towarzyszy, machnął ręką, a potem rozparł się w siodle i zaczął się przyglądać. Dwaj podwładni zsiedli z wierzchowców i ruszyli w kierunku księcia, wyciągając broń. Trzeci odplątał od pasa skórzany bat, który najwyraźniej miał służyć jako pęta dla przyszłego więźnia.

Olaskanin pozwolił, aby łańcuch opadł lekko, opuścił ciężko ramiona, jakby godził się z przeznaczeniem. Były władca natychmiast zorientował się, co zamierzają napastnicy. Wyciągnął wnioski ze sposobu, w jaki się zbliżali. Byli to doświadczeni wojownicy, twardzi, spaleni słońcem nomadzi, zapewne mieszkający w namiotach, ale z pewnością nie odebrali wojskowego przeszkolenia. Jeden rzut oka pozwolił Kasparowi wybrać odpowiednią strategię. Żaden z jeźdźców nie sięgnął jeszcze po łuk.

Pozwolił, aby mężczyzna dzierżący skórzany bat podszedł bliżej, i w ostatniej chwili kopnął go mocno. Trafił napastnika prosto w klatkę piersiową. Wiedział, że zaatakowany nomada jest najmniej niebezpieczny ze wszystkich trzech, którzy się zbliżali. Następnie Kaspar rozhuśtał łańcuchy i uderzył nimi prawie natychmiast. Zbliżający się z prawej strony, uzbrojony w miecz, mężczyzna najwyraźniej uważał, że jest poza zasięgiem księcia. Dostał prowizoryczną bronią prosto w twarz. Kaspar usłyszał trzask łamanej kości. Napastnik w milczeniu osunął się na ziemię.

Ostatni szermierz zareagował szybko. Uniósł miecz i krzyknął kilka niezrozumiałych słów, które mogły być obrazą, zawołaniem bitewnym albo wezwaniem jakiegoś obcego boga. W każdym razie przybysz nie wiedział, co znaczą. Były władca zdawał sobie sprawę, że zostały mu trzy, może cztery sekundy życia. Zamiast uciekać przed przeciwnikiem, rzucił się nań i uderzył go mocno całym ciałem; miecz przeciął powietrze.

Udało mu się wepchnąć ramię pod pachę wojownika, a kiedy chybiony cios wytrącił nomadę z równowagi, książę przerzucił go przez plecy. Mężczyzna poleciał daleko i ciężko wylądował na twardej ziemi – powietrze opuściło jego płuca ze świstem. Kaspar podejrzewał, że nomada złamał sobie kręgosłup.

Raczej wyczuł, niż zobaczył, że dwaj łucznicy właśnie sięgają po strzały, więc skoczył naprzód i przetoczył się po ziemi. Kiedy wstawał, dzierżył miecz najbliżej leżącego napastnika. Wojownik, co trzymał wcześniej rzemienny bat, próbował podnieść się na nogi i także wyciągnąć ostrze, ale książę był już przy nim i uderzył mężczyznę w głowę płazem. Nomada upadł na plecy nie wydając nawet jednego dźwięku.

Kaspar nie był może tak doskonałym szermierzem jak Talwin Hawkins, ale przez większość życia trenował walkę mieczem jako żołnierz i w bezpośrednim starciu czuł się jak ryba w wodzie. Ruszył w kierunku trzech jeźdźców, z których dwóch uzbrojonych było w łuki, a jeden w smukłą lancę. Ostatni z napastników wycelował oręż w Olaskanina i wbił pięty w brzuch wierzchowca. Zwierzę z pewnością nie było koniem szkolonym do bitwy, ale dobrze je ujeżdżono. Skoczyło naprzód jak sprinter z linii startowej i książę ledwie uniknął stratowania. Mężczyzna prawie trafił go lancą w pierś i tylko szybki unik w lewo ocalił atakowanemu życie. Gdyby koń stał metr czy dwa dalej w momencie startu, znalazłby się przy nim tak szybko, że Kaspar nie byłby w stanie zrealizować swego zamiaru. Książę obrócił się wokół własnej osi i lewą ręką złapał jeźdźca za luźny płaszcz na plecach. Przeciwnik został ściągnięty z siodła.

Kaspar nie czekał, aż mężczyzna uderzy o ziemię, lecz obrócił się ponownie, żeby stawić czoła bliższemu z łuczników, który właśnie usiłował naciągnąć łuk. Rzucił się do przodu i lewą dłonią złapał nomadę za kostkę. Pchnął, a następnie pociągnął mocno – łucznik wylądował na ziemi, podobnie jak jego kompan.

Były władca odwrócił się na pięcie i spojrzał na ostatniego z nomadów, zerkając kątem oka, czy powaleni nie próbują wstać. Dwukrotnie omiótł pole walki spojrzeniem, zanim zaakceptował to, co zobaczył. Wstał powoli i pozwolił, żeby miecz wysunął mu się z dłoni.

Ostatni z łuczników spokojnie odjechał parę kroków dalej. Milcząc siedział w siodle i celował grotem strzały prosto w Kaspara. Sytuacja była beznadziejna. Nawet jeżeli napastnik był kiepskim łucznikiem, książę nie mógłby uniknąć strzały wycelowanej prosto w jego klatkę piersiową.

Mężczyzna uśmiechnął się i pokiwał głową. Powiedział coś, co szlachcic odebrał jako słowa aprobaty, po czym spojrzał na to, co działo się za plecami pokonanego.

Nagle jeden z jeźdźców, których z taką łatwością pozrzucał z siodeł, z wielką siłą wbił łokieć w kark Olaskanina, obalając go na kolana. Usłyszał brzęk żelaza i spróbował się obejrzeć. Domyślił się, że z tyłu ktoś nadchodzi, niosąc jego łańcuchy. Zanim zdołał obrócić głowę, zimne żelazo uderzyło go w szczękę. Pod jego czaszką eksplodował jasny ogień. Chwilę później pogrążył się w nieprzeniknionej czerni.

 

* * *

 

Bolała go szczęka. Podobnie jak szyja i reszta ciała. Kaspar przez moment czuł się całkowicie zdezorientowany, a potem przypomniał sobie starcie z nomadami. Zamrugał, chcąc odzyskać ostrość wzroku, po czym zdał sobie sprawę, że jest noc. Spróbował się poruszyć. Z różnorodności odczuć bólowych wysnuł wniosek, że jeźdźcy musieli spędzić sporo czasu na maltretowaniu go po tym, jak stracił przytomność. Najwyraźniej pragnęli w ten sposób skrytykować jego interpretację rozkazu poddania się.

Uznał, że raczej nie zabił żadnego z napastników, w przeciwnym bowiem razie skończyłby z poderżniętym gardłem. Uświadomił sobie, że szansa na pokonanie sześciu wrażych jeźdźców była i tak niewielka. Ale wiedział także, że wśród ludzi pokroju nomadów dobry, wyszkolony wojownik miał więcej szans na przetrwanie i zyskanie szacunku niż zwyczajny wieśniak czy sługa. Z wysiłkiem spróbował się podnieść, co nie było łatwe, gdyż związano mu ręce na plecach skórzanym rzemieniem.

Rozejrzał się dookoła i odkrył, że leży za namiotem. Więzy na nadgarstkach zaciągnięto bardzo umiejętnie. Dla pewności przywiązano go także do masztu namiotu mocną liną, na tyle długą, że mógł odejść na metr czy dwa od płóciennej ścianki. Jednak nie był w stanie się wyprostować, gdyż linę zbyt mocno napięto. Szybka inspekcja masztu wykazała, że prawdopodobnie udałoby mu się go wyrwać, ale jeżeli by to uczynił, zawaliłby namiot, a tym samym poinformował swoich gospodarzy, że zamierza ich opuścić.

Nadal miał na sobie ubranie, w którym go pojmali. Zrobił szybki przegląd uszkodzeń ciała i stwierdził, że nic mu nie złamano ani zanadto nie nadwerężono.

Siedział cicho i zastanawiał się nad swoją sytuacją. Jak do tej pory wydawało się, że prawidłowo ocenił motywy postępowania napastników. Nie mógł zbyt wiele dojrzeć zza ścianki namiotu, lecz zorientował się, że obóz nie należał do dużych. Zapewne przebywało w nim tylko sześciu jeźdźców i ich rodziny. Być może nieco więcej. Widział jednak prowizoryczną zagrodę dla koni, więc mógł oszacować, że każda osoba w obozie posiada co najmniej dwa, jeżeli nie trzy wierzchowce.

Z drugiej strony namiotu dobiegły go ciche głosy. Wyprostował się i zaczął nasłuchiwać obcego języka. Oparł się o maszt. Zdawało mu się, że rozpoznaje pojedyncze słowa.

Kaspar miał talent do nauki języków. Jako następca tronu, od najmłodszych lat musiał szkolić się w obcych mowach krajów ościennych, więc płynnie i bez akcentu posługiwał się językiem królewskim, którym mówiono w Królestwie Wysp, oraz całą gamą odmian roldemskiego, używanych w jego rodzinnym Olasko i okolicach. Doskonale władał dworską odmianą języka Keshu, a także nauczył się podstaw quegańskiego, który wywodził się z keshańskiego, powstając na skutek wyodrębnienia Królestwa Queg z Imperium Wielkiego Keshu dwa wieki temu.

Podczas swoich podróży poznał narzecza i języki, jakimi posługiwano się na terytoriach wielu księstw i królestw. I to, co słyszał teraz, wydawało mu się dziwnie znajome. Zamknął oczy i pozwolił swoim myślom wędrować bez celu, jednocześnie pilnie przysłuchiwał się toczącej się rozmowie.

Nagle usłyszał słowa: ak-kawa. Acqua! Akcent był ciężki, a intonacja zupełnie inna, ale słowo w quegańskim oznaczało wodę! Rozmówcy mówili o tym, że muszą zatrzymać się gdzieś, żeby nabrać wody. Słuchał dalej, pozwalając, żeby słowa przepływały przez jego umysł i nie starał się ich zrozumieć. Po prostu przyzwyczajał uszy do rytmu zdań, akcentów, wzorców intonacji i dźwięków nowej mowy.

Przez godzinę siedział słuchając obcego języka. Z początku rozpoznawał co setne słowo. Potem jedno na pięćdziesiąt. Kiedy już mógł zidentyfikować jedno na tuzin, usłyszał zbliżające się kroki. Osunął się na ziemię i udał, że ciągle jest nieprzytomny.

Zbliżało się do niego dwóch ludzi. Jeden z nich powiedział coś do drugiego ściszonym głosem. Książę zrozumiał słowa „dobry” i „silny”. Po tej uwadze nastąpiła szybka wymiana zdań. O ile dobrze zrozumiał, jeden z mężczyzn upierał się, że należy go zabić, dopóki nie odzyskał przytomności, gdyż może im sprawić więcej kłopotów, niż jest wart. Drugi nomada twierdził, że jeniec ma dużą wartość, ponieważ jest silny i dobrze walczy, chociaż zademonstrował tylko technikę walki mieczem, zanim go obezwładniono.

Kaspar musiał wykorzystać najgłębsze pokłady silnej woli, aby się nie poruszyć, gdy poczuł, jak jeden z wojowników szturcha go butem, aby sprawdzić, czy wzięty do niewoli człowiek rzeczywiście jest wciąż nieprzytomny. Potem obaj odeszli.

Książę czekał, a kiedy już zyskał pewność, że go nie usłyszą, zaryzykował lekkie uniesienie głowy i spojrzał za oddalającymi się mężczyznami. Dostrzegł tylko ich plecy, nim schowali się za namiotem.

Usiadł.

Z trudem usiłował skoncentrować się na tym, co właśnie usłyszał i jednocześnie zaczął walczyć z pętami. Obawiał się, że tak bardzo zapamięta się w pragnieniu wolności, iż nie usłyszy kroków zbliżających się ludzi. Wiedział, że pierwszej nocy ma najwięcej szans na ucieczkę, bo jego prześladowcy myślą, że ciągle jest nieprzytomny. Nie miał nad nimi wielkiej przewagi. Oni najprawdopodobniej doskonale orientowali się w topografii okolicy i byli doświadczonymi tropicielami.

Jedyne, co mu pozostało, to zaskoczenie. Kaspar był na tyle dobrym myśliwym, że wiedział, do czego zdolna może być ścigana zwierzyna. Potrzebował co najmniej godziny przewagi, a najpierw musiał uwolnić się od rzemieni, które unieruchomiły mu nadgarstki.

Poddał się niedorzecznemu pragnieniu przetestowania więzów. Przekonał się, że zawiązano je na tyle mocno, że odczuwa ból, kiedy próbuje rozsunąć ręce. Nie mógł zobaczyć pęt, ale czuł, że zrobiono je z nie wyprawionej skóry. Gdyby udało mu się je zmoczyć, mogłyby się rozciągnąć i wtedy jakoś by je zsunął.

Po krótkiej chwili bezskutecznych zmagań zwrócił uwagę na linę, którą przywiązano go do masztu. Wiedział, że nie istnieje wielka szansa, aby ściągnąć ją z kołka, nie zawalając przy tym całego namiotu, lecz nie miał innego wyjścia. Przyjrzał się dokładnie linie oraz masztowi z obu stron, po czym doszedł do wniosku, że nie uda mu się nic zrobić z rękami związanymi na plecach.

Olaskanin siadł i czekał. Mijały godziny i odgłosy obozu powoli cichły. Usłyszał kroki i raz jeszcze udał nieprzytomnego. Ktoś przyszedł, by rzucić nań okiem, zanim położą się spać. Odczekał jeszcze trochę, aby nabrać pewności, że mieszkańcy namiotu zapadli już w sen. Dopiero wtedy usiadł. Popatrzył na niebo i ujrzał miliony obcych gwiazd. Podobnie jak większość członków nadmorskiego ludu z Olasko potrafił nawigować na podstawie gwiazd, zarówno na lądzie, jak i oceanie. Teraz jednak widział zupełnie inne konstelacje. Będzie musiał polegać na podstawowych umiejętnościach, zanim przywyknie do nowego nieboskłonu. Wiedział, w którym miejscu zaszło słońce, gdyż zapamiętał odległą skałę, przypominającą spiralę, oświetloną czerwienią ostatnich promieni słońca. A to oznaczało, że wie także, gdzie jest północ.

Aby dotrzeć do domu, musiał kierować się na północny wschód. Kaspar studiował mapy i znał położenie Novindusu względem Olasko. Musiał określić punkt, w którym się znajduje, by odnaleźć miejsce zwane Miastem Nad Gadzią Rzeką. Wtedy będzie miał największą szansę, by dotrzeć do Olasko. Pomiędzy Novindusem a resztą świata praktycznie nie istniał handel, jeżeli jednak jakiekolwiek statki wyruszały na inne kontynenty, to właśnie z tego portu. Stamtąd może udałoby mu się dopłynąć do Wysp Zachodzącego Słońca, a potem do Krondoru. Kiedy już znajdzie się w Królestwie Wysp, dotrze do domu choćby na piechotę, jeśli tak będzie trzeba.

Sądził, że prawdopodobnie nie uda mu się wrócić do domu, ale cokolwiek miało się wydarzyć, wolał zginąć w drodze, niż zdać się na łaskę swoich prześladowców.

Dom, pomyślał z goryczą. Jeszcze dzień wcześniej był w domu i rządził poddanymi, potem został pojmany w swojej własnej cytadeli i pokonany przez byłego sługę, którego uważał za martwego. Spędził noc w łańcuchach rozważając nad dramatyczną zmianą losu. Spodziewał się, że o świcie zawiśnie na szubienicy.

Zamiast tego Talwin Hawkins, jego dawny podwładny, wybaczył mu i skazał na wygnanie na ten odległy kontynent. Kaspar nie był pewny, co tak naprawdę się wydarzyło podczas minionych kilku dni. Zastanawiał się, czy rzeczywiście był w pełni sobą przez ostatnie lata.

Słyszał rozmowę strażników, toczącą się za zamkniętymi drzwiami pomieszczenia, w którym oczekiwał na egzekucję. Leso Varen, doradca i mag, zginął podczas bitwy w cytadeli. Czarnoksiężnik pojawił się na jego dworze parę dobrych lat temu i obiecał mu wielką moc w zamian za ochronę. Na początku jego obecność stanowiła tylko niewielkie zakłócenie codzienności, a sam mag od czasu do czasu okazywał się przydatny.

Książę wziął głęboki oddech i ponownie skoncentrował się na obmyśleniu planu uwolnienia się z więzów. Jeszcze znajdzie czas na zastanawianie się nad przeszłością, zakładając, że uda mu się przeżyć kilka następnych godzin.

Kaspar był potężnym mężczyzną o niespotykanej sile, choć na pierwszy rzut oka wcale się taki nie wydawał. W przeciwieństwie do większości mężczyzn o takiej samej budowie dbał o kondycję. Wypchnął powietrze z płuc i wysunął ramiona do przodu. Jednocześnie podciągnął wysoko kolana i wepchnął głowę pomiędzy uda. Z wysiłkiem przecisnął stopy pomiędzy związanymi rękami. Kiedy wyciągał ramiona coraz dalej, czuł, jak więzadła protestują bólem, lecz w końcu udało mu się przełożyć ręce do przodu.

Podczas tego zabiegu prawie przewrócił namiot. Zmusił się do położenia na ziemi, zmniejszając tym samym naprężenie liny i masztu. Przyjrzał się dokładnie węzłom. Więzy rzeczywiście wykonano z surowego rzemienia. Zaatakował je zębami. Zmoczył pierwszy węzeł śliną i zaczął go rzuć, aż skóra nieco zmiękła. Przez długie minuty zmagał się z pętlami i supłami, aż nagle rzemień puścił i Olaskanin miał już wolne ręce.

Zaczął przebierać palcami i rozcierać nadgarstki. Wreszcie odważył się wstać, wolno i ostrożnie. Zmusił się do powolnego, miarowego oddechu, po czym zakradł się przed wejście do namiotu. Wyjrzał zza płóciennej ścianki i zobaczył pojedynczego strażnika. Siedział plecami do ogniska, rozpalonego po przeciwnej stronie obozu.

W głowie Kaspara galopowały myśli i pomysły. W swoim życiu, pełnym doświadczeń, nauczył się jednego: brak decyzji potrafi wyrządzić większe szkody niż zły wybór. Mógł spróbować uciszyć wartownika i zyskałby kilka godzin przewagi nad pościgiem, który z pewnością za nim podąży. Mógł także po prostu odejść i mieć nadzieję, że strażnik nie przyjdzie sprawdzić stanu więźnia przed świtem. Lecz cokolwiek zdecyduje, musi działać już teraz!

Ledwie zdając sobie sprawę z tego, co robi, ruszył w kierunku mężczyzny. Ufał swym instynktom. Ryzyko było warte potencjalnej nagrody. Strażnik mruczał pod nosem jakąś prostą piosenkę, zapewne po to, aby nie zasnąć. Książę podkradł się i stanął za plecami nomady.

Może sprawiła to nieznaczna zmiana oświetlenia, cichy dźwięk, a może po prostu intuicja. Kiedy Kaspar stanął pomiędzy nim a ogniskiem, mężczyzna się odwrócił. Uciekinier zamachnął się i uderzył go z całej siły w głowę, tuż za uchem. Wartownik zachwiał się, a jego oczy uciekły w głąb czaszki. Były władca uderzył ponownie, tym razem w szczękę. Mężczyzna zaczął osuwać się na ziemię, książę złapał go w ostatniej chwili.

Wiedział, że jego wolność może potrwać zaledwie kilka sekund. Błyskawicznie pozbawił strażnika nakrycia głowy i miecza. Na nieszczęście mężczyzna miał mniejsze stopy niż Kaspar. Książę nie mógł zabrać jego butów.

Przeklął żołnierza, który zabrał mu buty w noc, gdy go wtrącono do więzienia. Nie mógł przecież uciekać na bosaka. Jego stopy nie przywykły do takiego podróżowania i nie znał terenu, przez który przyjdzie mu się przedzierać, ale już na pierwszy rzut oka ziemia wyglądała na jałową i kamienistą. Przypomniał sobie niewielki zagajnik, rosnący samotnie na wzgórzu na północnym wschodzie, wątpił jednak, czy zdoła się w nim skutecznie ukryć. Nie wiedział, jakie inne kryjówki znajdują się w pobliżu. Nie miał okazji na przyglądanie się okolicy, gdyż został zaatakowany przez tubylców, kiedy tylko znalazł się na obcej ziemi. Jedyną szansą na ucieczkę było zdobycie pary butów i odejście od obozowiska nomadów, jak najdalej i jak najszybciej, zanim się obudzą. Musiał wdrapać się na kamieniste wzgórza, żeby prześladowcy nie mogli go ścigać konno.

Przez krótką chwilę stał w ciszy, a potem pobiegł w kierunku największego namiotu. Trzymając miecz w pogotowiu, delikatnie odsunął na bok płachtę zasłaniającą wejście. Usłyszał dobiegające ze środka chrapanie. Wyglądało na to, że wewnątrz śpi dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta. Niewiele widział w mroku, więc postanowił zaczekać, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. W końcu dostrzegł także trzecią postać, spoczywającą niedaleko, po lewej stronie namiotu; sądząc po wielkości było to dziecko.

Kaspar ujrzał parę butów, stojącą obok małej skrzyni, gdzie mogły znajdować się cenne przedmioty, należące do wodza. Książę ostrożnie ruszył w tamtym kierunku, z kocią gracją, rzadką u tak potężnie zbudowanego mężczyzny. Cicho podniósł buty i uznał, że rozmiar z grubsza mu odpowiada, a następnie zawrócił ku wyjściu z namiotu. Nagle zatrzymał się. Okazja była zbyt pociągająca. Nomadzi mieli nad nim wielką przewagę i z pewnością uda im się go schwytać, o ile nie zadba o to, by zyskać kilka dodatkowych punktów. Ale jak? Podczas gdy się zastanawiał, mijał cenny czas; czas, który został zmarnowany, a przecież uciekające minuty pozwoliłyby mu oddalić się na większą odległość od obozu.

W naturze Kaspara leżała umiejętność podejmowania decyzji. Rozejrzał się po mrocznym wnętrzu. Zobaczył broń wodza umieszczoną w zasięgu ręki na wypadek kłopotów, czyli dokładnie w tym miejscu, gdzie się jej spodziewał. Przeszedł obok śpiącej pary i wziął sztylet przywódcy. Był długi, o szerokim ostrzu, wyraźnie zaprojektowany do jednego celu; aby skutecznie uderzyć w brzuch podczas bezpośredniego starcia. Broń wyglądała dość topornie i przypominała nieco sztylety noszone przez nomadów z pustyni Jal-Pur w Imperium Wielkiego Keshu. Zastanowił się przelotnie, czy ci ludzie mają ze sobą coś wspólnego. Język ludów z Jal-Pur nie wywodził się z keshańskiego, ale z kolei quegański był dialektem Keshu, a język nomadów z Novindusu wykazywał pewne podobieństwo do mowy Queganów.

Były książę Olasko wziął sztylet i podkradł się bliżej do wyjścia. Spojrzał na małą sylwetkę, ledwie widoczną w mroku. Było zbyt ciemno, aby rozróżnić czy to chłopiec, czy dziewczynka. Włosy śpiącego dziecka sięgały ramion, a twarz była odwrócona. Szybkim ruchem rzucił sztylet w dół, przebijając płócienną podłogę. Ostrze wbiło się w ziemię. Cichy dźwięk sprawił, że dziecko się poruszyło, lecz nie obudziło.

Opuścił namiot. Rozejrzał się szybko dookoła i zauważył to, czego potrzebował – napełniony wodą bukłak. Chwyciwszy go, popatrzył tęsknie na konie, ostatecznie jednak zignorował je. Wierzchowiec dałby mu większą szansę na przetrwanie, ale próba osiodłania z pewnością ściągnęłaby na głowę połowę obozowiska. Poza tym ostrzeżenie pozostawione w namiocie mogło przemówić do tych surowych ludzi, lecz kradzież konia na pewno zniweczyłaby efekt osiągnięty dzięki oszczędzeniu dziecka.

Wyszedł z obozu i ruszył ku porośniętym rzadkim lasem wzgórzom. Zanim go schwytano, zdążył zobaczyć, że tam gdzie uciekał, rozciągała się kamienista wyżyna. Miał nadzieję, że jeźdźcy zrezygnują z pościgu ze względu na trudne warunki. Może ich trasa wiodła w innym kierunku, więc nie mogli sobie pozwolić na opóźnienia, a może ostrzeżenie Kaspara skłoni ich do wycofania się.

Jeżeli tylko wódz nomadów nie jest głupcem, z pewnością zrozumie pozostawioną wiadomość. Sztylet wbity tuż przy śpiącym dziecku mówił: mogłem cię zabić, a także twoją rodzinę, kiedy spaliście. Ale was oszczędziłem. A teraz zostaw mnie w spokoju.

A przynajmniej miał nadzieję, że przywódca tak to właśnie zrozumie.

 

* * *

 

Świt zastał Kaspara wysoko w górach, wspinającego się na osypisko skalne. Poza widzianym już wczoraj małym zagajnikiem nie napotkał żadnej kryjówki na swojej trasie. Książę desperacko rozglądał się za jakimkolwiek schronieniem.

Ciągle widział obóz, rozłożony na równinie poniżej. Teraz jednak namioty wyglądały tylko jak małe kropki na dnie rozległej doliny. Z miejsca, w którym stał, widział, że dolina leży w centrum rozległej równiny. Z jednej strony otaczały ją poszarpane wzgórza, z drugiej zaś znajdował się płaskowyż. Przed nim, w sporej odległości od krańca doliny, wznosiły się wysokie góry. Okryte śniegiem szczyty wskazywały, iż góry nie są łatwe do przebycia. Jako żołnierz, Kaspar podziwiał doskonale wybrany przez nomadów punkt obronny. Pomyślał, że w miejscu obozu powinno się zbudować fortecę. Ale kiedy rozejrzał się dokładniej, doszedł do wniosku, że w okolicy nie ma nic, co warto byłoby bronić.

W dolinie najwyraźniej brakowało wody. Mijane drzewa nie należały do żadnego znanego mu gatunku. Były powykręcane, miały czarną, twardą korę i kolce. Na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że nie potrzebowały zbyt wiele wilgoci, aby przetrwać. Wszędzie, gdzie spojrzał, widział kamienie i pył. Dolina leżąca poniżej oraz gładko toczone głazy powiedziały mu, iż kiedyś płynęła tamtędy rzeka. Trzęsienie ziemi albo drastyczna zmiana klimatu sprawiły, że woda wyschła. Suche koryto pełniło teraz funkcję drogi dla konnych nomadów, łączącej dwa nieznane mu miejsca.

Z odległych dźwięków wywnioskował, że odkryto jego ucieczkę. Powrócił więc do prób pokonania skał. Czuł zawroty głowy, ogarniała go słabość. Nie jadł od co najmniej dwóch dni, jeśli prawidłowo ocenił upływ czasu. W środku nocy zawleczono go, zakutego w łańcuchy, przed oblicze Talwina Hawkinsa i jego sprzymierzeńców, a już o świcie przybył tutaj. Naprawdę znalazł się po drugiej stronie świata.

Potrzebował jedzenia i odpoczynku. W kieszonce na bukłaku znalazł odrobinę czegoś, co chyba było suszonym mięsem, oraz twarde suchary. Planował jednak, że zje to dopiero wtedy, gdy znajdzie chwilę, by odetchnąć. Teraz zależało mu tylko na tym, aby odsadzić się od prześladowców na jak największą odległość.

Dotarł do grani wzniesienia, po którym biegła wąska ścieżka. Podciągnął się na kamieniach, po czym odwrócił na moment, żeby spojrzeć na odległy obóz. Zwinięto namioty. Ludzie i konie, wyglądający na małe kropki, poruszali się w umiarkowanym tempie. Nie widział żadnych oznak pościgu. Kaspar odpoczął chwilę, by złapać oddech, i przyjrzał się ścieżce.

Była szersza niż szlak wydeptany przez zwierzynę. Uklęknął i przyjrzał się nawierzchni. Ktoś zadał sobie trud, aby dobrze ubić ziemię. Poszedł zatem ową ścieżką. Wznosiła się nieznacznie, prowadząc go coraz dalej od obozu. Niebawem po prawej zobaczył potężną skałę, która nosiła ślady obróbki narzędziami. Nawis skalny częściowo chronił przed słońcem, więc książę usiadł pod nim i zjadł suchary z odrobiną suszonego mięsa. Wypił około jednej trzeciej wody z bukłaka i postanowił nieco odpocząć.

Najwyraźniej udało mu się uciec. Wyglądało na to, że przywódca nomadów prawidłowo odczytał wiadomość. Nie podążali za nim żadni jeźdźcy, jego tropem nie szli zwiadowcy. Był wolny i nikt go nie ścigał.

Powietrze było suche. Wznoszące się słońce ułatwiało mu orientację. Ścieżka, którą szedł, stanowiła kiedyś drogę wojskową. Wyglądała na opuszczoną, lecz nie domyślał się przyczyny. Teren wokoło był surowy i nieprzyjazny, więc prawdopodobnie żaden władca nie rościł sobie do niego pretensji. Może droga służyła niegdyś jakiemuś narodowi, co już dawno temu opuścił tę niegościnną ziemię.

Wiedział, iż niebawem upał stanie się nie do wytrzymania, więc zaczął szukać schronienia. Niestety w zasięgu wzroku nie widział nic zachęcającego. Postanowił zatem iść dalej starą wojskową drogą, gdyż roztaczał się z niej widok na spory fragment krajobrazu. Pozwolił sobie na ostatni, solidny łyk wody, a potem zatkał bukłak. Nie miał pojęcia, na jak długo woda musi mu wystarczyć i kiedy odnowi zapasy.

Urywki rozmowy, podsłuchanej ubiegłej nocy, sugerowały, że woda jest bardzo cennym towarem dla nomadów. Zakładał, że przenoszą obóz w pobliże nowego źródła, więc zdecydował się iść szlakiem równoległym do ich trasy.

Minęła kolejna godzina i Kaspar zauważył, że dystans pomiędzy nim a niedawnymi prześladowcami zwiększa się. Co prawda prowadzili konie, ale przemieszczali się po płaskim terenie, a książę musiał starannie wybierać drogę pomiędzy luźnymi kamieniami. Ścieżka zazwyczaj biegła prosto przez kilkanaście metrów, nie więcej. Na jego trasie co chwila wyrastały osypiska, skalne szczeliny i wielkie głazy, naniesione przez lawiny ze wzgórz. Raz musiał zejść w dół sześć metrów, żeby ominąć zawalony odcinek.

Kiedy nadeszło południe, był wyczerpany. Zdjął koszulę i zawiązał tkaninę wokół głowy, robiąc prowizoryczny turban. Nie pamiętał skąd posiada te informacje, ale jako chłopiec słyszał od kogoś, że ciało może długo opierać się słonecznym promieniom, jeżeli tylko głowa jest zakryta. Wypił jeszcze trochę wody, a następnie przeżuł twarde mięso. Było suche i nie miało wiele tłuszczu, za to sporo soli. Z trudem poskromił pragnienie i pozwolił sobie jedynie na niewielki łyk po posiłku.

Siedział i rozglądał się po okolicy.

Był myśliwym. Może nie tak doskonałym jak Talwin Hawkins, lecz wiedza i intuicja łowiecka pozwalały mu poznać, że znajduje się w opłakanej sytuacji. Nawet jeżeli deszcz kiedykolwiek padał w tej nieprzystępnej krainie, musiały być to opady sporadyczne i nieregularne. Książę nie widział żadnych roślin poza rachitycznymi drzewami, wyrastającymi tu i ówdzie pomiędzy skałami. Kamienia, na którym siedział, nie okalały nawet pojedyncze ździebełka trawy. Kiedy go odwrócił, przekonał się, że na zacienionej stronie nie rosły porosty ani mech. Ta kraina była sucha przez większą część roku.

Popatrzył wzdłuż grani, którą podążał, i stwierdził, że ścieżka biegnie na południe. Na wschodzie nie było nic prócz usianej skałami równiny, a na zachodzie rozciągała się jałowa dolina. Postanowił iść drogą jeszcze przez jakiś czas i poszukać czegokolwiek, co pozwoli mu przeżyć. Nomadzi szli na południe. Nawet nie znając terenu, mógł być pewien, że rdzenni mieszkańcy tego kraju kierują się w stronę wody. Ażeby przetrwać, potrzebował płynu.

Kaspar na chwilę obecną wyznaczył sobie jeden cel: przeżycie. Książę miał wiele ambitnych planów; chciał wrócić do Opardum i zażądać tronu Olasko, a także zemścić się na byłych podwładnych w jego twierdzy – zdradzieckim kapitanie Quentinie Havrevulenie i Talwinie Hawkinsie. Kiedy szedł dalej, wpadła mu do głowy pewna myśl. Ci dwaj mężczyźni tak naprawdę nie byli zdrajcami, bo przecież to on sam zesłał ich do więzienia na wyspie zwanej Fortecą Rozpaczy. Ale pal licho subtelności – książę marzył o tym, by zobaczyć ich martwych.

Będzie musiał zebrać lojalną armię i odbić cytadelę z ich rąk. Zapewne Talwin zmusił jego siostrę, Talię, do małżeństwa, aby na tej podstawie rościć sobie prawa do tronu, a Havrevulen prawie na pewno został dowódcą armii Olasko. Lecz dawny książę Olasko znajdzie ludzi, co pamiętają, kto jest prawowitym władcą. Gdy już pomogą mu odzyskać utracony tron, nagrodzi ich hojnie.

Kiedy były władca szedł kamienistą ścieżką, myśli kłębiły się w jego głowie, plan gonił za planem. Kaspar wiedział, że zanim wdroży owe pomysły w życie, musi pokonać kilka przeszkód. Fakt, że aktualnie przebywa po drugiej stronie świata, wcale nie był najmniej istotną z nich. A to oznaczało, że będzie potrzebował statku z załogą, a to z kolei oznaczało, że potrzebuje złota. Ażeby mieć złoto, musi znaleźć sposób, aby je zarobić lub ukraść. Zatem musi znaleźć jakąś cywilizację albo coś, co za takową uchodzi na tym kontynencie. Dotarcie do ludzi zapewniało przetrwanie.

Rozejrzał się wokoło. Słońce stało w zenicie. Pomyślał, że na chwilę obecną przetrwanie jest praktycznie nierealne. W zasięgu wzroku nic się nie poruszało, za wyjątkiem małej chmurki kurzu, która znaczyła trasę nomadów.

Jednakże wiedział, że zatrzymywanie się jest równoznaczne ze śmiercią. Postanowił iść, dopóki starczy mu sił.

Szedł więc dalej przed siebie.

 

Rozdział drugi: Przetrwanie

 

Kaspar umierał.

Kiedy schronił się pod skalnym nawisem przed palącymi promieniami popołudniowego słońca, wiedział, że nie pozostało mu wiele życia. Szedł już trzy dni, a o świcie skończyła się woda. W głowie mu szumiało i czuł się nieco zdezorientowany. Potykając się zszedł ze szlaku i zwalił się ciężko w cieniu urwiska, żeby przeczekać upał.

Zdawał sobie sprawę, że jeżeli przed nastaniem nocy nie znajdzie wody, to najprawdopodobniej już się nie obudzi następnego dnia. Miał spękane wargi, a spalone słońcem policzki i nos obłaziły ze skóry. Leżał na plecach, na twardej skale, ignorując ból pokrytych pęcherzami ramion. Był zbyt zmęczony, żeby się nim przejmować. Poza tym fakt cierpienia dowodził, że nadal żyje. Zamierzał poczekać, aż słońce schyli się ku zachodowi, a potem zejść na równinę. Teren był jałowy i nieprzystępny. Olaskanin wszędzie widział tylko pokruszone skały i osypiska. Zrozumiał, że mag nie dał mu wielkich szans na przeżycie. Przeniósł go na pustynię, choć nie pokrywał jej piach, który na ogół kojarzy się z tą nazwą.

Kaspar mijał po drodze kilka drzew, ale były one od dawna suche i martwe. Nawet po drugiej stronie przewracanych kamieni nie znalazł ani śladu wilgoci. Jeden z jego nauczycieli powiedział mu wiele lat temu, że czasem pod powierzchnią pustyni można znaleźć wodę. Książę jednak miał pewność, że na tej wysokości nie odnajdzie wilgoci. Kiedyś przez tę krainę płynęły strumienie, lecz teraz cała woda znikła. Jeżeli nawet pozostały jakieś resztki, musiał ich szukać poniżej – w wąwozach, które były jego celem, a nie na tej kamienistej wyżynie. Przez krótką chwilę z trudem łapał powietrze. Oddychał bardzo ciężko. Nieważne jak wielkie hausty powietrza brał do płuc – ciągle czuł się niedotleniony. Wiedział, że to kolejny objaw jego słabości.

Kaspar nigdy nie widział tak posępnego miejsca. Wielkie piaszczyste wydmy pustyni Jal-Pur w północnym Keshu wydawały mu się egzotyczne. Jak wielkie morze rozhuśtanego piasku, jak sypkie góry. Był tam jako dziecko wraz z ojcem i oczywiście z eskortą królewskich służących z dworu Wielkiego Keshu, oczekujących na każde jego skinienie. Podróżowali całym miasteczkiem kolorowych namiotów i luksusowych pawilonów. Kiedy ojciec polował na legendarne piaskowe jaszczury z Jal-Pur, słudzy zawsze byli w pobliżu wraz z odświeżającymi napojami: wodą zaprawioną korzeniami albo sokami owocowymi. Przemyślnie przechowywano je w pudełkach zawierających lód z wysokich gór, dzięki czemu wciąż były chłodne. Każdej nocy odbywała się królewska uczta, na której podawano schłodzone piwo i korzenne wino.

Już samo rozmyślanie o napojach przyprawiało go o niemal fizyczny ból. Z trudem oderwał myśli od tego tematu i skupił się na chwili obecnej.

Na pustkowiu istniały kolory, ale nie na tyle atrakcyjne, aby przyciągnąć wzrok. Widział tylko surową ochrę, wyblakłą żółć, czerwień jak zardzewiałe żelazo i brąz wymieszany z szarością. Wszystko było pokryte pyłem i nigdzie nie skrzyła się zieleń ani błękit, znamionujące wilgoć. Chociaż na północnym wchodzie dostrzegł migotanie, które mogło pochodzić od rozgrzanej upałem wody.

Tylko jeden raz polował na pustkowiach Keshu, ale pamiętał doskonale wszystko, o czym mu mówiono. Keshanie byli potomkami łowców lwów mieszkających na trawiastych równinach wokół wielkiego jeziora, nazywanego Otchłanią Overn. Ich tradycje przetrwały stulecia. Stary przewodnik, Kulmaki, udzielał Kasparowi wielu rad. Kazał mu patrzeć na ptaki o zachodzie słońca, gdyż wtedy zwierzyna podąża w kierunku wody. Przez ostatnie dwa dni książę rozglądał się po niebie w poszukiwaniu pierzastych stworzeń, ale żadnego nie widział.

Kiedy tak leżał wyczerpany i odwodniony, na przemian to tracił, to odzyskiwał przytomność. Jego umysł kipiał od gorączkowych snów, wspomnień i iluzji.

Przypomniał sobie chłopięce lata, gdy ojciec zabrał go na polowanie. Wtedy po raz pierwszy pozwolono mu dołączyć do towarzystwa mężczyzn. Zwierzyną łowną był odyniec. Kaspar z trudem dźwigał w dłoniach ciężką, okutą metalem włócznię na grubego zwierza. Jechał tuż przy boku ojca i widział, jak ów powala dwa pierwsze dziki. Później sam musiał ubić zdobycz. Zawahał się przez ułamek sekundy i dzika świnia uniknęła szerokiego ostrza włóczni. Obejrzał się przez ramię i zobaczył niezadowolenie w oczach ojca. Popędził więc za zwierzęciem, uciekającym w gęste krzaki, nie zwracając uwagi na ostrzeżenia wykrzykiwane przez mistrza polowania.

Zanim reszta myśliwych dogoniła Kaspara, jego koń zapędził dzika w gąszcz. Nie miał już dokąd uciekać. Książę praktycznie złamał wszystkie zasady polowania. Kiedy jednak ojciec i pozostali dołączyli do niego, chłopiec, ignorując głębokie rozcięcie na nodze, stał triumfująco nad ciągle miotającym się stworzeniem. Mistrz polowania dobił zwierzę strzałem z łuku, a władca Olasko pospieszył do syna i opatrzył mu nogę.

Mimo surowej nagany i wytknięcia głupoty postępków chłopak widział podziw w oczach ojca i to utkwiło w jego sercu na całe życie. Nigdy nie czuj strachu, powiedział sobie wtedy. Wiedział, że niezależnie od okoliczności każdy wybór musi zostać podjęty bez wahania i obaw, w przeciwnym bowiem razie wszystko stracone.

Pamiętał dzień, gdy ciężar korony spadł na jego barki. Stał milczący i smutny, trzymając za rękę młodszą siostrę, a kapłani pochylili pochodnie nad pogrzebowym stosem. Kiedy dym i popiół wzniosły się do nieba, młody książę Olasko ponownie poprzysiągł sobie, że nie będzie nigdy czuł strachu. I że będzie bronił swoich poddanych, jak gdyby sam musiał znów stawić czoła dzikiemu odyńcowi.

Ale w którymś momencie wszystko się popsuło. Wciąż szukał dla siebie odpowiedniego miejsca pod słońcem Olasko i w jakiś sposób ta chęć zamieniła się w czystą, nagą ambicję. Nagle zapragnął zostać królem Roldem. Był ósmy w kolejce do tronu, więc potrzebował tylko kilku wypadków i przypadkowych zgonów, żeby wreszcie zebrać wszystkie rozproszone nacje wschodu pod sztandarem Roldem.

Kiedy tak leżał i myślał o przeszłości, nagle przed jego oczami pojawił się ojciec. Przez chwilę Kaspar zastanawiał się, czy już umarł i czy rodzic ma go odprowadzić do Królestwa Umarłych, gdzie Lims-Kragma położy na szali jego dobre i złe uczynki, po czym wyszuka dla niego miejsce na Kole Losu, które obróci się ponownie.

– Czy nie mówiłem ci, żebyś był ostrożniejszy?

Próbował odpowiedzieć, lecz jego głos był jedynie skrzeczącym szeptem.

– Co?

– Ze wszystkich słabości, które powalają człowieka, próżność jest najbardziej niebezpieczna. Próżność sprawia, że mądry człowiek staje się głupcem.

Kaspar usiadł i ojciec nagle zniknął.

Gorączka nie pozwalała mu zebrać myśli, więc książę nie wiedział, co oznaczała wizja. Coś jednak mówiło mu, że niosła ze sobą ważne przesłanie. Nie miał czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Zrozumiał, że nie może czekać, aż zapadnie zmrok, gdyż pozostało w nim już niewiele życia. Potykając się o kamienie ruszył w dół, w kierunku równiny. Gorące powietrze tańczyło ponad ochrowymi i szarymi skałami. Książę omijał pokruszone głazy, które w dawnych czasach wygładziła płynąca woda.

Woda.

Widział rzeczy, które były tylko iluzjami. Wiedział, że jego ojciec nie żyje, choć zdawało mu się, że duch mężczyzny idzie kilka kroków przed nim.

– Pokładałeś zbyt wiele ufności w tych, którzy mówili ci to, co chciałeś, aby było prawdą, a ignorowałeś tych, co rzeczywiście mówili ci prawdę.

– Ale zmusili mnie do tego! Musiałem być taki, żeby się mnie bali! – krzyknął Kaspar w głębi swego umysłu. Dźwięk wyszedł z jego ust jako nieartykułowane stęknięcie.

– Strach nie jest jedynym narzędziem dyplomacji i rządów, mój synu. Lojalność rodzi się z zaufania.

– Zaufanie! – warknął mężczyzna, ciężko łapiąc powietrze; jego głos zabrzmiał, jak drapanie piórem po suchym pergaminie, w który zmieniło się gardło. – Nikomu nie można ufać! – Zatrzymał się, gdyż o mało nie upadł, i wycelował oskarżycielski palec w ojca. – To ty mnie tego nauczyłeś!

– Myliłem się – odparł ojciec z zasmuconą twarzą i zniknął.

Kaspar rozejrzał się dookoła i stwierdził, że idzie w kierunku migoczącej mgiełki, którą widział z góry. Ruszył dalej przed siebie, potykając się i ledwo unosząc stopy. Powoli pokonywał odległość dzielącą go od wybranych punktów krajobrazu; mozolnie parł przed siebie.

Jego umysł nadal wędrował w przeszłości. Wspominał wydarzenia z dzieciństwa, a potem upadek swoich rządów. Nagle pojawiła się przed nim młoda kobieta, której imienia nie mógł sobie przypomnieć. Przez chwilę szła obok niego, a potem znikła. Kim była? Przypomniał sobie w końcu. Córka kupca. Dziewczyna bardzo mu się podobała, lecz jego ojciec zabronił mu się z nią widywać. Powiedział mu, że musi się ożenić z kimś ze swojego stanu i miłość nie ma tu nic do rzeczy. Oświadczył, że jeżeli chce, może się z nią przespać, ale niech odsunie na bok głupie myśli o głębszym uczuciu.

Dziewczyna wyszła za mąż. Za kogoś innego.

Chciałby sobie przypomnieć jej imię.

Zataczając się parł do przodu; kilka razy upadł na kolana i tylko dzięki niezłomnej sile woli udało mu się wstać. Mijały minuty, godziny, dni, nie wiedział jak wiele. Myśli zwróciły się do wewnątrz, jakby czuł, że ciało już niedługo umrze.

Książę na chwilę się ocknął i ujrzał, że dzień ma się ku końcowi. Znajdował się w wąskiej rozpadlinie, prowadzącej w dół.

A potem coś usłyszał.

Śpiew ptaka. Nie więcej niż ćwierknięcie wróbla, ale z pewnością był to śpiew ptaka.

Kaspar zmusił wymęczony umysł do działania i zamrugał. Usiłował wyostrzyć wzrok, lecz obraz ciągle zamazywał się przed oczami. Znów usłyszał ćwierkanie. Przechylił głowę i nasłuchiwał uważnie. Śpiew dotarł do niego po raz trzeci.

Ruszył w kierunku dźwięku, niepomny na luźne kamienie i ustępliwy grunt. Niemalże upadł, ale udało mu się oprzeć o strome ściany coraz głębszego wąwozu.

Pod stopami pojawiła się twarda trawa i umysł uchwycił się natychmiast jednej myśli: jeśli rośnie tutaj trawa, musi też być woda. Rozejrzał się dookoła. Nie zobaczył nawet śladu wilgoci, jednak kawałek dalej majaczyła kępa drzew. Zmusił się do dalszego marszu, aż siły całkowicie go opuściły. Upadł na kolana, a potem na twarz.

Leżał dysząc ciężko z czołem wciśniętym w trawę. Czuł wilgotne źdźbła, ocierające się o skórę. Z wysiłkiem wbił palce w splątane korzonki i przeorał luźną warstwę gleby. Poczuł, że ziemia jest mokra. Ostatnim aktem woli dźwignął się na kolana i wyjął miecz z pochwy. Przez głowę przepłynęła mu dziwna myśl. Gdyby jego stary nauczyciel szermierki zobaczył, do czego zamierza użyć miecza, nie obyłoby się bez chłosty. Zignorował wspomnienie i wbił ostrze w glebę. Kopał. Używał miecza jak ogrodnik łopatę. Odrzucał ziemię na boki.

Darł i ciągnął resztkami sił. Gwałtownie jak borsuk kopiący norę, niemal histerycznie, odrzucał za siebie ziemię i porwaną trawę. A potem poczuł to. Z dziury buchnął zapach wody, a na ostrzu pojawiła się lśniąca mgiełka wilgoci.

Wcisnął ręce w wykopany dołek i natrafił na błoto. Odrzucił miecz na bok i zaczął kopać gołymi rękoma. Nagle jego palce zagłębiły się w wodzie. Była błotnista i miała smak gliny, ale książę rzucił się na brzuch. Zaczął wyciskać skąpo sączący się płyn. Napełnił wodą stuloną dłoń, uniósł ją do spękanych warg i wypił. Kiedy już nasycił pragnienie, zwilżył kark i twarz, a następnie znów czerpał z dziury i pił nieprzerwanie. Nie miał pojęcia, ile razy unosił dłoń do ust, ale w końcu stracił przytomność. Głowa uderzyła o ziemię, oczy wywróciły się białkami do góry... i zapadł w czerń.

 

* * *

 

Ptak rozgarnął ziarno, jakby przeczuwał, że w pobliżu czai się niebezpieczeństwo. Kaspar leżał cicho w niewielkim zagłębieniu kilka metrów dalej, ukryty za gęstym, kolczastym krzakiem. Obserwował, jak stworzenie dziobie ziarno. Nie rozpoznawał gatunku, choć sądził, że to rodzaj cietrzewia. Ptak wziął ziarenko do dzioba i połknął.

Olaskanin na tyle doszedł do siebie, że o poranku zdołał się podnieść i znaleźć miejsce w cieniu. Opuszczał je tylko po to, aby napić się z zaimprowizowanej studni. Woda nie napływała już tak szybko jak na początku – książę wiedział, że płyn niebawem się wyczerpie. W południe zdecydował się pójść dalej wąwozem i zobaczyć, dokąd prowadzi. Miał nadzieję znaleźć kolejne miejsce, gdzie woda płynie płytko pod powierzchnią.

Kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, znalazł drzewo. Nie wiedział, jak się nazywa, ale z jego gałęzi zwisały owoce pokryte twardą skórą. Zerwał kilka. Odkrył, że gdy usunie się z nich skórę, miąższ nadaje się do jedzenia. Także był twardy i dość suchy. Smak z pewnością nie zadowoliłby hedonisty, lecz dawny władca był zdesperowany. Zjadł kilka kęsów, chociaż pusty żołądek domagał się więcej, i czekał.

Wyglądało na to, że owoce nie są trujące. Zjadł jeszcze parę, zanim żołądkiem targnął pierwszy spazm. Owoce może i nie były trujące, ale z pewnością nie należały do lekkostrawnych. Chociaż z drugiej strony trzydniowy post sprawił, że układ trawienny Kaspara reagował nieco przesadnie na każde pożywienie.

Książę zawsze odznaczał się zdrowym apetytem oraz nigdy nie zaznał głodu dotkliwszego niż ten, gdy opuścił popołudniowy posiłek, będąc na polowaniu albo pływając żaglówką u wybrzeży Opardum. Dworzanie z domostwa ojca często narzekali gorzkimi słowy, kiedy przez niego pozbawiono ich posiłku. Zaśmiał się duchu, wyobrażając sobie ich reakcję na takie warunki. Śmiech zamarł mu na ustach, gdyż zdał sobie sprawę, że prawdopodobnie większość jego przyjaciół byłaby już martwa.

Ptak podszedł bliżej.

Mężczyzna wysypał ziarno w linii prowadzącej prosto do sideł, skonstruowanych z tego, co miał pod ręką. Obolałymi dłońmi splótł twarde włókna, które wyciął z bulwy dziwacznie wyglądającego kaktusa. Plecenia sideł nauczył go keshański przewodnik. Następnie odciął niewielki twardy kolec i pociągnął mocno. Dzięki temu zyskał ostry szpikulec przymocowany do długiego włókna. Przewodnik powiedział mu, że to naturalna igła z nitką. Kaspar bardzo się starał – w efekcie udało mu się wyciąć włókno dwukrotnie dłuższe od jego ramienia. Dłonie i ramiona pokrywały teraz niezliczone cięcia i ukłucia, obrazujące determinację, z jaką usiłował pozyskać materiał do sideł z kolczastych gałęzi lokalnych roślin.

Ptak podchodził coraz bliżej, zaś Olaskanin ze wszystkich sił starał się pozostać cichy i nieruchomy. Rozpalił już mały ogień, który przysypał delikatnie ziemią. Wystarczyło lekko dmuchnąć, żeby płomień znów buchnął wysoko. Na myśl o pieczonym cietrzewiu miał usta pełne śliny.

Ptak całkowicie zajął się ziarnem, ignorując księcia. Usiłował przebić się dziobem przez zewnętrzną twardą łupinę i dostać się do miękkiego jądra. Kaspar patrzył, jak ptak zjada małego orzeszka i przesuwa się do następnego. Mężczyzna zawahał się przez chwilę, ponieważ przez jego umysł przemknęło zwątpienie. Poczuł niemal obezwładniający strach, że stworzenie w jakiś sposób mu się wymknie, a on umrze na tym pustkowiu powolną, głodową śmiercią.

Zwątpienie omal go nie sparaliżowało. Przez chwilę utrata zdobyczy wydawała się nieunikniona. Cietrzew podrzucił orzeszek do góry, a drobinka wylądowała tak daleko od sideł, iż książę poczuł pewność, że ptak zdoła mu uciec. Jednakże kiedy zwolnił zaimprowizowaną linę, pułapka opadła dokładnie w tym miejscu, w którym powinna.

Ptak zatrzepotał skrzydełkami i wydał z siebie rozdzierający dźwięk, próbując uciec z klatki. Kaspar nie zważał na kolejne ukłucia ostrych jak igły kolców, gdy podnosił małą klatkę i wyciągał go ze środka.

Szybko złamał stworzeniu kark i jeszcze nim dotarł do ogniska, zaczął skubać zdobycz z piór. Musiał wypatroszyć zwierzynę, niestety miał tylko miecz, a to nie dawało nadziei na szybką i łatwą robotę. Pożałował, że nie zatrzymał sztyletu, lecz wbił go w podłogę namiotu jako ostrzeżenie dla przywódcy pustynnych nomadów.

W końcu ptak został oskubany, wypatroszony i nadziany na zaimprowizowany rożen. Były władca ledwie nad sobą panował, kiedy patrzył, jak mięso się piecze. Minuty mijały i żołądek cały się kurczył w oczekiwaniu na królewską ucztę.

Przez całe swoje życie wypracował żelazną samodyscyplinę, ale powstrzymanie się przed pożarciem na wpół upieczonego cietrzewia było z pewnością najtrudniejszym zadaniem, któremu musiał stawić czoła. Lecz wiedział, jakie niebezpieczeństwo grozi po zjedzeniu surowego mięsa. Jako młodzieniec widział przypadek spożycia zatrutej żywności i widok ten wystarczył mu na całe życie.

W końcu ocenił, że posiłek jest już gotowy. Niepomny na poparzone wargi i język, rzucił się nań jak szalony. Niestety skończył się zbyt szybko. Książę zjadł najmniejszy nawet strzępek mięsa i każdy kawałek tłuszczu małego, chudego ptaszka. Było to najwspanialsze jedzenie, jakie kiedykolwiek mu się trafiło, ale nie zaspokoiło jego apetytu. Wstał, po czym rozejrzał się wokoło z nadzieją, że znajdzie jeszcze jednego ptaka, który tylko czeka na to, żeby być złapanym i zjedzonym.

I wtedy zobaczył chłopca.

Dzieciak wyglądał góra na siedem czy osiem lat. Nosił tunikę domowej roboty i sandały. Jego ubranie pokrywał kurz. Kaspar nie widział jeszcze chłopca o tak urodziwej twarzy, a zarazem tak poważnej. Włosy dziecka miały jasny odcień. Nieznajomy przypatrywał się księciu wielkimi, jasnobłękitnymi oczami.

Mężczyzna stał nieruchomo przez dłuższy czas, lecz nagle chłopiec odwrócił się i uciekł.

Książę ruszył za nim moment później, ale ciągle był wycieńczony z głodu. Jedyne, co dodawało mu sił, to strach, że chłopak zaalarmuje ojca albo innych ludzi ze swojej wioski. Nie czuł lęku przed żadnym mężczyzną, wiedział jednak, że jest zbyt słaby, aby stawić czoła więcej niż jednemu przeciwnikowi.

Kaspar walczył o to, aby nie stracić chłopca z oczu, ale wkrótce dziecko znikło pomiędzy skałami w dole wąwozu. Pobiegł za nim, najszybciej jak potrafił. Po kilku minutach przedzierania się przez kamienie, tam gdzie ostatni raz dostrzegł chłopca, musiał się zatrzymać, gdyż zakręciło mu się w głowie. W żołądku mu zaburczało i głośno beknął siadając na najbliższym kamieniu. Poklepał się po brzuchu i znów poczuł zawroty głowy. Zaśmiał się, gdy pomyślał, jak musi wyglądać. Przecież minęło dopiero sześć czy siedem dni, odkąd został schwytany w swojej twierdzy w Olasko, a już czuł pod dłonią wystające żebra. Było po nim widać, że niemal umarł z głodu.

Siłą woli narzucił sobie spokój, a potem wstał i rozejrzał się za śladami. Należał do zdolnych tropicieli, jak większość szlacheckich synów z wschodnich królestw. Kaspara cechowała próżność, ale jeżeli chodziło o umiejętności tropicielskie i zmysł myśliwego, nie przeceniał swych możliwości. Był naprawdę tak dobry, jak sądził. Zauważył rysy na kamieniach, a kiedy wdrapał się ich śladem, odnalazł ścieżkę.

Podobnie jak opuszczona starożytna droga, ten szlak także nie należał do najnowszych. Zrobiono go wieki temu dla wozów albo dyliżansów, teraz jednak korzystały z niego tylko zwierzęta i paru ludzi. Zobaczył ślady chłopca, prowadziły w przeciwnym kierunku niż ten, z którego nadszedł, więc ruszył za nimi.

Szedł, bawiąc się myślą, że jedynym szlachcicem o zbliżonych umiejętnościach łowieckich był Talwin Hawkins – człowiek, który odebrał mu tron i zabrał wszystko, co uważał za drogie. Książę zatrzymał się na chwilę, żeby złapać oddech. Coś mu się nie zgadzało. W głowie czuł pustkę, a myśli wędrowały własnymi ścieżkami. Najwyraźniej parę kęsów owoców i chudy ptaszek mogły go najwyżej chwilowo utrzymać przy życiu. Nie potrafił się skoncentrować na jednej rzeczy, a to dokuczało tak samo jak ciągły głód i pył.

Potrząsnął głową, żeby oczyścić umysł, a potem ruszył przed siebie. Zmusił się do zachowania swego rodzaju stanu gotowości i ponownie wrócił do rozmyślań o Hawkinsie. Oczywiście jego wróg był całkowicie usprawiedliwiony, kiedy podejmował działania przeciwko Kasparowi, gdyż to właśnie książę go zdradził. Wyczuł, że Natalia coraz bardziej angażuje się w związek z młodym arystokratą z Królestwa Wysp. Osobiście nawet lubił Talwina i podziwiał jego umiejętności jako szermierza i myśliwego. Kaspar znów się zatrzymał. Nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego właśnie kawalera wybrał na przynętę w planie zamordowania księcia Rodoskiego z Roldem. W tamtych dniach wydawało mu się to dobrym posunięciem, ale teraz zastanawiał się, skąd wpadł mu do głowy taki pomysł. Hawkins był użytecznym narzędziem, a dodatkowo zatrudniał przebiegłego, starego mordercę, Amafiego. Razem stanowili parę nie do pokonania i często udowadniali swoją przydatność. A jednak książę zdecydował się zrzucić całą odpowiedzialność za śmierć Rodoskiego właśnie na głowę Tala Hawkinsa.

Kaspar potrząsnął głową. Odkąd opuścił Olasko, kilkakrotnie czuł, że coś się w nim zmieniło, coś więcej, niż mogłoby wynikać z okoliczności. Po chwili doszedł do wniosku, że to jego przyjaciel Leso Varen zasugerował młodzieńca na stanowisko kozła ofiarnego.

Zamrugał i znów zdał sobie sprawę, że jego umysł zszedł na manowce. Skoncentrował się ponownie na odnalezieniu chłopca, zanim ów zdąży zaalarmować pozostałych. W pobliżu nie było ani śladu ludzkich siedzib, więc książę zakładał, że dziecko ma jeszcze spory kawałek do domu. Skupił się na śladach chłopca i poszedł za nimi najszybciej, jak potrafił, gdyż obawiał się najgorszego.

Czas mijał, słońce przesuwało się po niebie. W odczuciu Kaspara minęło jakieś pół godziny, gdy poczuł dym. Ścieżka zaprowadziła go do płytkiego wąwozu, lecz kiedy wdrapał się na przeciwległe zbocze i obszedł spory występ skalny, jego oczom ukazała się farma. W zagrodzie kręciły się dwie kozy, a w pewnej odległości zobaczył także bydło nieznanej mu rasy – o długich zakręconych rogach i brązowej sierści, nakrapianej białymi plamkami. Zwierzęta skubały trawę na zielonej łące. Za niskim domem, zbudowanym z gliny i trawy, na lekkim wietrze kołysały się uprawne rośliny. Pole zajmowało co najmniej dwa akry. Pomyślał, że to kukurydza, ale nie był pewny. A przed budynkiem znajdowała się studnia!

Mężczyzna pobiegł w jej kierunku i wyciągnął wiadro na długiej linie. Woda była czysta i chłodna. Kaspar wreszcie napił się do syta.

Kiedy wpuścił wiadro z powrotem do studni, zobaczył kobietę, stojącą w drzwiach do budynku, i chłopca, wyglądającego zza jej spódnicy. Celowała do niego z kuszy. Ściągnięte brwi, zwężone oczy i mocno zaciśnięte szczęki świadczyły o determinacji. Powiedziała coś w tym samym języku, którego używali nomadzi. Najwyraźniej ostrzeżenie.

Książę przemówił do niej po quegańsku, mając nadzieję, że rozpozna chociaż kilka słów albo choć odgadnie jego zamiary z intonacji.

– Nie skrzywdzę cię – powiedział powoli, chowając miecz do pochwy. – Ale muszę zobaczyć, co macie do jedzenia. – Na migi pokazał, że jest głodny i skinął ręką w kierunku domu.

Kobieta warknęła coś w odpowiedzi i machnęła kuszą, odpędzając go od chaty. Kaspar był dobrym myśliwym, więc doskonale zdawał sobie sprawę, że samica broniąca młodych jest bardzo niebezpieczna i trzeba się jej wystrzegać.

Zbliżył się powoli do chałupy.

– Nie zrobię wam krzywdy – oznajmił znów, powoli i wyraźnie. – Potrzebuję tylko jedzenia. – Wyciągnął przed siebie dłonie skierowane wnętrzem ku górze.

Nagle poczuł zapach. Wewnątrz budynku coś się gotowało. Aromat jedzenia przyprawił go niemal o fizyczny ból. Gorący chleb! I gulasz lub zupa!

– Kobieto, jeżeli wkrótce czegoś nie zjem, padnę martwy – rzekł spokojnie. – Jeżeli więc chcesz mnie zabić, zrób to teraz i niechże mam wreszcie spokój!

Tylko refleks ocalił mu życie, gdyż zawahała się zaledwie na ułamek sekundy, zanim zacisnęła palce na spuście kuszy. Olaskanin rzucił się w lewo i bełt przeciął powietrze w miejscu, gdzie stał jeszcze przed chwilą. Książę przetoczył się po ziemi, zerwał się na nogi i zaatakował.

Kiedy tylko kobieta zobaczyła, że bełt chybił celu, uniosła kuszę, by użyć jej jak pałki. Z całej siły uderzyła Kaspara w ramię, gdy usiłował przedrzeć się przez drzwi do wnętrza chaty.

– Niech cię! – krzyknął, kiedy wreszcie udało mu się złapać przeciwniczkę w pół i obalić na podłogę.

Chłopiec krzyknął coś, rozeźlony, i zaatakował. Był mały, ale silny, więc jego ciosy sprawiały niemiły ból. Książę leżał na walczącej kobiecie i mocno trzymał ją za rękę, w której ciągle ściskała kuszę. Ścisnął jej nadgarstek, aż krzyknęła i puściła broń. Poderwał się na nogi w samą porę, by uniknąć ciosu metalową patelnią, którą chłopak celował w jego głowę.

Złapał dzieciaka za rękę i wykręcił nadgarstek. Chłopiec krzyknął i puścił patelnię.

– Dosyć tego! – zawył dawny władca.

Wyciągnął miecz i wycelował ostrze w leżącą. Syn zamarł, a jego twarz zastygła w maskę przerażenia.

– A więc dobrze – powiedział mężczyzna, ciągle posługując się quegańskim. – Powtarzam jeszcze raz: nie zamierzam was skrzywdzić. – Przesadnym gestem odłożył na bok miecz. Podszedł do kobiety i podniósł kuszę. Podał ją dziecku. – Masz, chłopcze, idź i poszukaj bełtu na zewnątrz. Zobacz, czy da się go znów użyć. Jeżeli już musisz mnie zabić, nie krępuj się i spróbuj ponownie.

Pomógł matce chłopaka wstać i przyjrzał się jej uważnie. Była chuda, lecz dostrzegł w niej ślad dawnej urody. Ciężkie życie mocno ją postarzyło. Nie potrafił powiedzieć, czy ma trzydzieści, czy czterdzieści lat. Jej twarz była niczym brązowa skóra, tak spaliło ją słońce, ale oczy miały żywy, błękitny odcień. Nie okazywała strachu.

– Przynieś mi jedzenie, kobieto – poprosił książę łagodnie, a potem ją puścił.

Kaspar rozejrzał się i stwierdził, że chłopiec nadal stoi bez ruchu, trzymając kuszę. W chacie było tylko jedno pomieszczenie, lecz przedzielono je kotarą, żeby kobieta miała choć odrobinę prywatności podczas snu. Z miejsca, gdzie usiadł, widział jej posłanie oraz małą skrzynię. Drugie posłanie leżało zrolowane pod jedynym w pomieszczeniu stołem. Obok stały dwa stołki. Własnej roboty kredens przycupnął tuż obok paleniska, nad którym wisiał kociołek z bulgoczącym gulaszem. Pod paleniskiem zbudowano prymitywny piec, a w nim znajdował się dopiero co wypieczony chleb. Były książę Olasko wyciągnął rękę i złapał jeden z ciepłych bochenków. Oderwał spory kawał, po czym wepchnął sobie do ust. Później usiadł na jednym ze stołków. Popatrzył na gospodynię, tak niechętną jego wizycie.

– Przepraszam, że zachowałem się jak cham, ale wolę już złe maniery od głodowej śmierci.

Uśmiechnął się, żując chleb o doskonałym smaku.

– Bardzo dobre. – Pokazał gestem na kociołek z potrawką. – Z chęcią spróbowałbym też tamtego.

Kobieta zawahała się, a potem podeszła do paleniska. Nałożyła trochę gulaszu do miski i postawiła ją przed intruzem. Podała mu drewnianą łyżkę.

– Dziękuję ci – powiedział i skinął głową.

Odsunęła się, przytulając do siebie chłopca. Przybysz zjadł potrawkę i zanim poprosił o dokładkę, spojrzał na nieruchomą parę. Najwyraźniej quegański nie wystarczał, aby porozumieć się z tymi ludźmi, jednak ów język najbardziej przypominał mowę, jaką posługiwali się nomadzi.

– Kaspar – rzekł pokazując palcem na siebie.

Kobieta nie zareagowała.

– Jak się nazywacie? – zapytał Kaspar wskazując na nich.

Pomyślał, że jest może wystraszona, ale z pewnością nie należy do głupich.

– Jojanna – powiedziała.

– Joanna – powtórzył.

– Jojanna – poprawiła go. Usłyszał miękką głoskę „h” tuż po spółgłosce „j”.

– Jojhanna – powiedział i kobieta skinęła głową, jakby na tyle zbliżył się do prawidłowej wymowy, że nie musiała już poprawiać.

Pokazał na chłopca.

– Jorgen – nadeszła odpowiedź.

Kiwnął głową i powtórzył imię chłopca. Wstał, żeby nałożyć sobie więcej potrawki i stwierdził, że zjadł większość wieczornego posiłku swoich gospodarzy. Popatrzył na nich, a następnie wlał zawartość miski z powrotem do kotła. Zadowolił się samym chlebem.

– Jedzcie. – Skinął na kobietę i dziecko. Gestem wskazał, by podeszli do stołu.

– Jedzcie – powtórzyła. Zdał sobie sprawę, że to to samo słowo, tylko wypowiedziane z zupełnie innym akcentem. Przytaknął ruchem głowy.

Matka ostrożnie poprowadziła chłopca w kierunku stołu, więc książę wstał i ruszył do wyjścia. Zobaczył pusty kubeł, podniósł go i użył jako zaimprowizowany stołek. Mały przypatrywał się jego poczynaniom poważnymi, niebieskimi oczami, a kobieta rzucała spojrzenia z ukosa, kiedy stawiała na stole jedzenie dla dziecka.

– A więc, Jojanno – zaczął Kaspar, gdy już oboje usiedli – Jorgenie, nazywam się Kaspar i zaledwie kilka dni temu byłem jednym z najpotężniejszych ludzi po drugiej stronie świata. Niestety znalazłem się w opłakanej sytuacji, ale mimo kiepskiego wyglądu, naprawdę jestem tym, za kogo się podaję.

Popatrzyli na niego, najwyraźniej nic nie rozumiejąc. Zachichotał.

– Bardzo dobrze. Nie musicie uczyć się quegańskiego. To ja muszę się nauczyć waszego języka. – Uderzył w wiadro, na którym siedział. – Wiadro – powiedział.

Kobieta i jej syn milczeli. Wstał, pokazał na kubeł i powtórzył słowo ponownie. Potem wskazał na nich i znów na wiadro.

– Jak to nazywacie?

Jorgen zrozumiał i wypowiedział słowo. Było niepodobne do niczego, co przybysz słyszał do tej pory. Powtórzył je i chłopak skinął głową.

– Cóż, to dobry początek – oznajmił były książę Olasko. – Może zanim zapadnie zmrok, dogadamy się na tyle, że będę was mógł przekonać o moich dobrych zamiarach i nie poderżniecie mi gardła, kiedy położę się spać.

 

Rozdział trzeci: Farma

 

Kaspar obudził się na podłodze małej chaty.

Spał tuż przy drzwiach, żeby uniemożliwić Jorgenowi albo Jojannie potajemną ucieczkę. Uniósł się na łokciu i rozejrzał po chacie w mętnym świetle wczesnego poranka. W budynku było tylko jedno okno. Znajdowało się w pobliżu komina, po prawej stronie księcia, więc w pomieszczeniu ciągle panował mrok.

Chłopiec i kobieta nie spali, ale żadne z nich nie ruszyło się z posłania.

– Dzień dobry – powiedział Kaspar siadając. Zabrał im kuszę i wszystkie ostre przedmioty, które na pierwszy rzut oka mogły wyrządzić poważną krzywdę. Wyniósł wszystko poza zasięg właścicieli chaty. Jako myśliwy i wojownik ufał swoim instynktom, wierzył, że obudzi się, jeśli chłopak lub jego matka podejmą próbę ataku, więc spał całkiem nieźle.

Kiedy już wstał, odniósł uprzednio skonfiskowane narzędzia na ich miejsca. Kobieta z pewnością miała wiele pracy. Poprzednie popołudnie i wieczór Olaskanin wskazywał obiekty z najbliższego otoczenia i wypytywał o ich nazwy. Powoli uczył się nowego języka. Poznał go już na tyle, żeby się zorientować, iż dialekt jest spokrewniony ze starożytną odmianą języka Keshu, jakim posługiwano się w regionie Morza Gorzkiego zaledwie kilka stuleci temu. Znał dość dobrze historię Imperium, gdyż jako syn władcy został zmuszony do nauki. Przypomniał sobie teraz o religijnej wojnie, której efektem stała się ucieczka sporej grupy Keshanów na zachód. Najwyraźniej jakaś część uchodźców musiała wylądować gdzieś w pobliżu.

Książę zawsze miał talent do języków, choć teraz żałował, że spędził tak mało czasu na nauce quegańskiego, a zwłaszcza odmiany keshańskiego dialektu, którym mówili przodkowie nomadów z tych ziem. Jednakże radził sobie z nowym językiem na tyle dobrze, że bez trudu mógłby wtopić się w lokalną ludność, gdyby kiedykolwiek zdecydował się tutaj zostać i uprawiać ziemię.

– Możecie wstać – rzekł patrząc na chłopca.

Dziecko wstało.

– Czy mogę wyjść na zewnątrz?

Kaspar zdał sobie sprawę z nieprecyzyjności zwrotu i poprawił się.

– Powiedziałem, że możesz wstać, ale jeżeli potrzebujesz wyjść na zewnątrz, zrób to.

Mimo wcześniejszego zachowania mężczyzny Jorgen nadal obawiał się, że zostanie pobity albo nawet zabity, a Jojanna zgwałcona. Książę zresztą uważał, że kobieta jest całkiem atrakcyjna, a spalona słońcem twarz i szczupła sylwetka tylko przydają jej uroku. Nigdy jednak nie znajdował satysfakcji w obcowaniu z niewiastami, które nie życzyły sobie zawarcia bliższej znajomości; nawet z tymi, co udawały, że chcą, chociaż tak naprawdę ulegały jego bogactwu i władzy.

Kobieta wstała i odciągnęła na bok kotarę, zaś chłopiec zrolował swoje posłanie i schował je pod stołem. Były władca usiadł na jednym z dwóch stołków. Podeszła do paleniska, po czym poruszyła przygasłe polana. Później dorzuciła drewna.

– Potrzebujesz drewna? – zapytał Kaspar.

Skinęła głową.

– Rano porąbię więcej, ale najpierw muszę wydoić jedną z moich krów. W zeszłym tygodniu górski kot porwał jej cielę.

– Czy kot nadal was nęka?

Nie zrozumiała pytania, więc sformułował je inaczej.

– Czy kot wrócił i zabił więcej cieląt?

– Nie – odparła.

– Ja porąbię drewno – oświadczył. – Gdzie jest siekiera?

– W... – Książę nie rozpoznał słowa i poprosił, aby je powtórzyła. Nagle zdał sobie sprawę, że to dziwnie akcentowana odmiana keshańskiego słowa „szopa”. Powtórzył nowy wyraz. – Będę pracował na jedzenie – dodał.

Przerwała na chwilę, a potem skinęła głową i powróciła do przygotowywania dziennego posiłku.

– Nie ma chleba – powiedziała. – Zazwyczaj piekę dzień wcześniej.

Pochylił głowę, ale nic nie odpowiedział. Oboje wiedzieli, dlaczego nie upiekła chleba dzień wcześniej. Siedziała przerażona i czekała, aż obcy mężczyzna weźmie ją siłą, podczas gdy on bez końca zadawał dziwne albo bezsensowne pytania o nazwy różnych rzeczy.

– Nie zrobię krzywdy ani tobie, ani dziecku – zapewnił ją powoli. – Jestem tutaj obcy i muszę się wiele nauczyć, jeżeli mam przeżyć. Będę pracował na jedzenie.

Znów przerwała i przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy. W końcu skinęła głową, jakby ją przekonał.

– Mam ubrania, które należały do mojego... – znów wymówiła słowo, którego nie zrozumiał.

– Twojego kogo? – przerwał jej.

– Mojego mężczyzny – wyjaśniła i powtórzyła tamto słowo. – Ojca Jorgena.

Domyślił się, że to lokalne słowo oznaczające męża.

– Gdzie on jest?

– Nie wiem – odrzekła. – Trzy... – znowu nowe słowo, lecz książę postanowił nie przerywać; dowie się później, czy miała na myśli dni, tygodnie, czy miesiące – ...poszedł na targ. Nigdy nie wrócił. – Głos pozostał spokojny, a twarz nie wyrażała emocji, ale Kaspar dostrzegł w jej oczach łzy. – Szukałam go przez trzy... – I znowu słowo, którego nie zrozumiał. – A potem musiałam wrócić, żeby zająć się Jorgenem.

– Jak się nazywa?

– Bandamin.

– Czy to dobry człowiek?

Przytaknęła ruchem głowy.

Przybysz więcej się nie odezwał. Wiedział, że musiała się zastanawiać, jak wyglądałaby sytuacja, gdyby Bandamin był w domu, kiedy intruz pojawił się na horyzoncie.

– Pójdę porąbać drewno – rzekł książę.

Wyszedł z chaty i znalazł siekierę w małej szopce. Obok leżała nieduża sterta polan. Zobaczył Jorgena, który karmił stadko kur, i przywołał go do siebie gestem dłoni. Wskazał na skąpy zapas drewna.

– Niebawem będziecie potrzebować więcej.

Chłopiec kiwnął głową i zaczął mówić coś szybko, pokazując na nieduży zagajnik, majaczący po drugiej stronie łąki. Kaspar potrząsnął głową.

– Nie rozumiem – powiedział. – Mów wolniej.

Najwyraźniej Jorgen także go nie zrozumiał, więc przybysz na migi pokazał mu, że mówi za szybko, a następnie sam powtórzył wolno własne słowa.

Twarz chłopaka rozjaśniła się, kiedy zrozumiał, o co mu chodzi.

– Wytniemy jedno z tamtych drzew – oznajmił.

– Ale później – odparł Kaspar, kiwając głową potakująco.

Ciągle jeszcze nie odzyskał sił, nadwątlonych długotrwałym głodem i pragnieniem, lecz udało mu się zanieść do chaty wystarczającą ilość drewna, aby Jojanna miała czym podsycać ogień przez najbliższy tydzień.

– Po co tu jesteś? – spytała księcia, kiedy już odłożył ostatni ładunek polan do pojemnika obok paleniska.

– Ponieważ potrzebuję wody i jedzenia, żeby przeżyć.

– Nie, nie na tej farmie – powiedziała wolno. – Mam na myśli, że tutaj... – Zatoczyła dłonią krąg wokół siebie, jakby chciała zaznaczyć większy obszar. – Jesteś – nastąpiło kilka słów, których nie zrozumiał – z bardzo daleka, prawda?

– Jestem obcy – zgodził się. – Tak, z bardzo daleka. – Usiadł na stołku. – Trudno mi o tym opowiadać bez... – przerwał na chwilę. – Nie znam aż tylu słów – rzekł w końcu. – Ale kiedy już się nauczę języka, z pewnością ci opowiem.

– Powiesz prawdę?

Przypatrywał się jej przez dłuższą chwilę.

– Powiem ci prawdę.

Nie odezwała się, tylko popatrzyła mu prosto w oczy. Potem skinęła głową i powróciła do pracy przy kuchni.

Kaspar wstał.

– Pójdę i pomogę chłopakowi.

Książę wyszedł na zewnątrz i zobaczył, że Jorgen idzie w kierunku łąki. Zatrzymał się na chwilę i pomyślał, że nie ma pojęcia, czym powinien się zająć. Był właścicielem kilku farm w Olasko, jednak były one dzierżawione. Jedynie, gdy przejeżdżał konno w pobliżu, czasem rzucał na nie okiem. Nie miał pojęcia, co się na nich uprawia, lecz w jego umyśle kołatały się jakieś strzępki wiedzy, jak to się robi. Zachichotał pod nosem i ruszył za chłopcem. Doszedł do wniosku, że wszystkiego można się nauczyć.

 

* * *

 

Ścinanie drzewa okazało się trudniejsze, niż Kaspar przypuszczał. Zresztą tylko raz widział, jak to się robi, a był wtedy małym chłopcem. Potężny pień prawie przygniótł mężczyznę ku złośliwej uciesze Jorgena – kiedy tylko chłopiec przekonał się, że niebezpieczeństwo zranienia zostało zażegnane.

Książę obciął gałęzie, a potem porąbał pień na kawałki, które był w stanie unieść. Następnie powiązał bale grubymi skórzanymi pasami, przeznaczonymi do tego, by je przytwierdzić do końskiej uprzęży. Wcześniej dowiedział się, że jedyny koń, jaki należał do farmy, zaginął razem z ojcem Jorgena, więc teraz Kaspar pełnił rolę pociągowego zwierzęcia. Pociągnął związane drewno w kierunku domu przez podmokłą łąkę. Walczył z ciężkim ładunkiem i napinał wszystkie mięśnie, a drewniane bale podążały za nim w podskokach i szarpnięciach.

– Tam na miejscu ten sposób transportu wydawał mi się niezłym pomysłem – wysapał mężczyzna do Jorgena, kiedy zatrzymał się na chwilę, żeby złapać oddech.

Chłopiec roześmiał się.

– Mówiłem ci, że powinniśmy pociąć pień na mniejsze kawałki i zanieść je do domu pojedynczo.

Kaspar z niedowierzaniem potrząsnął głową. Dzieciak go pouczał. Ta sytuacja była dla niego na tyle dziwaczna, że wydawała się zarówno zajmująca, jak i irytująca. Przyzwyczaił się, że ludzie automatycznie się kontrolują, by nie powiedzieć w jego obecności nic krytycznego.

– Gdyby Tal Hawkins i jego banda mogli mnie teraz zobaczyć – westchnął zakładając ponownie uprząż. – Turlaliby się ze śmiechu po podłodze.

Spojrzał na Jorgena, najwyraźniej zainteresowanego wypowiedzią, i nagle wesołość chłopca udzieliła się także jemu. Olaskanin również zaczął chichotać.

– No dobrze, miałeś rację. Leć z powrotem i przynieś siekierę. Porąbiemy drewno tutaj.

Dzieciak pobiegł do lasu. Księciu niezbyt podobał się pomysł tuzina albo i więcej wycieczek przez łąkę, ale musiał przyznać, że bez konia jego plan jest głupotą. Przeciągnął się i odwrócił, żeby popatrzeć na chłopaka, biegnącego do miejsca, gdzie zostawili siekierę i bukłak z wodą.

Kaspar przebywał na farmie już osiem dni. To, co z początku było koszmarem dla matki i syna, przerażonych pojawieniem się obcego, powoli przerodziło się w relatywnie spokojną sytuację. Książę ciągle spał przy drzwiach, lecz przestał ukrywać niebezpieczne przedmioty przed mieszkańcami chaty. Wybór miejsca spoczynku został podyktowany chęcią zapewnienia Jojannie tak wiele prywatności, jak tylko możliwe w domu, gdzie istniało tylko jedno pomieszczenie, a także względami bezpieczeństwa. Każdy, kto próbowałby wejść do chaty przez drzwi, najpierw natknąłby się na mężczyznę.

Książę ciągle miał ogólnikowe wyobrażenie o otaczającym go terytorium, ale bez wątpienia ten obszar stale nawiedzały liczne niebezpieczeństwa. Bandyci i bandy wolnych najemników często pustoszyły okolicę. Farma jednak była na tyle odsunięta od starej drogi, wiodącej przez grań, którą wybrał Kaspar, że niewielu wędrowców mogło się na nią natknąć.

Przeciągnął się ponownie i z radością poczuł, jak wracają mu siły. Wiedział, że stracił sporo na wadze podczas trzech dni bez wody i pożywienia, a teraz stała praca na farmie dalej redukowała jego masę. Były książę Olasko, mężczyzna o szerokich ramionach, nigdy nie przykładał wagi do diety, gdyż gustował w winie i jedzeniu najwyższej klasy. Teraz jednak musiał nosić ubrania zaginionego Bandamina, ponieważ jego własne spodnie zsuwały się z talii. Pozwolił swej brodzie, dotąd zawsze kunsztownie przyciętej, rosnąć jak chciała, gdyż nie miał ani nożyczek, ani brzytwy, ani lustra. Każdego ranka, zanim umył twarz w kuble z wodą, patrzył przez chwilę na swoje odbicie i ledwo się poznawał. Cerę spaliło mu słońce, połowę twarzy zasłaniała gęsta, czarna broda, a rysy wyostrzyły się z powodu utraty wagi. A przebywał tutaj mniej niż dwa tygodnie. Jak więc będzie wyglądał za miesiąc? Kaspar nie chciał o tym myśleć. Zamierzał nauczyć się możliwie najwięcej od tych ludzi, a potem ruszyć dalej. Nieważne, jaki los szykowały mu najbliższe lata, praca na roli nie stanowiła dla niego przyszłości. Zastanawiał się jednak, jak powiedzie się Jojannie, kiedy on odejdzie.

Jorgen próbował pomóc mężczyźnie, ale dzieciak miał tylko osiem lat, więc często pochłaniały go ważne chłopięce sprawy. Do jego stałych obowiązków należało dojenie krowy, co straciła cielę, karmienie kurczaków, sprawdzanie szczelności ogrodzeń i inne proste czynności, które leżały w zasięgu możliwości tak małego chłopca.

Jojanna przejęła tak wiele prac swego męża, ile tylko była w stanie, lecz wiele z nich wykraczało poza jej siły. Kaspar nigdy nie spotkał tak ciężko pracującej osoby, ale nawet ona nie potrafiła znajdować się jednocześnie w dwóch miejscach. Książę wciąż nie mógł się nadziwić jej pracowitości. Wstawała przed świtem i wracała do domu dopiero, gdy słońce zachodziło. Dbała o to, aby farma prosperowała tak samo dobrze, jak wtedy, kiedy był tu jeszcze jej mąż.

Kaspar dzierżawił swoje farmy setkom rolników, ale nigdy nie poświęcił choćby jednej myśli ich wysiłkom, zakładając, że z oczywistych względów praca na roli musi być ciężka. Teraz zaczął podziwiać tych ludzi. Jojanna i Jorgen, w porównaniu z większością olaskańskich farmerów, żyli znacznie lepiej. Ziemia i małe stado należały do nich. Spore poletko przynosiło solidne plony. Lecz gdy były władca porównał ich sytuację do swojego dawnego trybu życia, doszedł do wniosku, że balansują na granicy nędzy. A o ile biedniejsi byli farmerzy w jego kraju?

W moim kraju, pomyślał z goryczą. Odebrano mu jego dziedzictwo i musi je odzyskać albo zginąć, próbując to osiągnąć.

Jorgen powrócił z siekierą, więc Kaspar zaczął rąbać drewno na mniejsze kawałki.

– Dlaczego tego nie rozszczepisz? – spytał chłopiec po chwili.

– Co masz na myśli?

Malec wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Pokażę ci.

Popędził do szopy i niedługo potem wrócił z metalowym klinem. Przyłożył węższy koniec klina do grubego bala i przytrzymał go mocno.

– Uderz w klin tępym końcem siekiery – poinstruował mężczyznę.

Książę spojrzał na siekierę i stwierdził, że przeciwległa strona ostrza jest ciężka i rozklepana; przypominała młot. Obrócił narzędzie, złapał mocno za trzonek i uderzył, wbijając klin głęboko w drewno. Jorgen odsunął ręce ze śmiechem i potrząsnął głową.

– Zawsze mrowi mnie od tego w dłoniach!

Kaspar dobił klin trzema silnymi uderzeniami i pień rozpękł się na pół z satysfakcjonującym trzaskiem.

– Każdego dnia uczysz się czegoś nowego – mruknął. – Musisz tylko się zatrzymać i uważnie przyglądać.

Chłopiec popatrzył na niego nie rozumiejącym spojrzeniem.

– Co? – zapytał.

Zdał sobie sprawę, że użył języka Olasko, więc powtórzył zdanie w lokalnym narzeczu, starając się jak najlepiej oddać jego sens. Chłopak skinął głową.

Następnie książę zabrał się za rozszczepianie pozostałych pniaków, a potem porąbał drewno na mniejsze kawałki, zdatne do palenia w piecu. W trakcie pracy zauważył z zaskoczeniem, że powtarzający się wysiłek jest dla niego dziwnie relaksujący.

Ostatnio męczyły go sny, dziwne uczucia i niepokojące majaki. Odpryski zdarzeń, które z trudem sobie przypominał, a mimo tego nie dawały mu spokoju. Najdziwniejszym aspektem tych snów były szczegóły, zupełnie nie zauważane w codziennym życiu. Czuł się tak, jakby obserwował samego siebie i widział się po raz pierwszy w różnych sytuacjach. Obrazy przeskakiwały z przyjęcia w sali bankietowej, gdy tuż przy nim siedziała jego siostra, do rozmowy z więźniem w jednym z lochów pod cytadelą, żeby zmienić się we wspomnienie o czymś, co stało się, kiedy był sam. Najbardziej niepokoiło go to, że w momencie przebudzenia, czuł się tak, jakby naprawdę przeżywał te sytuacje. Jednak towarzyszące im przedtem emocje zupełnie się zmieniały po owym śnie.

Trzeciej nocy miał szczególnie żywy sen. Rozmawiał z Leso Varenem w prywatnych komnatach maga. Pokój śmierdział krwią i ludzkimi ekskrementami; wypełniał go także dziwny odór substancji, które czarnoksiężnik mieszał i spalał w pracowni. Kaspar pamiętał tę rozmowę, gdyż to wtedy po raz pierwszy Leso zasugerował, że powinien rozważyć usunięcie tych, co stali pomiędzy władcą Olasko a tronem królewskim w Roldem. Książę przypominał sobie także, jak bardzo spodobał mu się ten pomysł.

Ale gdy się obudził, niemalże zwymiotował na wspomnienie smrodu panującego w pokoju. Kiedy odwiedzał Varena, prawie nie zauważał zapachu. Fetor ani trochę go nie niepokoił. Jednakże tamtego ranka rzucił się do drzwi chaty i z trudem łapał oddech, co prawie obudziło Jorgena.

 

* * *

 

Kaspar zachęcał dzieciaka do mówienia o wszystkim, co mu tylko przyjdzie do głowy, gdyż ciągła gadanina chłopca pomagała mu przyswoić sobie lokalny język. Coraz łatwiej się nim posługiwał, ale nowe słowa były źródłem ciągłej frustracji. Mimo licznych umiejętności Jorgen i Jojanna byli prostymi farmerami i nie wiedzieli prawie nic o świecie, w którym żyli. Znali tylko swoją farmę i wioskę, leżącą o kilka dni marszu dalej na północnym zachodzie. To tam sprzedawali bydło i ziarno, a z tego, co Olaskanin zrozumiał, wedle miejscowych standardów Bandamin uchodził za dość zamożnego rolnika.

Opowiedzieli mu o wielkiej pustyni, rozciągającej się na północnym wschodzie, zamieszkanej przez plemię ludzi zwanych Jeshandi. Nie przypominali oni w niczym nomadów, którzy go schwytali. Należeli do narodu Bentu. Przybyli w te strony z południa, w czasach ojca Jojanny. Kaspar wyliczył, że musiało się to zdarzyć w czasie wojny, zakończonej pokonaniem armii Szmaragdowej Królowej na Koszmarnym Wzgórzu w Zachodnim Królestwie Królestwa Wysp. Kiedy księciem był ojciec Kaspara, olaskański wywiad zebrał na ten temat tak wiele informacji, jak tylko się dało. Okruchy wiedzy uzyskano także, z wielkim trudem, od agentów Królestwa i Keshu, ale to, co książę czytał, upewniło go w mniemaniu, że większa część historii została zatajona.

Wiedział tylko, że kobieta znana jako Szmaragdowa Królowa pojawiła się gdzieś na zachodnich rubieżach kontynentu Novindus i stworzyła wielką armię, po czym podbiła szereg miast i państw. Wedle pewnych doniesień w jej szeregach służyli gigantyczni ludzie – węże. Królowa zgromadziła wielką flotę w celu inwazji na Królestwo Wysp.

Do tej pory nie wiadomo, w jaki sposób jej się to udało. Fakty zaprzeczały wszelkiej tradycyjnej logice wojskowej, a jednak dokonała tego. Krondor praktycznie legł w gruzach, a Zachodnie Królestwo ciągle jeszcze nie podźwignęło się z wojennych zniszczeń, chociaż minęło już trzydzieści lat.

Może, pomyślał były władca, gdy kończył rąbać drewno, dowiem się o tych wydarzeniach czegoś więcej, kiedy będę szedł przez ten nieznany kontynent. Popatrzył na chłopca.

– Nie stój tak bezczynnie – powiedział. – Weź trochę drewna. Nie zamierzam nosić tego wszystkiego sam.

Chłopak zamruczał coś pod nosem, lecz humor najwyraźniej go nie opuścił. Złapał tak wiele drewna, jak tylko był w stanie, czyli całkiem sporą ilość drobnych trzasek na rozpałkę. Kaspar wziął o wiele większy ładunek.

– Dałbym wiele za konia i wóz – oznajmił.

– Ojciec wziął konia, kiedy... odszedł – rzekł Jorgen, sapiąc z wysiłku.

Książę nauczył się już wielu słów oznaczających czas i wiedział teraz, że ojciec chłopca zniknął na trzy tygodnie przed pojawieniem się na farmie obcego. Bandamin pojechał do wioski nazywanej Heslagnam, żeby sprzedać plony karczmarzowi. Potem miał zrobić zapasy i kupić parę rzeczy, niezbędnych na farmie.

Jojanna i Jorgen poszli do wioski po trzech dniach nieobecności mężczyzny. Na miejscu dowiedzieli się, że nikt nie widział Bandamina. Człowiek, jego wóz i koń zaginęli gdzieś po drodze pomiędzy farmą a Heslagnam.

Jojanna nie wykazywała chęci rozmowy na ten temat. Miała nadzieję, że jej mąż powróci, chociaż minęły już prawie dwa miesiące. Kaspar uważał to za dziwne. W tym regionie mało kto przestrzegał prawa. W teorii wśród żyjących na tym terytorium, nawiedzanym od czasu do czasu przez nomadów z północy, Jeshandich, obowiązywała niepisana konwencja, głosząca, że nie atakuje się podróżnych ani tych, którzy dbają o ich potrzeby. Pochodzenie umowy ginęło w pomroce dziejów, ale podobnie jak wiele innych rzeczy została zarzucona i rozwiała się jak dym na wietrze w chwili najazdu Szmaragdowej Królowej.

Olaskanin wydedukował, że względny dobrobyt na farmie Jojanny, bydło i obfite plony, jest rezultatem tego, że ojciec Bandamina należał do tej nielicznej grupy sprawnych fizycznie mężczyzn, którym udało się uniknąć przymusowego zaciągu do armii Szmaragdowej Królowej. Kaspar czuł złość, że jego wiedza jest tak niekompletna, lecz dał radę ułożyć obraz prawdopodobnych zdarzeń z okruchów informacji, jakich udzielała mu Jojanna.

Jej teść zdołał się ukryć. Wielu innych zostało siłą wcielonych do armii i pod groźbą śmierci zapędzonych do bitwy po drugiej stronie pasma górskiego, biegnącego na południowym zachodzie; kobieta nazywała je Sumanu. Przedsiębiorczy farmer wyłapał bezpańskie bydło z opuszczonych gospodarstw oraz zdobył ziarno na siew i nasiona warzyw. Znalazł wóz i konie, a po kilku miesiącach tułaczki dotarł do małej studni. Tutaj założył swoją farmę, którą odziedziczył po nim Bandamin.

Książę umieścił drewno w skrzyni za chatą i poszedł z powrotem przez łąkę, żeby wziąć następną porcję. Popatrzył na zmęczonego chłopca.

– A może zobaczysz, czy matka nie potrzebuje twojej pomocy? – zapytał.

Jorgen kiwnął głową i odbiegł.

Kaspar zatrzymał się na chwilę, by popatrzeć, jak dzieciak znika za rogiem chaty. Zdał sobie sprawę, że nigdy nie myślał o tym, jak to jest być ojcem. Zakładał, że nadejdzie taki dzień, kiedy ożeni się i spłodzi następcę tronu, ale nigdy nie rozważał posiadania potomka w kategoriach ojcostwa. Aż do tej chwili. Chłopiec bardzo tęsknił za ojcem. Mężczyzna doskonale to widział. Zastanawiał się, czy zniknięcie Bandamina kiedykolwiek doczeka się wyjaśnienia.

Ruszył po następną porcję drewna, przyznając w duchu, że praca na gospodarstwie jest znacznie cięższa, niż potrafił sobie kiedyś wyobrazić. Jednakże sami bogowie zadecydowali, że farmerzy zajmowali właśnie to miejsce na Kole Życia. I nawet jeżeli powróci na tron Olasko, nie może przecież wydać całego skarbca na to, by kupić każdemu z nich konia i wóz. Zachichotał pod nosem, myśląc o absurdalności tego pomysłu i przeciągnął bolące ramiona.

 

* * *

 

Kaspar podniósł głowę znad miski.

– Będę musiał odejść – oznajmił.

Jojanna skinęła głową.

– Spodziewałam się, że to niebawem nastąpi.

Siedzieli cicho przez dłuższą chwilę i tylko Jorgen wodził wzrokiem od jednego do drugiego. Książę przebywał w ich domostwie już dłużej niż trzy miesiące. Chłopiec często drwił z jego ignorancji i nieznajomości podstaw życia na farmie, lecz Kaspar podświadomie wyczuwał, że pragnie, aby mężczyzna wypełnił puste miejsce po ojcu.

Ale miał swoje zmartwienia i nie mógł przejmować się losem samotnego chłopca z dalekiego kraju, nawet jeżeli przywykł do jego towarzystwa. Nauczył się już wszystkiego od mieszkańców gospodarstwa. Mówił teraz lokalnym językiem całkiem nieźle, poznał wszystkie zwyczaje i nawyki miejscowych, o których matka Jorgena miała pojęcie. Nie miał żadnego powodu, aby tu pozostać, za to wiele argumentów za odejściem. Spędził całe miesiące w odległości zaledwie kilku kilometrów od miejsca, gdzie zostawił go białowłosy mag, a przecież ciągle miał przed sobą pół świata do przebycia.

– A dokąd zamierzasz pójść? – spytał w końcu chłopak.

– Do domu.

Jorgen wyglądał tak, jakby chciał coś powiedzieć, ale w końcu nie zdecydował się na to.

– A co my zrobimy? – zapytał wreszcie.

– To, co zawsze robiliśmy – odparła kobieta.

– Potrzebujecie konia – rzekł książę. – Niebawem letnia pszenica będzie gotowa do zbioru, a kukurydza już dojrzała. Będziecie potrzebować konia, który zaciągnie wóz na targ.

Skinęła głową.

– Będziecie musieli sprzedać bydło. Ile sztuk?

– Dwie krowy powinny wystarczyć na przyzwoitego konia.

Były władca Olasko uśmiechnął się.

– Przynajmniej na koniach się znam. – Nie wspomniał jednak, że jego znajomość ogranicza się raczej do koni bojowych, wierzchowców do polowań i smukłych stworzeń, należących do jego siostry, natomiast nic nie wie o zwierzętach pociągowych. Jednakże potrafił dostrzec takie rzeczy jak kiepski krok i zaatakowane grzybicą kopyta. Na pierwszy rzut oka widział zły temperament konia, a przynajmniej zakładał, że mu się to uda.

– Będziemy musieli iść do Mastaby.

– Gdzie to jest?

– Dwa, może trzy dni marszu za Heslagnam. Tam będziemy mogli sprzedać bydło handlarzowi. Może będzie miał konia na sprzedaż – powiedziała stanowczo.

Kaspar milczał przez resztę posiłku. Wiedział, że Jojanna boi się ponownie zostać sama. Nie okazywała mu wielkiej przyjaźni i książę czuł zadowolenie, że sprawy właśnie tak się mają. Od miesięcy nie był z kobietą, a ona była na swój sposób bardzo atrakcyjna – szczupła i spalona słońcem. Lecz ograniczenia wynikające z małej powierzchni chaty oraz ciepły stosunek do Jorgena powstrzymywały Kaspara przed nawiązaniem bliższej znajomości.

Jojanna na przemian to wbrew wszystkiemu wierzyła, że ujrzy jeszcze swego męża, to opłakiwała jego śmierć. Olaskanin wiedział, że za kilka miesięcy całkowicie zaakceptowałaby go jako następcę Bandamina. Między innymi dlatego właśnie czuł, że nadszedł czas do odejścia.

– Może uda ci się znaleźć parobka, który zechce tutaj pracować?

– Może – odrzekła niezobowiązującym tonem.

Wziął drewnianą miskę i zaniósł ją do kubła z wodą do mycia naczyń. Od tej chwili aż do czasu, kiedy każde z nich spoczęło na swej macie, panowała cisza.

 

Rozdział czwarty: Wioska

 

Kaspar, Jojanna i Jorgen szli mozolnie starą drogą.

Podróżowali stałym, wolnym rytmem już od dwóch dni. Książę nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo nużąca jest wyprawa na piechotę. Przez całe życie używał koni, powozów i szybkich statków, które szykowano na każde jego skinienie. W zasadzie jedyne momenty, gdy nie dosiadał wierzchowca, zdarzały się na polowaniu, kiedy podchodził zwierzynę, albo podczas przechadzek po zamkowych ogrodach. Kilkumilowy marsz tempem zdychającego konia był nie tylko męczący, ale też nudny.

Obejrzał się przez ramię, żeby zobaczyć, jak radzi sobie Jorgen. Chłopiec szedł za dwoma guzdrającymi się cielakami. Trzymał w ręku długą witkę i smagał leniwe zwierzęta, gdy usiłowały zejść z drogi, by skubnąć rosnących na poboczu chwastów. Nie znaczyło to wcale, że wzdłuż szlaku rosła bujna roślinność; wręcz przeciwnie, ale stworzenia interesowały się każdym źdźbłem i badały, czy nie nadaje się do jedzenia. Jeżeli nie poganiano ich stale, natychmiast zbaczały z obranego kierunku.

Kaspar z wielką chęcią poszedłby szybciej, gdyż był ciekaw wioski, lecz musiał się dostosować do zaistniałej sytuacji. Był pieszo, zupełnie sam, jeśli nie liczyć towarzystwa Jojanny i jej syna, więc bez ochrony, zapasów pożywienia, a także doświadczenia nie dałby sobie rady na tym terenie. Z tego, co kobieta mu opowiadała, w regionie ciągle roiło się od potomków armii Szmaragdowej Królowej. Chociaż od tamtych czasów upłynęło już wiele lat, wciąż dochodziło do okropnych wydarzeń.

Farmy i wioski bardzo szybko podźwignęły się z gruzów, choć w okolicy prawie nie było mężczyzn. Starcy i kobiety z trudem radzili sobie na niegościnnej ziemi, aż ich dzieci dorosły na tyle, żeby mogły pracować, żenić się i płodzić jeszcze więcej dzieci.

Jednakże brak ładu i administracji pozostał. Całe pokolenie dorastało bez ojców, a wiele dzieci było sierotami. Tam, gdzie kiedyś porządku w regionie pilnował szereg ufortyfikowanych miast, teraz panował chaos. Zwyczajowe prawa zostały porzucone i zastąpione zasadami ustalanymi przez bandy najemników oraz łupieżczych baronów. Ten, kto był dowódcą silniejszego oddziału, automatycznie zostawał lokalnym prawodawcą.

Rodzina Jojanny przeżyła tamte lata, gdyż pozostała we względnej izolacji. Mieszkańcy wioski znali położenie ich farmy, ale niewielu wędrowców na nią trafiało. Książę miał wiele szczęścia, że natknął się na Jorgena, który akurat wyruszył na poszukiwanie zaginionych ptaków. Dzięki temu uratował życie, a przecież równie dobrze mógł umrzeć z głodu w przeciągu kilku następnych godzin. Na pustkowiu nie znalazłby pożywienia.

Szli przed siebie. Olaskanin widział pasmo górskie na zachodzie. Teren na wschodzie znacznie się obniżał i w pewnej odległości zmieniał kolor na brązowy – tam zaczynała się pustynia. Gdyby nie udało mu się uciec od Bentu, zostałby niewolnikiem. A gdyby źle zaplanował ucieczkę, zapewne umarłby na suchych pustkowiach, rozciągających się pomiędzy odległymi górami a pasmem wzgórz. Wśród nich biegła stara droga, którą szli.

W dali dostrzegł lekkie migotanie.

– Czy to rzeka?

– Tak, to Gadzia Rzeka – potwierdziła kobieta. – Za nią leżą Gorące Ziemie.

– Czy wiesz, jak trafić do Miasta Nad Gadzią Rzeką?

– Musisz iść daleko na południe, nad Błękitne Morze.

– Zatem muszę iść w dół rzeki. – Doszedł do wniosku Kaspar.

– Jeżeli tam właśnie chcesz dotrzeć, to tak.

– Chcę dotrzeć do domu – odrzekł, a w jego głosie zabrzmiała gorycz.

– Opowiedz mi o swoim domu – poprosił Jorgen.

Mężczyzna obejrzał się przez ramię i zobaczył, że chłopiec szczerzy zęby w uśmiechu, ale irytacja szybko go opuściła. Ku własnemu zdumieniu poczuł dumę z tego malca. Jako władca Olasko, wiedział, że w końcu będzie musiał się ożenić, żeby spłodzić legalnego następcę tronu, lecz nigdy nie pomyślał o tym, że właściwie może polubić swoje dzieci. Przez chwilę zastanawiał się, czy jego ojciec go lubił, ale były to jałowe rozważania.

– Olasko leży nad morzem – powiedział Kaspar. – Nasza stolica, Opardum, opiera się o potężne klify. Jest tam także port, dość dobrze umocniony i bardzo ruchliwy. – Wlekli się dalej w upale, a on kontynuował. – Mój kraj leży na wschodnim wybrzeżu wielkiego... – zdał sobie sprawę, że nie zna nazwy kontynentu w lokalnym języku... – wielkiego obszaru nazywanego Triagia. Tak więc z cytadeli... – Spojrzał na nich i zobaczył, że ani Jorgen, ani Jojanna nie wykazują zainteresowania keshańskim słowem. – Z cytadeli można oglądać przepiękne wschody słońca, które zdaje się wynurzać prosto z morza. Na wschodzie rozciąga się płaskowyż, a wzdłuż rzeki leżą liczne farmy, całkiem podobne do waszej...

Opowiadał im o swojej ojczyźnie jeszcze przez jakiś czas, żeby nieco urozmaicić podróż.

– A co robiłeś w swoim kraju? – zainteresował się dzieciak w pewnym momencie. – To znaczy, nie byłeś przecież farmerem, prawda?

– Byłem myśliwym – odpowiedział książę. Zresztą rozmawiał już o tym z chłopcem, kiedy patroszyli i rozbierali zabitego jelenia, żeby powiesić mięso w letnim domu; tak przybysz nazywał małą, podziemną jaskinię z wstawionymi drzwiami, gdzie przechowywali łatwo psujące się produkty. – Byłem także żołnierzem. Podróżowałem.

– A jak to jest? – pytał dalej mały.

– Co jak jest?

– Podróżować.

– Tak jak teraz – podsumował. – Mnóstwo chodzenia, albo pływania statkiem, albo jazdy konnej.

– Nie – powiedział chłopiec ze śmiechem. – Pytam, jakie były te miejsca, które odwiedziłeś.

– Niektóre podobne do Gorących Ziem – odrzekł mężczyzna. – Ale inne miejsca są chłodne i pada tam deszcz prawie przez cały czas... – Opowiedział im o narodach zamieszkujących wybrzeże Morza Królestwa oraz mówił o ciekawych i pięknych rzeczach, jakie widział. Zabawiał ich opisami podróży, więc nawet nie zauważyli, kiedy pokonali kolejne wzgórze. Ich oczom ukazała się wioska Heslagnam.

Kaspar zdał sobie sprawę, że spodziewał się czegoś bardziej okazałego i poczuł się rozczarowany. Największym budynkiem w polu widzenia okazała się karczma. Miała dwa piętra, była zbudowana z drewna i sprawiała wrażenie nieco rozklekotanej. Przykryto ją nieprawdopodobnie żółtym dachem, a z jedynego komina walił ciemny dym. Na tyłach budynku znajdowały się zabudowania stajni i spory dziedziniec, gdzie siodłano i zaprzęgano konie. W wiosce istniały także dwie chaty, które zdawały się pełnić funkcję sklepów, ale nie zamieszczono na nich szyldów, informujących o sprzedawanych tam produktach. Książę nie potrafił sobie wyobrazić, czym można handlować w takiej dziurze jak Heslagnam.

Matka kazała Jorgenowi zagnać oba cielaki na dziedziniec za karczmą, zaś ona i Kaspar weszli do środka.

Kiedy przeszli przez drzwi, poczuł jeszcze większe rozczarowanie. Komin i kopcące palenisko zrobiono z niestarannie ociosanych głazów. Nie było wentylacji. W rezultacie śmierdziało wyziewami kuchennymi, męskim potem, rozlanym piwem i innymi napojami, zgniłą słomą oraz czymś ciężkim do zidentyfikowania.

Karczma świeciła pustkami, nie licząc potężnego mężczyzny, targającego wielką beczkę z piwem z zaplecza. Na ich widok odstawił ciężar.

– Jojanna! – wykrzyknął. – Nie spodziewałem się ciebie, a przynajmniej nie w najbliższym tygodniu.

– Przyszłam, żeby sprzedać dwa cielaki.

– Dwa? – zapytał mężczyzna wycierając ręce w zatłuszczony fartuch.

Nieznajomy był szeroki w barach, miał grubą szyję i wielki brzuch; chodził kołysząc się z boku na bok. Podciągnął rękawy koszuli – na odsłoniętych przedramionach bieliła się siatka blizn. Kaspar domyślił się, że człowiek musiał być żołnierzem albo najemnikiem. Zauważył, że pod warstwą tłuszczu kryją się mięśnie, co niejednemu sprawiłyby kłopot.

– Nie potrzebuję nawet jednego – zwrócił się do kobiety przypatrując się jednocześnie księciu. – Ciągle mam w chłodni ćwiartkę tuszy. Całkiem nieźle się przechowuje. Może mógłbym kupić od ciebie jednego i potrzymać trochę w zagrodzie na tyłach, a zarżnąć w przyszłym tygodniu, ale z pewnością nie wezmę dwóch.

– Sagrinie, to jest Kaspar – odezwała się. – Pracował na farmie, żeby zarobić na utrzymanie. Przejął obowiązki Bandamina.

– Z pewnością tak – odparł mężczyzna ze złośliwym uśmieszkiem.

Przybysz puścił obraźliwe słowa mimo uszu. Właściciel karczmy wyglądał na niezłego zabijakę, zaś książę, choć nie bał się żadnego człowieka, nie zwykł prowokować burd i przysparzać sobie kłopotu. Widział zbyt wielu przyjaciół zabitych w kwiecie wieku w niepotrzebnych bójkach i wiedział, że konflikty nie przynoszą żadnych korzyści.

– Jeżeli nie potrzebujesz cielęciny, pójdziemy do następnej wioski... – rzekł Kaspar i popatrzył na Jojannę.

– To będzie Mastaba.

– Poczekajcie chwilę – przerwał jej Sagrin. Potarł dłonią zarośnięty podbródek. – Nie mam wiele pieniędzy ani towarów nadających się na handel. Co byście chcieli za cielaki?

– Konie – odpowiedział książę. – Dwa.

– Konie! – krzyknął karczmarz z drwiącym śmiechem. – Równie dobrze moglibyście zażądać tyle złota, ile one ważą. Kilka miesięcy temu przechodzili tędy handlarze niewolników Bentu i kupili dwa z moich wierzchowców. A w nocy wrócili potajemnie i ukradli pozostałe trzy.

– Kto jeszcze ma tutaj konie do sprzedania? – zapytał Kaspar.

Sagrin w zamyśleniu potarł brodę.

– Cóż – odezwał się wreszcie – jestem pewien, że w Mastabie także nie znajdziecie ani jednego. Może gdzieś w dole rzeki?

– Wiesz, że podróże w dół rzeki są niebezpieczne nawet dla uzbrojonych mężczyzn, Sagrinie! – syknęła Jojanna. – Próbujesz nas wystraszyć, żeby ubić lepszy interes! – Zwróciła się do towarzysza. – Prawdopodobnie kłamie, że w Mastabie nie ma żadnych koni.

Odwróciła się i ruszyła do wyjścia, kiedy mężczyzna nagle wysunął ramię do przodu i złapał ją za rękę.

– Jojanna, czekaj chwilę! Nikt nie będzie mnie nazywał kłamcą, nawet ty!

Kaspar nie wahał się ani chwili. Ruszył do przodu, złapał byłego najemnika za rękę i wcisnął kciuk w unerwiony punkt na jego dłoni. Chwilę później odepchnął ciężkiego człowieka. Tamten opierał się ze wszystkich sił, więc książę złapał go za brudną tunikę i pociągnął. Mężczyzna na chwilę stracił równowagę, a potem jego instynkt wojownika doszedł wreszcie do głosu. Nie upadł jak worek mąki, ale przetoczył się przez ramię i poderwał na nogi, gotów do bójki. Kaspar zamiast atakować, odsunął się parę kroków do tyłu.

– Wbiję ci mój miecz w gardło, zanim zdążysz zrobić chociaż jeden krok – powiedział spokojnie.

Sagrin zobaczył, że książę stoi na pewnych nogach, a miecz ciągle wisi u jego boku. Wahał się przez chwilę, a potem opuściła go chęć walki.

– Przepraszam za złe maniery – rzekł z szyderczym uśmiechem. – Trochę mnie ubodły twoje słowa, Jojanno.

Kobieta potarła ramię w miejscu, gdzie ścisnął ją palcami.

– Może byłam zbyt nieuprzejma, Sagrinie, ale już wcześniej usiłowałeś naciągnąć Bandamina i mnie.

– Taki jest handel – odparł korpulentny karczmarz, postępując krok naprzód i kierując otwarte dłonie ku klientom. – Ale tym razem mówię prawdę. Stary Balyoo miał jedną zbywającą klacz, ale staruszka okulała i nie nadawała się nawet do zaźrebienia, więc zapewne dawno już się jej pozbył. O innych nic nie wiem. O konie jest tutaj trudniej niż o darmowy kufelek piwa.

– A co z mułami? – zainteresował się Olaskanin.

– Znaczy się, chcesz jechać na mule? – zapytał Sagrin.

– Nie, chcę mieć zwierzę pociągowe do wozu i pługa – odrzekł Kaspar zerkając na Jojannę.

– Kelpita ma muła i prawdopodobnie zgodzi się go sprzedać za cenę cielaka – stwierdził właściciel karczmy. Machnął ręką w kierunku baru. – Może siądziecie na chwilę i napijecie się czegoś, a ja w tym czasie pójdę go zapytać.

Towarzyszka księcia skinęła głową. W tym momencie do karczmy wszedł Jorgen. Sagrin wyszedł, burząc dłonią włosy chłopca w przelocie. Weszła za bar i nalała porteru dla siebie i Kaspara, a dla chłopca przygotowała kubek wody.

Mężczyzna patrzył, jak siadają przy stole, a potem do nich dołączył.

– Czy możemy mu ufać?

– W większości przypadków – odpowiedziała. – Już wcześniej próbował nas oszukać, ale, tak jak powiedział, to po prostu handel.

– Kto to jest Kelpita?

– Kupiec. Właściciel tego dużego budynku po drugiej stronie ulicy. Handluje na terenach położonych w dole rzeki. Ma wozy i muły.

– Cóż, niewiele wiem o mułach, ale w armii – przerwał na chwilę – w armii, w której służyłem przez chwilę, używali tych zwierząt, zamiast koni, do ciągnięcia dużych ładunków. Wiem, że czasami potrafią być trudne w obsłudze.

– Ja go zmuszę do pracy! – zawołał Jorgen z młodzieńczym zapałem.

– Ile dostaniemy za cielaka?

– Co masz na myśli? – Jojanna popatrzyła na Kaspara, jakby nie zrozumiała pytania.

– Nigdy wcześniej nie sprzedawałem cielaka.

Zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia o cenach większości rzeczy. Jako książę, nigdy za nic nie płacił z własnej sakiewki. Złoto, które przy sobie nosił, służyło do spłacania zakładów i opłacania kobiet. Albo dawania napiwków, jeżeli był zadowolony ze służby. Podpisywał dokumenty regulujące budżet cytadeli, ale nie wiedział, ile zarządca płaci lokalnym kupcom za sól, wołowinę, czy owoce. Nie dowiadywał się nigdy, jaki rodzaj pożywienia i w jakiej ilości przychodzi z jego farm w ramach podatku w naturze. Nie wiedział nawet, ile kosztuje koń, chyba że był to jeden z wierzchowców hodowanych specjalnie dla dam i kupował go w prezencie. Znał także cenę swojego konia bojowego. Zaczął się śmiać.

– No co? – zapytała farmerka.

– Jest tyle rzeczy, o których nie mam pojęcia – odrzekł, pozostawiając wcześniejsze pytanie bez komentarza. Popatrzyła na niego pytająco, więc zaczął wyjaśniać. – W armii była cała rzesza ludzi zajmujących się aprowizacją. Kwatermistrzowie, komisarze, aprowizanci. Jeżeli byłem głodny, dawali mi jedzenie. Jeżeli potrzebowałem wierzchowca, koń już czekał.

– To musiało być wygodne – powiedziała, ale z jej zachowania odczytał, że mu nie wierzy.

Przez chwilę zastanawiał się, co wie o cenach przedmiotów luksusowych, zanim sformułował następne pytanie.

– A więc ile tutaj kosztuje cielak, mam na myśli w srebrnych albo miedzianych monetach?

– On myśli, że my mamy monety! – roześmiał się dzieciak.

– Cicho! – zganiła go matka. – Idź na zewnątrz i znajdź sobie coś pożytecznego do roboty albo się pobaw, ale wyjdź z karczmy.

Chłopiec wyszedł mamrocząc coś pod nosem.

– Nie widujemy tutaj monet zbyt często – oznajmiła Jojanna. – Nikt ich nie robi. A po wojnie – nie musiała mówić, o jaką wojnę chodzi; wszystkie wspomnienia o konfliktach odnosiły się do kampanii Szmaragdowej Królowej – pojawiło się wiele fałszywych monet. Miedzianych, pokrytych cienką warstwą srebra, albo złotych, wypełnionych w środku ołowiem. Sagrin widział kilka; od czasu do czasu przywożą je podróżni. Ma w związku z tym wagę i odważniki, żeby odróżnić prawdziwe od fałszywych, ale tutaj z reguły bazujemy na handlu wymiennym albo pracą spłacamy swoje długi. Kelpita najpierw zastanowi się, co by chciał dostać w zamian za cielaka, a potem rozważy, czy przedmioty te warte są muła. Możliwe, że zażąda obu cielaków.

– Bez wątpienia tak będzie – westchnął. – Ale możemy przecież negocjować, prawda?

– On ma coś, co jest nam bardzo potrzebne, podczas gdy cielak tak naprawdę nie stanowi dla niego atrakcyjnej oferty. Tak naprawdę może go tylko zjeść.

Kaspar roześmiał się głośno, a Jojanna uśmiechnęła się.

– Zatem sprzeda zwierzaka Sagrinowi, który zarżnie i wypatroszy zwierzę. Kelpita przez pewien czas będzie mógł jeść i pić w karczmie bez płacenia, co z pewnością go ucieszy, a zirytuje jego żonę. Ona nie lubi, kiedy mąż pije zbyt wiele piwa.

Przybysz czekał, nie odzywając się więcej. Ponownie dochodził do wniosku, że olaskańscy farmerzy muszą prowadzić podobne życie. W Olasko także byli kupcy, których żony nie lubiły, gdy ich mężowie pili zbyt wiele piwa. Stawało się to przyczyną zgorzknienia kobiet. Mieszkali tam także emerytowani żołnierze, prowadzący podupadłe karczmy, i mali chłopcy z farm, szukający towarzyszy zabaw. Oparł się wygodnie i pomyślał, że nie sposób poznać ich wszystkich. Ledwie poznawał połowę służby w cytadeli, a co dopiero pamiętać ich imiona. Ale nawet jeżeli nie znał ich osobiście, powinien interesować się, jacy ludzie szukają schronienia pod jego skrzydłami.

Nawiedził go niespodziewany atak smutku. Jak mało uwagi poświęcał swemu krajowi. Przez jego myśli przeszło tornado wspomnień, podobnych do snów, które tak go nękały.

– Co się stało? – zapytała kobieta.

Książę zerknął na nią.

– Co?

– Nagle zrobiłeś się bardzo blady i zaszkliły ci się oczy. Co się stało?

– Nic – odparł, a jego głos zabrzmiał niespodziewanie ochryple. Przełknął ślinę. – Po prostu nieoczekiwane wspomnienie z przeszłości – dodał.

– Z wojny?

Wzruszył ramionami i skinął głową, nic nie mówiąc.

– Bandamin także był żołnierzem.

– Naprawdę?

– Nie takim jak ty – powiedziała szybko. – Służył w lokalnych oddziałach milicji, kiedy był chłopcem. Razem ze swoim ojcem próbowali zmienić to miejsce na tyle, aby dało się tu spokojnie żyć.

– Wygląda na to, że odwalili kawał dobrej roboty.

Wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Ciągle mamy bandytów i bezpańskich najemników, którymi należy się martwić. Handlarze niewolników Bentu porywają wolnych ludzi i pędzą ich na południe. Sprzedają mężczyzn bogatym farmerom albo młynarzom, a jeżeli trafi im się żołnierz, zabierają go do Miasta Nad Gadzią Rzeką i używają do walk.

– Miasto Nad Gadzią Rzeką. Jak daleko leży?

– Tygodniami trzeba płynąć łodzią. Na piechotę jeszcze dłużej. Tak naprawdę nie wiem dokładnie. To tam zamierzasz iść?

– Tak – odrzekł Kaspar. – Muszę się dostać do domu, a żeby tego dokonać, potrzebuję statku. Jedyne statki, jakie pływają do mojej ojczyzny, są właśnie tam.

– To długa podróż.

– Dlatego będę się zbierać – oświadczył stanowczo.

Sagrin wrócił po godzinie.

– Kelpita kazał mi wam przekazać swoje wymagania – powiedział, po czym przedstawił warunki transakcji. Obejmowały kilka przedmiotów, wartościowych pod kątem handlu, partię ziarna, dostarczoną w przyszłości, i pewien interes z kupcem z sąsiedniej wioski. W końcu matka Jorgena poczuła się usatysfakcjonowana.

– Dorzuć nam jeszcze pokój na noc, wliczając kolację, a dobijemy targu.

– Zrobione! – wykrzyknął karczmarz i klasnął głośno. – Mamy dziś na kolację pieczoną kaczkę i nieco gulaszu. Chleb upieczono dziś rano, więc będzie świeży.

– Nie spodziewaj się zbyt wiele – szepnęła Jojanna do Kaspara, kiedy Sagrin poszedł do kuchni. – On nie umie gotować.

– Jedzenie to jedzenie, a ja jestem głodny – odparł.

– Ciągle nie masz konia – powiedziała farmerka po chwili.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Coś wymyślę. Może załapię się na łódź płynącą w dół rzeki.

– To nie będzie łatwe.

– Dlaczego? – zapytał, zmierzając w kierunku beczułki, żeby nalać sobie kolejny kufelek porteru, podczas gdy właściciel lokalu hałasował w kuchni.

– Powiem ci przy kolacji. Lepiej pójdę i poszukam Jorgena.

Książę skinął głową i wypił piwo. Mężczyzna mógłby mieć znacznie gorsze życie niż poślubienie i spędzenie swoich dni z Jojanną i synem takim jak Jorgen, pomyślał. Potem rozejrzał się po przygnębiającym wnętrzu kuchni. Lecz także mógłby mieć lepsze, dodał w myślach.

 

* * *

 

Kaspar obudził się pierwszy. Jojanna i Jorgen spali na dwóch pryczach, które służyły w karczmie za łóżka, on zaś przygotował sobie posłanie na podłodze.

Coś mu zakłóciło spoczynek. Nasłuchiwał uważnie. Konie!

Wyciągnął miecz, pospieszył wzdłuż korytarza i zbiegł na dół schodami. Znalazł Sagrina we wspólnej sali. Były najemnik czekał na dole z zaśniedziałym ze starości ostrzem. Olaskanin gestem kazał potężnemu wojakowi przesunąć się w kierunku drzwi, a sam podbiegł do okna.

Naliczył pięciu jeźdźców. Jeździli po głównej uliczce i rozmawiali beztrosko. Jeden pokazał w kierunku karczmy, a inny potrząsnął głową i wskazał na drogę. Mieli na sobie ciężkie płaszcze, ale księciu wystarczył pierwszy rzut oka na ich ubiór, żeby domyślić się, kim są. Żołnierze.

Po chwili oddziałek zbił się w ciasną grupę i ruszył na północ.

– Odjechali – powiedział Kaspar.

– Kim oni byli? – zapytał Sagrin.

– To żołnierze. Mieli na sobie kawaleryjskie buty. Na tunikach naszyto pojedynczy pasek materiału, ale nie widziałem dobrze koloru. Był biały albo może żółty. Nosili identyczne miecze, lecz nie dostrzegłem ani tarcz, ani łuków. Na głowach mieli turbany z piórami.

– Niech to – zaklął karczmarz. – Musieli zdecydować się na jazdę do Mastaby, ale z pewnością tu wrócą.

– Kim oni są?

– Na południu, w mieście Delga, o ile można tę dziurę nazwać miastem, mieszka pewien bandyta. Nazwał się Raj z Muboi. To jego ludzie. Rości sobie prawa do wszystkich ziem rozciągających się pomiędzy Delgą i brzegami Gadziego Jeziora. W miastach i wioskach pozakładał garnizony. Ten łajdak nałożył na ludność podatki.

– Czy oferuje w zamian ochronę?

– Pewnego rodzaju – odpowiedział Sagrin. – Chroni nas przed innymi renegatami i bandytami, którzy się tu kręcą, ale również on sam skubie nas niczym kurczaki.

– Rządy pochłaniają wiele pieniędzy – zauważył książę.

– Ja radzę sobie doskonale bez rządów – rzucił były najemnik.

– Znajdź wystarczającą ilość ludzi uzbrojonych w miecze, co podzielają twoje poglądy, i może go przekonasz. Tych pięciu, których widziałem, prawdopodobnie jest w stanie rządzić całym miastem bez dodatkowej pomocy.

– Masz rację – rzekł Sagrin siadając ciężko na krześle. – Jestem kimś, kto uchodzi za wojownika, a przynajmniej w tej części świata. Znalazłoby się także paru krzepkich farmerów, ale żadnego z nich nie szkolono do walki. To, co wiem, pochodzi z okresu, kiedy mój ojciec tworzył milicję. Byłem wtedy chłopcem i w tamtych czasach pokonaliśmy wielu rzezimieszków. – Pokazał na blizny, pokrywające przedramiona. – Nie sądź, że nie zdobyłem ich w prawdziwej walce, Kasparze. Nie popełnij błędu. Ale teraz jestem starym człowiekiem. Z pewnością bym walczył, choć wiem, że stoję na przegranej pozycji.

– Cóż, ten Raj nie byłby pierwszym bandytą, który daje początek dynastii. Tam, skąd pochodzę – były władca przerwał nagle i zmienił temat. – Jeżeli tylko potrafi przywrócić pokój i bezpieczeństwo ludziom takim jak Jojanna i Jorgen, kobietom i dzieciom, to byłaby dobra rzecz, prawda?

– Tak mi się zdaje. Cokolwiek ma się wydarzyć, to się zdarzy. Ale rezerwuję sobie prawo do narzekania.

– Nie krępuj się – zachichotał Kaspar.

– Zamierzasz zostać z Jojanną? – zapytał karczmarz i drugi mężczyzna zrozumiał, o co mu naprawdę chodzi.

– Nie. To dobra kobieta i ciągle ma nadzieję, że jej mąż żyje.

– Marne szanse. Jeżeli nawet, z pewnością tyra w kopalni, pracuje na farmie jakiegoś bogatego rolnika na południu albo walczy na arenie w Mieście Nad Gadzią Rzeką.

– W każdym razie mam swoje plany – oświadczył były książę Olasko. – I bycie farmerem do nich nie należy.

– Wcale cię za takiego nie brałem. Jesteś żołnierzem?

– Kiedyś byłem.

– Założę się, że nie tylko – powiedział Sagrin i niezgrabnie podniósł się z krzesła. – Cóż – dodał. – Właściwie mogę zacząć już teraz. Słońce wzejdzie za niecałą godzinę, a ja nie zapadam w sen tak łatwo. A już szczególnie wtedy, kiedy muszę spać z mieczem w dłoni.

– Rozumiem – pokiwał głową szlachcic.

Wiedział teraz, jaki będzie jego następny krok. Musi ruszyć na południe. Był tam człowiek mobilizujący armię, nieważne, jak sam siebie nazywał, i miał konie.

A on potrzebował konia.

 

Rozdział piąty: Żołnierz

 

Kaspar czekał w milczeniu.

Leżał za jakimś niskim krzakiem i patrzył na przejeżdżający oddział kawalerii. W przeciągu zeszłego tygodnia, odkąd opuścił gospodarstwo Jojanny, natknął się na dwa inne patrole. Biorąc pod uwagę nawet tak mizerne wiadomości, jakie posiadał o ludziach zamieszkujących te tereny, postanowił unikać kontaktu z żołnierzami. Zwyczajni żołdacy wykazywali tendencję do używania broni przed zadawaniem pytań. Książę nie miał ochoty stracić życia, ani stać się więźniem, ani zostać wcielonym do armii pod groźbą miecza.

Opuszczenie gospodarstwa okazało się bardziej kłopotliwe, niż sądził. Zwłaszcza Jorgen był zaniepokojony perspektywą ponownej samotności z matką. Z drugiej strony muł pozwoli im wykonywać wszystkie cięższe prace, a syn Kelpity obiecał farmerce, że przybędzie w okresie żniw i pomoże przy zbiorach, aby nie straciła plonów.

Zastanawiał się, jak by sobie poradzili, gdyby nigdy się nie pojawił na farmie. Zapewne dalej walczyliby o utrzymanie ziemi i zawsze brakowałoby im drewna. I nie mieliby muła.

Ciągle jednak było mu trudnej pożegnać się, niż przypuszczał.

Kilka dni wcześniej obszedł nieduże miasteczko, które na pierwszy rzut oka wydawało się bazą wypadową lokalnych patroli, a potem zmitrężył cały dzień w pobliskim gospodarstwie, żeby zarobić na posiłek pracą. Jedzenie było kiepskie, a do picia zaoferowano tylko wodę, ale i tak się cieszył. Pamiętał wytworne posiłki, stanowiące ozdobę przyjęć wydawanych na jego dworze, lecz szybko odepchnął od siebie to wspomnienie. Mógłby zabić za plaster gorącego, wysmażonego befsztyka, miskę przyprawionych warzyw, specjalność jego kucharza, i kielich dobrego wina z Ravensburga.

Kiedy jeźdźcy znikli daleko za horyzontem, Kaspar wrócił na drogę i ruszył dalej. Szlak, wyglądający na starą, zniszczoną drogę, w miarę podróży na wschód stawał się coraz bardziej zadbany. W wielu miejscach, mijanych przez ostatnie dwa dni, widział ślady dość świeżych napraw.

Gdy wyszedł zza zakrętu, w pewnej odległości ujrzał duże miasto. Teren wokół zabudowań sprawiał wrażenie bardziej zielonego i liczniej zasiedlonego. Kimkolwiek był Raj z Muboi i czegokolwiek dokonał, to udało mu się spacyfikować terytorium otaczające jego stolicę na tyle, że farmerzy znów mogli uprawiać ziemię z zyskiem. Wzdłuż drogi wyrastały gęsto zabudowania gospodarcze, a na wzgórzach rozciągały się sady. Może z czasem pokój zapanuje także tam, gdzie mieszkali Jorgen i Jojanna, a ich farma także będzie tak wyglądać, dając im szansę na lepsze życie.

Zbliżył się do bram miejskich i dostrzegł pierwsze znaki twardej sprawiedliwości, panującej w grodzie. Przy drodze wisiał co najmniej tuzin ciał w różnych stadiach rozkładu, a na sześciu palach tkwiły ścięte głowy. Mężczyzn powieszono na linach, na krzyżach z drewna. Taką egzekucję określano w języku Queg mianem „ukrzyżowania”. Książę wiedział, że to nie jest lekka śmierć. Po jakimś czasie ciało zwisa na rękach i w płucach gromadzi się płyn, którego skazaniec nie może wykrztusić. W rezultacie ukrzyżowany topi się we własnej ślinie.

Przy bramie stał oddziałek żołnierzy ubranych tak samo jak konni, których widział po drodze. Różnili się tylko tym, że nie nosili płaszczy ani wymyślnych kapeluszy. Mieli na głowach metalowe hełmy z siatkami kolczymi, chroniącymi kark i szyję.

Jeden z nich wystąpił naprzód, żeby wypytać nowoprzybyłego.

– Jaki masz interes w Deldze?

– Idę na południe i tylko przechodzę przez wasze miasto.

– Masz dziwny akcent.

– Bo nie jestem stąd.

– Czym się zajmujesz?

– Teraz jestem myśliwym. Kiedyś byłem żołnierzem.

– A może jesteś bandytą?

Kaspar przyjrzał się mężczyźnie. Człowieczek był chudy i nerwowy, a kiedy mówił, zerkał w dół wzdłuż swojego nosa. Wyglądał na słabowitego i miał całkiem szare zęby. Jakąkolwiek zyskał tutaj rangę, w wojsku władcy Olasko nie dochrapałby się niczego więcej niż kaprala. Książę znał ten typ człowieka: zarozumiały i nie dość inteligentny, żeby zdać sobie sprawę, że i tak zaszedł już najwyżej jak tylko da radę. Uśmiechnął się, ignorując wyraźną obrazę w słowach żołnierza.

– Gdybym był bandytą, nie należałbym do najbogatszych. Wszystko, co mam przy sobie i co zdobyłem własną pracą, to ten miecz, ubranie na grzbiecie, buty i rozum w głowie. – Żołnierz chciał coś powiedzieć, ale Kaspar przerwał mu bez skrupułów. – Jestem uczciwym człowiekiem i z radością będę pracował na swoje utrzymanie.

– Cóż, nie sądzę, żeby Raj potrzebował teraz jakichś najemników.

Były książę Olasko znów się uśmiechnął.

– Powiedziałem, że byłem żołnierzem, a nie najemnikiem.

– Gdzie służyłeś?

– W miejscu, o którym z pewnością nigdy nie słyszałeś.

– Cóż, wchodź do środka i pilnuj się, żebyś nie sprawił żadnych kłopotów. Będę miał na ciebie oko. – Strażnik machnął ręką.

Kaspar skinął głową i przeszedł przez bramę. Delga była pierwszym prawdziwym miastem, jakie widział w tej krainie, oraz miała więcej oznak cywilizacji, niż dostrzegł w jakimkolwiek siedlisku, odwiedzanym do tej pory. Karczmy, położone w pobliżu bramy, były równie zrujnowane i zapuszczone jak domostwo Sagrina, co zresztą nie dziwiło przybysza. Lepsze tawerny prawdopodobnie znajdowały się w dzielnicach kupieckich. Książę szedł dalej, aż dotarł do placu targowego, zatłoczonego o tej porze dnia do granic możliwości. Wszystko wskazywało na to, że Delga jest dobrze prosperującym miastem, a jego mieszkańcy wydawali się zadowoleni z codziennych zajęć.

Uczył się rządzenia przez całe swoje życie, gdyż urodził się po to, żeby zostać władcą. W minionych latach widział wystarczającą ilość głupców, szaleńców i ludzi niekompetentnych, a także czytał o wielu innych. Wiedział, że podstawą silnego państwa są jego mieszkańcy, ale przyszłość narodu nie zależała tylko od nich. Swoje plotki i intrygi po części wymyślał po to, aby zminimalizować potrzebę konfliktu zbrojnego, który zawsze stanowił drogie wyjście z sytuacji i nakładał duże obciążenia na ludność.

Nie należy przez to rozumieć, że Kaspar dbał o szczęście swoich poddanych. On nawet nie wiedział o losie zwyczajnych ludzi, dopóki nie spotkał Jojanny i Jorgena, ale zależało mu na dobrobycie całego narodu w ogóle, co oznaczało, że musi dbać o zadowolenie ludności.

Mieszkańcy Delgi nie wyglądali ani na nadmiernie obciążonych, ani na nieszczęśliwych. Mieszczanie nie sprawiali wrażenia ludzi drżących przed urzędnikami państwowymi lub poborcami podatkowymi, gdyż na straganach aż mieniło się od towarów luksusowych.

Targ był mieszaniną kolorów i dźwięków; tętnił popołudniowym handlem. Książę zewsząd słyszał brzęk monet zmieniających właściciela i grzechotanie sakiewek, doszedł więc do wniosku, że pod rządami Raja przywrócono twardą monetę.

Na pierwszy rzut oka wydawało się, że ci ludzie staną murem za swym władcą. Po targu przechadzali się mężczyźni w mundurach, odziani w różne barwy, i przez cały czas wypatrywali kłopotów. Odgadł, że muszą być konstablami albo strażnikami miejskimi.

Spojrzał na jednego i podchwycił jego wzrok. Był to mężczyzna o szerokich ramionach. Jego twarz i szyję pokrywały blizny. Zatrzymał się, lecz Kaspar nie odwrócił wzroku, tylko podszedł do niego. Mężczyzna odziany był w błękitną tunikę, ale zamiast wysokich kawaleryjskich butów i nogawic, wsuniętych w cholewki, nosił baloniaste, obszerne spodnie, które prawie zakrywały mu stopy. Przy boku kołysał się krótki miecz. Miał na głowie wielki filcowy kapelusz z szerokim rondem zamiast hełmu.

– Dzień dobry – powiedział Kaspar na powitanie.

– Jesteś tu obcy – odrzekł tamten szorstko.

– Zakładam, że jesteś konstablem.

– I masz rację.

– Zastanawiałem się, gdzie mogę pójść, żeby zapytać o pracę?

– A kim jesteś z zawodu?

– Jestem dobrym myśliwym i żołnierzem – kontynuował grzecznie.

– Jeżeli upolujesz jakąś zwierzynę, możesz ją sprzedać w karczmach, ale Raj nie potrzebuje najemników.

Olaskanin poczuł się, jakby już kiedyś odbywał podobną rozmowę, więc nie tracił czasu na dyskusję nad tym punktem.

– A praca fizyczna?

– Zawsze potrzeba tych, którzy są w stanie unieść ciężkie bele albo podnosić kratę karawanseraju. – Pokazał na południe. – Zarówno w mieście, jak i poza nim. Ale dzisiaj już na to za późno. Robotników najmuje się o pierwszym brzasku.

Skinął głową, dziękując za informacje, i ruszył w miasto. Od razu uderzyło go to, że ma jednocześnie poczucie obcości, a zarazem czegoś znajomego. Mieszkańcy ubierali się w odmienny sposób, a ich głosy i akcent mowy brzmiały dziwacznie. Zdawało mu się, że radzi sobie z językiem całkiem dobrze, lecz teraz zdał sobie sprawę, że po prostu przyzwyczaił się do mowy swoich gospodarzy. A to było całkiem spore miasto, na dobrej drodze do przekształcenia się w metropolię. Mijał domy w budowie i natykał się na ludzi pędzących gdzieś w interesach. Szybki rytm życia wydał mu się czymś znajomym, przypominającym dom.

Kiedy dotarł do zewnętrznej bramy, przekonał się, że karawanseraj jest rzeczywiście cichym miejscem. Tak jak ostrzegł go konstabl – codzienny szum już tutaj ucichł. Ciągle jednak miał możliwość zadawania pytań. Szedł od karawany do karawany i po kilku rozmowach wyrobił sobie zdanie o tym miejscu. Odkrył, że karawana przygotowująca się do podróży na południe rusza najdalej za tydzień. Jej właściciel powiedział Kasparowi, że może pojawić się przed odjazdem, gdyż zwolniła się posada strażnika. Teraz, niestety, nie mógł oferować żadnej pracy.

Kiedy słońce zmieniło kolor na czerwony i zawisło ponad horyzontem, książę poczuł, że jest zmęczony i głodny. Na to drugie nie potrafił nic poradzić, ale przynajmniej mógł znaleźć sobie jakieś ciche miejsce do spania. W powietrzu wisiał upał, mimo wczesnowiosennej pory – o ile dobrze rozpoznał porę roku w tym tak obcym kraju po drugiej stronie świata. W nocy robiło się nieco chłodniej, ale nie na tyle, aby zmarznąć.

Znalazł grupę robotników, siedzących wokół ogniska i rozmawiających cicho. Zapytał, czy może usiąść razem z nimi. Wydawali się nie mieć nic przeciwko jego towarzystwu, więc podszedł i ułożył się za dwoma mężczyznami, rozmawiającymi o sprawach, które mógł sobie tylko wyobrażać. O wioskach, których nazw nigdy nie słyszał, o rzekach płynących przez nieznany krajobraz, i innych rzeczach, tak znanych rozmówcom i obcych Kasparowi. Po raz pierwszy od przybycia na ten kontynent zapragnął czegoś innego niż tylko zemsty na Talwinie Hawkinsie i zdrajcach. Po prostu zatęsknił za domem.

 

* * *

 

Wozy toczyły się z hurgotem po starej drodze. Jazda nie należała do komfortowych, ale przynajmniej posuwali się naprzód. Kaspar był bardzo zadowolony, że nie musi iść na własnych nogach. Ostatni tydzień harował od świtu do nocy, ładując i rozładowując wozy za marne pieniądze. Musiał kupić sobie parciany pas, żeby nie opadały mu spodnie.

Uzupełniał swoją skromną dniówkę grając w kości z kilkoma robotnikami, lecz ostatniego dnia szczęście się od niego odwróciło. Teraz miał w kieszeni zaledwie kilka miedziaków, które musiały wystarczyć na podróż. W końcu jednak wyruszył, a każda, nawet najlżejsza, poprawa losu dawała mu radość. Jakoś przetrwał. Chociaż poprzedni tydzień był ciężki, niektórzy ludzie musieli cierpieć takie niewygody przez całe życie. Kaspar zauważył, że podstawową cechę ich charakterów stanowił kompletny brak nadziei na przyszłość. Dla tych robotników każdy dzień oznaczał walkę o przetrwanie; nie dbali o jutro.

Uczucia księcia składały się głównie z niecierpliwości i odrobiny rezygnacji. Chciał, aby każdego dnia karawana przebywała jak największą odległość, gdyż pragnął jak najszybciej wrócić do domu i wyrównać rachunki, ale wiedział, że podróż zajmie sporo czasu. I czas ten zależał od bardzo wielu czynników, a większość znajdowała się poza jego kontrolą.

Zmagania z okrutnymi pustkowiami, przed odkryciem farmy Jorgena i jego matki, były tylko i wyłącznie fizyczną męką, zaś tydzień spędzony wśród robotników w karawanseraju należał do najnieszczęśliwszych okresów w jego życiu. Doświadczył tam tak niewiarygodnej nędzy, jaka tylko może być udziałem człowieka. Jako syn władcy, wychowany na książęcym dworze, nigdy jeszcze się z czymś takim nie zetknął.

Dowiedział się, że Wojna, jak ją tutaj nazywano, miała miejsce, gdy Kaspar był zaledwie chłopcem. Królestwo Wysp pokonało armię Szmaragdowej Królowej w bitwie pod Koszmarnym Wzgórzem, kiedy książę ledwie wyrósł z pieluch. Jednakże efekty konfliktu widział nawet teraz, dziesiątki lat później.

Wielu robotników było dziećmi ludzi pozbawionych domów przez przechodzącą hordę nieprzyjaciół. Wróg wcielał do armii każdego sprawnego mężczyznę, którego napotkał na swojej drodze, dając mu do wyboru jedynie walkę dla Królowej albo śmierć. Kobiety również zabierano z wojskiem. Stawały się dziwkami, kucharkami lub zwykłymi robotnicami. Nawet małych chłopców zmuszano do rozładowywania wózków z obozowym sprzętem.

Tysiące dzieci zostało sierotami i nie pozostał nikt, kto mógł się o nie zatroszczyć. Słabi umarli, a ci, co przeżyli, wychowywali się w dziczy, bez poczucia bezpieczeństwa i rodziny. Nie znali innego uczucia poza tym, które łączyło ich z innymi członkami młodocianych gangów, a lojalność obowiązywała ich tylko w stosunku do małego przywódcy bandy.

Zaprowadzenie porządku na takim terenie stanowiłoby próbę dla wielu utalentowanych władców, pomyślał Kaspar. Wiedział, że gdyby to jemu przypadło owo zadanie, rozpocząłby je podobnie jak Raj z Muboi. Zjednoczyłby rejon centralny, a potem rozszerzał strefy wpływów, stopniowo poddając je ścisłej kontroli. Młody Raj mógł kontynuować swoje zamysły przez większość życia, zanim napotkałby silniejszy, zorganizowany opór ludzi z północy.

Książę żył wśród tragarzy i robotników przez siedem dni. Jego towarzysze niedoli chętnie odpowiadali na pytania, zatem dowiedział się bardzo wiele o państwie, w którym się znajdował. Na wschód od miasta płynęła Gadzia Rzeka, a za nią leżały rozległe pustkowia, kontrolowane przez nomadów Jeshandi; najwyraźniej nie przejawiali żadnych pretensji do ziem po tej stronie rzeki. Zresztą na własnych terenach radzili sobie doskonale. Oparli się nawet armii Szmaragdowej Królowej, więc niewielu Jeshandi znalazło się w jej szeregach. Kiedy był chłopcem, Kaspar czytał raporty z wojny, zgromadzone w bibliotece ojca. Znał rozmiar i jakość armii Królowej, więc sądził, że gdyby nomadzi nie uniknęli zaciągu, byliby doskonałą kawalerią.

Na zachodzie wznosiły się góry Sumanu, a za nimi leżały trawiaste równiny, schodzące łagodnie do rzeki Vedry. Na jej brzegu rozciągał się łańcuszek małych miast-państw. Naturalna bariera chroniła Raja przed konfliktem z tamtym rejonem. Na południu roiło się od drobnych szlachetków i samozwańczych władców, kontrolujących spłachetki ziemi, ale wieści głosiły, że Raj właśnie z łatwością wygrywa wojnę z jednym z owych sąsiadów.

Daleko na południu, na wybrzeżu Błękitnego Morza, leżało Miasto Nad Gadzią Rzeką, o którym jego towarzysze mieli mało informacji. Dawno temu miasto było stolicą ziem ciągnących się daleko w górę Gadziej Rzeki. Rządy sprawowała rada złożona z przedstawicieli klanów zamieszkujących te tereny. Olaskanin nie dowiedział się niczego więcej. Tam przybijały statki z wielu odległych stron. Niektóre zapuszczały się aż na Wyspy Zachodzącego Słońca, do wschodnich keshańskich miast, a nawet do Queg i Królestwa Wysp. A to oznaczało dla Kaspara dom. Tam musiał się dostać, nieważne czy po drodze groziła mu wojna.

Wozy jechały powoli, a książę uważnie omiatał wzrokiem horyzont w poszukiwaniu niespodziewanych kłopotów. Rozmyślał, iż to bardzo dziwne, że im dalej na południe od Muboi, tym kraina wydawała się spokojniejsza. A przynajmniej do czasu, aż wpadną w środek wojny, o której krążyły słuchy.

Kaspar siedział w tylnej części wozu. Oprócz horyzontu mógł jeszcze widzieć zaprzęg konny pojazdu jadącego za nim i starego, małomównego woźnicę, Kafę. Miał surowy wyraz twarzy i zawsze narzekał, kiedy już zdecydował się odezwać.

Woźnicą wehikułu, na którym podróżował Olaskanin, był mężczyzna o imieniu Ledanu. Książę z reguły ignorował go. Jego słowa odbijały się od zajętego własnymi myślami Kaspara. W końcu jednak zmęczył się relatywną ciszą i osądził, że jest w stanie wytrzymać odrobinę paplaniny Ledanu; o ile uda mu się wydobyć choć okruch użytecznej informacji z potoku słów.

– Ledanu, opowiedz mi o następnym mieście.

– Ach! Kasparze, mój przyjacielu – odrzekł mały człowieczek, zawsze gotów zaimponować nowemu towarzyszowi doświadczeniem i wiedzą. – Simarah to najpiękniejsze miejsce pod słońcem. Są tam karczmy, burdele, łaźnie i domy gier. Jest bardzo cywilizowane.

Kaspar usiadł wygodniej i poddał się torturze morza szczegółów, opisujących miejsca, które Ledanu uznał za najbardziej urocze w każdej z wyżej wymienionych kategorii. Były władca Olasko zdał sobie sprawę, że wszelkie przydatne informacje, takie jak ilość i zadania wojska, polityka regionu, kontakty z sąsiadującymi miastami i tym podobne, zupełnie nie interesowały jego rozmówcy. Jednakże uznał, że jakikolwiek opis miasta zawsze się przyda. W końcu miało ono stać się dla księcia tymczasowym domem, nim znajdzie sposób na kontynuowanie podróży na południe.

 

* * *

 

Kaspar opierał się o drzwi i czekał, by zobaczyć, czy tego ranka pojawi się ktoś, kto potrzebuje robotników. Zwyczajowo poszukujący pracowników na dniówkę spotykali się przed wschodem słońca na małym ryneczku w pobliżu północnej bramy Simarah. Przez pierwszy tydzień pobytu w mieście przybysz codziennie znajdował pracę, zaś zapłata okazała się dużo lepsza niż w Muboi.

Wojna nie wybuchła jeszcze oficjalnie, lecz na granicy pomiędzy Muboją a królestwem władcy zwącego siebie królem Sasbataby zaczynał się formować swoisty konflikt. Rozpoczął się zaciąg żołnierzy, a że żołd był całkiem niezły, większość robotników decydowała się na wstąpienie do armii. Zatem dawny książę Olasko zawsze mógł znaleźć sobie zajęcie. Odzyskał także szczęście w grach hazardowych. Miał w sakiewce wystarczającą ilość monet, żeby przeżyć co najmniej tydzień, gdyby praca nagle się skończyła. Stać go było także na pokój w lokalnym zajeździe, choć pomieszczenie to przypominało bardziej schowek na szczotki ukryty pod schodami. Jadł skromnie i prosto, nie pił alkoholu, więc każdego wieczoru miał więcej pieniędzy niż rano.

Żywił nadzieję, że przez miasto będzie przejeżdżać kolejna karawana, udająca się na południe, i znów zatrudni się przy niej jako strażnik. Niestety konflikt z królem Sasbataby sprawił, iż wszelkie transporty zapasów i towarów, jadące w tamtym kierunku, opatrywano silną wojskową eskortą. Niecierpliwił się więc coraz bardziej, czekając na możliwość podjęcia podróży ku domowi.

Na rynku pojawiło się trzech mężczyzn i zgodnie z ich oczekiwaniami wszyscy robotnicy natychmiast podbiegli. Kaspar widział ich już wcześniej – przychodzili prawie codziennie. Dwóch zawsze wybierało dwa tuziny pracowników, ale trzeci wahał się nieco dłużej. Przyglądał się uważnie robotnikom, tak jakby szukał kogoś o specjalnych kwalifikacjach. Zawsze odchodził z rynku sam.

– Potrzebuję trzech kopaczy! – zawołał pierwszy mężczyzna. – Obznajomionych z pracą w sadzie!

– Potrzebuję siłaczy! – krzyknął drugi. – Mam towar do załadunku. Dziesięciu ludzi!

Lecz trzeci mężczyzna po prostu przechadzał się wśród ludzi, spieszących zaprezentować swe zalety dwóm pracodawcom, i wreszcie dotarł do Olaskanina.

– Ty tam – odezwał się. Wymawiał słowa z obcym akcentem, co nadawało jego mowie interesujący odcień. – Od kilku dni cię tutaj widzę. – Pokazał na miecz, przypięty do pasa księcia. – Wiesz, jak się tego używa?

Kaspar uśmiechnął się, a nie był to przyjazny uśmiech.

– Gdybym nie wiedział, nie stałbym tutaj, prawda?

– Potrzebuję kogoś, kto umie machać mieczem, a poza tym ma jeszcze inne talenty.

– Jakie talenty?

– Umiesz jeździć konno?

Przyjrzał się potencjalnemu pracodawcy i uznał, że ten człowiek jest niebezpieczny. Cokolwiek zamierzał mu zaproponować, prawdopodobnie było to nielegalne, a jeżeli sprawy rzeczywiście tak się miały, Kaspar zamierzał zażądać adekwatnego wynagrodzenia za tę pracę. Przez chwilę patrzył na jego oblicze i nie znalazł w nim nic pozytywnego. Obcy miał cienki nos, który sprawiał, że ciemne oczy zdawały się leżeć zbyt blisko siebie. Miał natłuszczone włosy, sczesane gładko ku tyłowi głowy, a jego zęby były żółte i nierówne. Ubranie nieznajomego, choć proste w kroju, uszyto z najlepszych materiałów. Zauważył, że rękojeść sztyletu mężczyzny zrobiono z kości słoniowej. Ale najbardziej rzucał się w oczy wyraz twarzy obcego – mieszanina zmęczenia i troski. Cokolwiek musiał zrobić, z pewnością było to niebezpieczne, a tym samym oznaczało solidne wynagrodzenie. Książę przemyślał pytanie nieznajomego, zanim zdecydował się na odpowiedź.

– Dobrze jak niektórzy, lepiej niż większość.

– Nie potrafię umiejscowić twojego akcentu. Skąd jesteś?

– Mieszkałem w wielu miejscach, większość leży daleko stąd, ale ostatnio spędzałem czas na północy, w Mastabie i Heslagnam.

– Nie jesteś z południa?

– Nie.

– Czy masz jakieś obiekcje odnośnie do walki?

Milczał przez chwilę, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. Wiedział, że jeśli w ramach wynagrodzenia otrzyma konia, zgodzi się podjąć zadania, czegokolwiek by dotyczyło. Nie zamierzał wracać do Simarah. Jeżeli praca mu się nie spodoba, ukradnie konia i pojedzie na południe.

– Jeżeli mam walczyć, zaznaczam, że nie jestem najemnikiem. Ale jeśli pytasz, czy potrafię robić mieczem, gdy zajdzie taka potrzeba, odpowiedź brzmi: tak, potrafię.

– Jeżeli wszystko pójdzie tak, jak zaplanowałem, będziesz musiał tylko jeździć konno, mój przyjacielu. – Skinął na Kaspara, by poszedł za nim. – Nazywam się Flynn – dodał, kiedy wychodzili z rynku.

Książę zatrzymał się jak wmurowany.

– Kinnoch?

Flynn odwrócił się na pięcie.

– Głęboki Wąwóz – powiedział w języku Królestwa. – A ty?

– Jestem z Olasko.

Mężczyzna rozejrzał się dookoła.

– A więc obaj znaleźliśmy się daleko od domu, Olaskaninie – powiedział, nadal w języku królewskim. – Ale może to dobry sposób, żeby zapewnić nam obu to, czego najbardziej pragniemy. O ile się nie mylę, nie przybyłeś do tego zakazanego miejsca na drugiej stronie świata z własnej woli. Chodź za mną.

Człowiek o imieniu Flynn ruszył plątaniną małych uliczek przez bardziej zapuszczoną, biedniejszą część dzielnicy kupieckiej, a potem skręcił w szeroką aleję. Były władca Olasko szedł za nim z kamienną twarzą, ze wszystkich sił starając się zachować spokój, chociaż jego serce tłukło się w piersi. „Flynn” było imieniem jednego z jego nauczycieli z lat dzieciństwa. Ów mężczyzna pochodził z regionu Kinnoch i należał do narodu dawno już podbitego przez Królestwo. Jednak mieszkańcy tamtego terenu twardo trzymali się własnej kultury i ciągle posługiwali się językiem przodków. Instruktor chłopca nauczył go paru zwrotów, aby zaspokoić jego ciekawość, ale nawet to mogło zostać poczytane za zdradę przez innych członków klanu. Mężczyźni z Kinnoch byli doskonałymi wojownikami, poetami, kłamcami i złodziejami. Mieli skłonności do alkoholu, nagłych wybuchów gniewu i równie niespodziewanych napadów żalu. Cóż z tego – jeżeli ów człowiek zdołał odnaleźć drogę do tej zakazanej części świata, równie dobrze mógł znać sposób na powrót do cywilizacji.

Nowy pracodawca wszedł do magazynu, zakurzonego, mrocznego i pełnego przeciągów. Kaspar dostrzegł, że w środku czeka jeszcze dwóch mężczyzn. Flynn odsunął się na bok, po czym skinął głową. Bez słowa ostrzeżenia dwaj nieznajomi wyciągnęli miecze i ruszyli do ataku.

 


< 29 >