Ponieważ rok akademicki za pasem, a tradycją gazet staje się udzielanie wszelkiego rodzaju porad, już to dla uczniów, a raczej incydentalnie dla studentów, postanowiłem w nurt udzielania tych rad się włączyć. Zastrzegam, że zaletą dobrych rad bywa bardzo często... że są to dobre rady. I nic więcej. W szczególności, gdy wyjdzie na odwrót, niż obiecywałem... No cóż, wszystko robisz, Drogi Czytelniku, na własną odpowiedzialność. A gwarancji nie udziela się. Dobre rady są dobre, lecz pomimo tego mogą prowadzić do katastrof, niekontrolowanej utraty danych.
Dotyczyć one będą oprogramowania. Panuje bowiem wśród studentów głębokie przekonanie, że nie ma bata, zarówno system operacyjny, jak i programy trzeba koniecznie „skręcić”. W wielu wypadkach, muszę powiedzieć z przykrością, że to prawda. Dzieje się tak zwłaszcza w wypadku specjalistycznego oprogramowania wspomagającego projektowanie, od AutoCada zaczynając. Faktycznie trudno znaleźć (po prostu ich nie ma) odpowiedniki, zaś w sytuacji, gdy wykładowca prowadzi program na tym programie, nic zrobić się nie da. Sytuację taką w zasadzie trzeba określić jako patologię społeczną organizacyjną, prawną i tak dalej. Albowiem legalne kopie programów potrafią kosztować kilkanaście tysięcy złotych.
W lwiej jednak ilości przypadków można sobie poradzić. Bardzo często darmowe odpowiedniki programów niczym właściwie nie ustępują wersjom komercjalnym. Bywa też, że – choć są swego rodzaju dziwactwem – używanie darmowego oprogramowania nobilituje.
Zacznijmy od spraw oczywistych. Nie potrzebujesz MS Office, masz powszechnie znany darmowy odpowiednik OpenOffice. Do pobrania z tego adresu: http://www.openoffice.org/
Pakiet ma rozmiary pod 100 MB i dlatego trzeba się „przyssać” do sieci o odpowiedniej szybkości. OpenOffice działa na praktycznie wszystkich systemach operacyjnych. To jest jej jedna z wielkich zalet systemu. Nie wszyscy wiedzą, że pakiet ten robi praktycznie wszystko to, co MS Office. Na przykład prezentację przygotujemy w OpenOffice Impress. Bazę danych w OpenOffice Base. Pakiet ma swój język skryptowy.
Przydatnym adresem jest: http://www.kurnik.pl/slownik/ort/, skąd można pobrać słowniki do OpenOffice, ale także do programów, które w Linuksie sprawdzają poprawność plików tekstowych asspell i starszej wersji ispell.
Do zwyczajnego pisania dokumentów, zwłaszcza takich, które zawierają tylko tekst, jednak nie polecam OpenOffice’a, bo to kobyła. Długo się ładuje, to cena za przenośność pakietu. Ma do tego wszystkie diabelskie cechy suit biurowych. Na przykład usiłuje pisać za autora. Znacznie lżejszym programem jest Abiword. Moim zdaniem stopień komplikacji zatrzymał się tu na użytkowym poziomie. Do pobrania: http://www.abisource.com/download/
W Linuksie możemy się posłużyć jeszcze jednym oprócz OpenOffice’a pakietem, to jest KOffice. Pakiet ten jest mniej uniwersalny, ale na użytkowym poziomie. W szczególności także posiada program do tworzenia prezentacji. Wbrew pozorom możemy za jego pomocą stworzyć prezentację, którą odtworzymy na praktycznie dowolnym komputerze, zapisując ją w html-u jako stronę www. Osobiście preferuję ten sposób. W dużym stopniu zabezpiecza on przed informatyczną katastrofą. Warto wiedzieć, że prawdopodobieństwo uszkodzenia pliku rośnie eksponencjalnie z jego rozmiarami. Jednocześnie w prezentacji zapisanej w html uszkodzenia niektórych plików nie oznaczają zawalenia się całej prezentacji. Warto sobie uświadomić, że PowerPoint, ale też cała reszta programów produkujących prezentacje, jeśli nie zainterweniujemy, wyprodukuje właśnie wielki plik prezentacji, w którym jest wszystko, co się w niej pojawi.
Z ortografią nie powinno być problemu, bowiem wszystkie wymienione programy, Write z pakietu OpenOffice, Abiword oraz KWord z pakietu KOffice, sprawdzają pisownię, także w locie, podkreślając na czerwono słówka, których nie ma w słowniku.
OpenOffice oraz Abiword mają wersje przystosowane do pracy w MS Windows. KOffice pracuje (o ile wiem) tylko pod Linuksem.
Który z edytorów tekstu wybrać? Którykolwiek. Byleby się dobrze jednego nauczyć. I tego jednego się trzymamy.
Skoro załatwiliśmy sprawę, w czym pisać, ewentualnie tworzyć prezentacje, to poruszymy sprawy mniej oczywiste: że nie musimy mieć Windowsa. O zaletach Linuksa pisałem wiele razy, ale powiedzmy konkretnie: jaki Linux? Problem jest, ponieważ mamy dostępną dobrze ponad setkę dystrybucji. Dystrybucja to coś chyba pośredniego pomiędzy systemem operacyjnym a inną konfiguracją. Mamy w niej zazwyczaj najnowsze lub prawie najnowsze wydanie, tak zwane jądra głównego programu systemu operacyjnego, odpowiedzialnego za obsługę sprzętu, programów umożliwiających użytkownikowi dostanie się do różnych funkcji komputera (na przykład przeglądanie zawartości dysku), środowisk graficznych, dzięki którym widzimy okienka, szereg podstawowych programów umożliwiających pracę na komputerze, takich jak właśnie OpenOffice. Jak na razie liczy się kilka dystrybucji. Dla początkujących zapewne najbardziej można polecić SuSE Linux, Mandrivę, Fedorę. Za stosunkowo najbardziej przyjazną uważana jest Mandriva, lecz w istocie różnice są niewielkie. Otóż nie ma potrzeby posiadania MS Windows, by pracować na komputerze. Instalując którykolwiek z wymienionych pakietów, do których można dodać jeszcze polską dystrybucję Aurox, mamy zazwyczaj komplet oprogramowania, jaki jest potrzebny.
Skąd wziąć Linuksa?
Na przykład pobrać prosto z sieci w postaci tak zwanych obrazów ISO, które wypalamy na płytkach CD i otrzymujemy z nich płyty instalacyjne.
Choćby dla pobrania Fedory wejdźmy na adres: http://download.fedora.redhat.com/pub/fedora/linux/core/5/i386/iso/. Tam znajdziemy najnowszą (na moment pisania artykułu) wersję dystrybucji.
Zwróćmy uwagę na to, że w katalogach z obrazami są tak zwane sumy kontrolne służące do sprawdzenia, czy podczas transmisji lub nagrywania nie doszło do przekłamań. Niektóre dystrybucje (między innymi Fedora) posiadają na płytkach autotest sprawdzający, czy płytka się nie uszkodziła.
Linux jest za darmo, nie daj się nabrać na tak zwane wersje komercjalne. Oczywiście firmy, które produkują oprogramowanie, także to wolne, chcą na czymś zarabiać. Wydają one tak zwane wersje pudełkowe. Zawierają one rzeczywiście więcej oprogramowania niż wersje, które można spotkać w Internecie w postaci obrazów ISO lub dołączane do czasopism. Jednak na stronach internetowych znajdziemy praktycznie wszystko, poza może nielicznymi programami komercjalnymi dla Linuksa. Trzeba tylko cierpliwie pokopać w katalogach. Na przykład takie dodatkowe programy znajdziemy dla Fedory pod adresem: http://download.fedora.redhat.com/pub/fedora/linux/extras/. Z tych katalogów możemy wygrzebać między innymi Abiworda.
Programy linuksowe nie mają jednolitego sposobu instalacji. Spora część dystrybucji posługuje się tak zwanymi pakietami rpm, który to system wprowadziła firma Red Hat. Uważaj, czytaj uważnie, bo jeśli rpm, to jeszcze nie oznacza, że jest przeznaczony dla naszego systemu.
Jeśli masz pod ręką lokalnego guru Linuksa, zafunduj sobie Debiana. To naprawdę świetna dystrybucja, ze świetnym systemem instalacji. Dystrybucja, w której wszystko działa. Opiekunowie tej wersji Linuksa są ostrożni w podejmowaniu innowacji, testują wszystko, a że nie zależy im na zdobyciu jak największej liczby klientów, unikają wszelkich „wodotrysków”, które mogą być źródłem kłopotów. Jeśli potrzebujesz systemu operacyjnego, który jest „na wszystko” (uwaga pakiety instalacyjne z rozszerzeniem deb), który ma służyć do roboty i nie zawodzić, to moim zdaniem Debian. Niestety, nie jest najlepszy dla nauki majstrowania w systemie, chyba że poczytamy sobie trochę instrukcji.
Którą z dystrybucji wybrać? Owszem, są pewne preferencje, lecz tak naprawdę chodzi o to, żeby cokolwiek wybrać i nie wycofać przy pierwszych trudnościach. Wybierz tę, którą mają znajomi. Będziecie mogli się wymieniać doświadczeniami.
Staraj się używać oprogramowania, które najbardziej pasuje do czynności, jakie chcesz wykonać. Z pozoru to absurdalna porada, wydaje się nam, że zawsze używamy takich programów. W rzeczywistości jest różnie. Najczęściej używamy programów, które nam wpadły w ręce, które trochę poznaliśmy. Na przykład bardzo często do wykonywania rysunków stosujemy „rysowaczki” wbudowane w suity biurowe. Jeśli chodzi o wykonywanie rysunków to „dobra rada” pierwsza jest taka, by w żadnym wypadku nie doprowadzić do sytuacji, w której są one w jednym pliku z dokumentem. Owszem, gdy sobie ktoś tego życzy, wysyłamy mu dokument Worda z wklejonymi rysunkami, lecz sami zachowujemy sobie katalog, w którym mamy osobno tekst, osobno rysunki. Po drugie, staramy się wykonywać rysunki w programach, które pozwolą na późniejszą edycję tych rysunków za pomocą innych programów. W popularnych formatach. Są takie pomysły, żeby zapisywać rysunki w formacie .doc. To znaczy rysunek wklejamy do pustego dokumentu tekstowego. Najlepsza droga do tego, żeby potem już nic się nie dało zrobić z dokumentem.
Do rysunków jeszcze wrócimy, lecz chciałem powiedzieć o czymś innym. O nieszczęściu pod tytułem arkusze kalkulacyjne. Ano, nieszczęście, bo widziałem skutki wiele razy na własne oczy. Arkusze kalkulacyjne bardzo dobrze nadają się pracy w biurze. Jest zakres, w którym dość dobrze pracują jako narzędzia do opracowania wyników, lecz to nie jest program go opracowywania wyników pomiarów!
Przede wszystkim wyniki pomiarowe, które dostajemy, są najczęściej w formie zwykłych plików tekstowych. Kolumny liczb rozdzielone znakiem spacji czasem tabulatorem. To nie są pliki arkuszy kalkulacyjnych. I choć łatwo się do programów typu Excel importują, to możemy sobie rozbić twarz o rozmiar tych plików. Po pierwsze, ogranicza nas liczba wierszy lub komórek w arkuszu, po drugie, jeśli wykonujemy obliczenia na wielkiej liczbie danych, przekonamy się, jak są one zasobożerne. A po trzecie i najważniejsze, zazwyczaj wynikiem obróbki danych jest prawie zawsze jakiś wykres.
Otóż wystaw sobie, Czytelniku, że choć w suitach biurowych od MS Office’a poprzez OpenOffice’a do wynalazków typu KOffice da się zrobić dość przyzwoite wykresy, to oprogramowanie to jest głównie przygotowane do produkcji tak zwanej grafiki biznesowej. To znaczy propagandowych obrazków, na których widać, że firma się rozwija, a ludzie żyją dostatniej.
W typowym arkuszu kalkulacyjnym można wykonać dość poprawny wykres. Trzeba sobie jednak powiedzieć, co to jest wykres. Po pierwsze, rysunek, który zostanie uznany przez na przykład prowadzącego ćwiczenia za wykres. Po drugie, takie malowidło, że możemy z niego, przykładając linijkę lub ekierkę, odczytać pewne wartości. Z tego punktu widzenia nie są za bardzo wykresami popularne „wykresy 3D”. Otóż, arkusze domyślnie wyłączają rysowanie pionowych linii siatki, ułatwiających odnajdywanie na osiach wartości odpowiadających punktom na wykresie, malują przesadnie grube linie, trzeba się napocić, żeby skala osi była taka, jak chcemy, a nie taka, jaką zaproponował program. Jedyną za to niekwestionowaną zaletą arkusza kalkulacyjnego jest, gdy chodzi o opracowywanie wyników to, że osoba, która „nic nie umie”, niczego się nie ucząc, coś tam osiągnie. Jakieś tabelki, jakieś rysunki wykreso-podobne. Znając realia studenckiego życia, jest to bardzo cenna własność, bo wiadomo, że na nic nie ma czasu, a zwłaszcza na uczenie się czegokolwiek. Bez złośliwości. Po prostu tak jest. Tak więc, gdy jesteś, Czytelniku, w rozpaczy, to faktycznie nie kombinuj, użyj arkusza kalkulacyjnego.
Jeśli masz jednak trochę czasu i fantazji, pogrzeb w programach, które na przykład są dostarczane łącznie z dystrybucjami.
Powróćmy do rysunków. Do grafiki ilustracyjnej, wykonywania „prawie technicznych” rysunków, takich, na których będą, na przykład, linie wymiarowe, używam programu Xfig. Jest to edytor grafiki wektorowej. Narzędzie to okazuje się być przydatne także ze względu na to, że do jego natywnego formatu eksportują pliki inne programy. Sam Xfig zaś produkuje także pliki postscriptowe oraz całkiem porządne pdf-y, szereg formatów rastrowych oraz, na przykład, egzotyczne dla przeciętnego użytkownika rysunki w formacie pakietu LaTeX. Jest więc bardzo użytecznym narzędziem, choć ze względu na to, że wygląd jego nie zmienił się za bardzo od 1985 roku, wygląda bardzo topornie.
Otóż jest to narzędzie „autocado-podobne” i gdy ktoś nie ma pojęcia o grafice wektorowej, a potrzebuje szybko wykonać rysunek, niech raczej użyje ColourPainta, czy starego, ale doskonałego programu Xpaint. To programy do grafiki rastrowej, które udają zwykłe rysowanie na kartce. GIMP mniej się nadaje do wykonywania rysunków typu schemat, nie ma narzędzi do łatwego tworzenia figur geometrycznych czy prostych linii. Znajdziemy tam co prawda narzędzie (polecenie Filtry => Renderowanie => Gfigury) operujące faktycznie na grafice wektorowej, lecz wcale nie prostsze od Xfig-a. A więc na szybko zrób rysunek w grafice rastrowej za pomocą prostego systemowego „rysowadełka”.
Zazwyczaj w podręcznikach tego nie piszą, ale z każdym programem jest związana pewna technika pracy i program ma zestaw narzędzi przygotowanych do tej, nazwijmy to, technologii. Tak na przykład edytory grafiki rastrowej w przypadku kontrastowych, pozbawionych łagodnych przejść rysunków, pozwalają na uzyskanie perfekcyjnego wyglądu dzięki obróbce na poziomie pojedynczych pikseli. W Xpaincie możemy włączyć sobie dziesięciokrotne powiększenie rysunku i jeszcze dla ułatwienia zadania „visible grid”, czyli wizualizację siatki pikseli. Dzięki takim możliwościom możemy wyrównać linie, by się idealnie schodziły, zostawić jeden piksel na grocie strzałki, czy wymazać fragmenty linii, które się nam „przeciągnęły” o kilka pikseli. Tak na marginesie, o ile tylko możesz, nie zapisuj prostych kontrastowych rysunków jako „jotpegów” (w formacie .jpg), bo stracisz na jakości. Pojawią się charakterystyczne mazgi wynikające z operacji kompresowania. Użyj formatu .png lub .gif. Przekonasz się, że rysunki o rozmiarach kartki A4 z rozdzielczością 200 dpi, zostaną upakowane do kilkudziesięciu kilobajtów, o ile składają się z jednokolorowych obszarów – na przykład czarnych linii, jednokolorowych wielokątów i temu podobnych. Jeśli chcesz zmniejszyć „ciężar” rysunków umieszczanych na stronach internetowych w formatach .gif lub .png, bez zmniejszania ich rozmiarów w pikselach, to postaraj się zmniejszyć liczbę szczegółów. Na przykład zamiast kreskowania dla rozróżnienia elementów, użyj różnych kolorów.
O ile w przypadku grafiki rastrowej komputerowe sztuczki stosowane podczas rysowania są dość proste i intuicyjne, to grafika wektorowa wymaga, niestety, dość dużo pomyślunku. Ze względu na to, że rysunek wektorowy jest właściwie opisem jak rysunek wyświetlić, wykonanym za pomocą podania współrzędnych obiektów, to dowolne narzędzie wskazujące, jak myszka choćby, ze względu na skończoną dokładność, nie bardzo się nadaje do wprowadzana tych współrzędnych. Jeśli dwa odcinki mają się spotkać w jakimś punkcie, to ich końce muszą mieć dokładnie te same współrzędne. Z tego powodu praca w AutoCadzie polega w dużej mierze na wklepywaniu z klawiatury danych.
We wspomnianym Xfig-u problem dokładności wprowadzanych współrzędnych rozwiązujemy za pomocą siatki możliwych pozycji kursora. Dla wykonywania prostych szkiców, jest to bardzo praktyczne rozwiązanie. Jeśli jednak nie wystarcza, możemy wyedytować obiekt (otworzyć okno, w którym mamy wypisane jego własności) i „z palca” zmienić jego własności, na przykład współrzędne. Xfig pozwala inne operacje dostępne dla „silnych” programów wektorowych. Możemy wykonać w nim precyzyjną podziałkę. Rysujemy odcinek, zadajemy środek obrotu, kąt obrotu oraz krotność operacji.
Poznanie tego typu sztuczek powoduje, że po pewnym czasie praca z programem staje się prosta i intuicyjna, ale niestety Xfig ma wspólną dla linuksowych programów cechę, że bez poświęcenia mu pewnej minimalnej ilości czasu dla nauczenia się obsługi, wydaje się bardzo nieprzyjazny. Później odkrywamy furę możliwości i to, że ktoś, kto go pisał, faktycznie starał się program uczynić najbardziej funkcjonalnym.
Przykładem programu działającemu wbrew wszelkim obecnym przyzwyczajeniom jest GNUplot. Program ten służy do wykonywania wykresów. Jak twierdzą światowcy, jest rodzajem międzynarodowego standardu. Są też tacy, którzy uznają go za wytwór chorej osobowości porąbanych informatyków.
Załóżmy, że masz program zainstalowany. Program uruchamiamy z wiersza poleceń (w Linuksie w emulatorze terminala tekstowego) pisząc po prostu „gnuplot”. Chwilowo nic się nie stanie poza tym, że w terminalu zobaczysz przelatujące napisy i na końcu wiersz poleceń z czegoś takiego [adam@adam ~]$ zmieni się na taki: gnuplot>
Napisz: plot sin(x).
Jeśli nic nie poprzestawiałeś, powinno się pojawić okno z wykresem funkcji sin(x). Aby zapisać rysunek w formacie png musisz napisać najpierw: set terminal png.
To polecenie informuje program, w jakim formacie ma być wynik. Niestety, trzeba jeszcze poinformować go, gdzie i pod jaką nazwą go zapisać. Robisz to poleceniem: set output ’sin_proba.png’.
Zapisanie obrazka następuje za pomocą polecenia: plot sin(x).
Uwaga, NIE stawiamy kropek na końcu poleceń. Tu one są końcami zdania.
Po zrobieniu tego wszystkiego, możemy sobie obejrzeć wynik pracy programu za pomocą jakiejkolwiek przeglądarki obrazków. Program kończymy poleceniem „quit”. Możemy też zamknąć po prostu okno emulatora terminala. Wiesz już, jakie są wady programu. Cholernie hardcore’owa obsługa. Jak to się mówi, coś dla prawdziwych twardzieli. A czy są jakiekolwiek zalety? Niewiele. Nie spotkałem się jeszcze z sytuacją, by na sprawnym systemie operacyjnym ze sprawnej kopii nie dało się tego programu zainstalować i żeby on źle działał. Znajduje się w większości znanych mi dystrybucji. Gdyby go nie było, zajrzyj na stronę domową: http://www.gnuplot.info/. Tam są odsyłacze do stron, z których można pobrać program, do tutoriali, przykładów pomocy. Program jest dostępny na chyba wszystkie platformy systemowe. Wcześniejsze wersje gnuplota „wchodzą” na dyskietkę. Gdybyś jechał gdzieś, gdzie nie ma sieci, możesz wziąć gnuplota ze sobą.
Co jeszcze? Program robi „wszystko”. Łyka ogromne ilości danych. Potrafi przybliżać („fitować”) dane dziwnymi, zdefiniowanymi przez użytkownika funkcjami, wreszcie zapisywać wynik, czyli obrazek z wykresem w różnych formatach, w tym w natywnym formacie Xfiga. Jeśli coś chcemy w wykresie zmodyfikować, to wczytamy go do Xfig-a i potraktujemy go jak zwykły wektorowy rysunek.
Skrótowy opis posługiwania się programem zamieściłem na stronie:
www.pracownia.ifd.uni.wroc.pl/html/opis_gnuplota/htemelowy/gnuplot.html. Tam znajdziesz także linki do bardziej zaawansowanej pomocy.
Dla osób, które uważają pracę z wiersza poleceń za rodzaj zboczenia, mam też kilka dobrych wiadomości. Są nakładki graficzne na gnuplota. Są też liczne programy do rysowania wykresów pracujące w trybie graficznym. Jednym z nich, którego od dawna używam i znalazłem w katalogu z „extra” programami do Fedory 4, jest Grace. Strona domowa programu: http://plasma-gate.weizmann.ac.il/Grace/.
Program jest znakomity, po poświęceniu mu odrobiny czasu, zrobi to, co komercjalne, jak na przykład Origin w dość zaporowej cenie. Aczkolwiek, jeśli chodzi o możliwości trudno powiedzieć, że jest lepszy od GNUplota.
Wiele razy już pisałem o pakiecie LaTeX. (czytaj „latech”). Czy jest sens uczenia się tego dziwactwa? Okazuje się, że w wielu miejscach jest on traktowany jak standard, na przykład na Uniwersytecie Warszawskim, na fizyce. Komuś, kto nie rozumie, w czym problem, muszę wyjaśnić. LaTeX to system składania dokumentów, może raczej program zecerski, napisany w czasach, gdy królowały maszyny 286 i karty graficzne Herkules. System ten od tych zamierzchłych czasów niewiele się zmienił. Dla osoby początkującej to po prostu masakra. Najpierw przygotowujemy czytelny dla maszyny opis dokumentu. To jest treść dokumentu z komendami jak to umieścić na stronie, jaką wielką czcionką itd. Na przykład tak:
\begin{center}
Ala ma kota. Ola ma psa.
\end{center}
Jeśli Czytelniku zrozumiałeś, że chodzi o to, żeby wycentrować tekst „Ala ma kota. Ola ma psa.” na stronie, to jesteś na dobrej drodze, by zapoznać się z pakietem. Otóż najpierw przygotowujemy treść dokumentu wraz z opisem, jak go wyświetlić w pliku tekstowym. Nie potrzebujemy do tego LaTeX-a. Potrzebujemy jakiegokolwiek programu typu edytor tekstu, na przykład zwykły notatnik w Windows wystarcza. Byleby to coś potrafiło zapisać plik tekstowy. A jak już jest on gotowy, to kompilujemy go za pomocą LaTeX-a. Robimy to albo w emulatorze terminala tekstowego, albo w trybie tekstowym w Linuksie, albo w DOSowym okienku w Windows. Efektem pracy jest, w zależności od tego, co sobie zażyczymy, plik postscriptowy, plik pdf, albo plik w specyficznym formacie dvi, który potem zapewne trzeba będzie skonwertować do .ps lub .pdf.
W większości dystrybucji Linuksa, LaTeX jest załączony i najwyżej musimy go doinstalować. Dla Windows możemy pobrać na przykład pakiet MikTex: http://www.miktex.org/.
Zajrzyj też na stronę: http://www.tug.org/texlive/.
Polska strona z wsparciem dla TeX-a i LaTeX-a (No tak, straszna prawda oprócz LaTeX-a, jest też TeX...) to: http://www.gust.org.pl/.
Wiemy już, jakie są kłopoty z LaTeX-em. Przedziwne rozkazy. Dodajmy konieczność zaopatrzenia dokumentu w tak zwaną preambułę, która wygląda na przykład tak:
\documentclass[a4paper,10pt]{article}
\usepackage[MeX]{polski}
\usepackage[latin2]{inputenc}
\usepackage[polish]{babel}
\usepackage{gensymb}
\usepackage{amsmath}
\usepackage{textcomp}
Nawet jeśli przyjąć , że to się da skopiować i wkleić, to i tak rzecz wygląda masakrycznie. A czy są jakieś zyski? Jak napisałem na początku, są programy, których używanie nobilituje. Owszem, LaTeX do nich należy. Tym niemniej, oczywiście, „dla szpanu” nie ma sensu. Co jeszcze? Pisałem to już wiele razy: LaTeX robi to, co inne programy starają się robić: starannie składa tekst. Dokument złożony w LaTeX-u robi wrażenie. Ktoś się nabiedził, wygląda to naukowo. Poniekąd można powiedzieć, że nawet głupoty, ale spisane LaTeX-em wyglądają ciut mądrzej. Czy dla studenta oddające sprawozdanie to może być argument? Nie wiem.
Mogę natomiast powiedzieć, że z całą pewnością po opanowaniu około dwudziestu, trzydziestu komend (można je mieć na karteczce) składanie trudnych dokumentów w LaTeX-u idzie sprawniej niż w Wordzie, czy temu podobnych wynalazkach. Dzieje się tak dzięki różnym sztuczkom, między innymi sprytnym komendom, które można przetłumaczyć „przesuń tekst do końca wiersza” albo „na dwie trzecie” , „wyróżnij ten tekst”, „teraz będzie równanie, zmień czcionkę, dodaj odstępy i numerację równania”, albo: „zaczynamy nowy rozdział, zrób tytuł... i wszystko co trzeba”. Moim zdaniem w przypadku typowych dokumentów, do tworzenia których LaTeX został stworzony, nie ma sobie co zawracać głowy innym oprogramowaniem. Owszem suity biurowe, podobnie jak usiłują składać tekst, usiłują się posługiwać szablonami dokumentów i takimi właśnie „inteligentnymi” poleceniami. Jednak jeśli nawet to wychodzi, to robota włożona w opanowanie programu i komend LaTeX-a jest podobna, a wygoda, zwłaszcza przy ponownym edytowaniu dokumentów, wątpliwa. Wiemy to z tego, że mnóstwo ludzi składa wspomniane typowe dokumenty tym dziwnym narzędziem. Są starzy i zmęczeni, więc raczej wątpliwe, by robili to na złość swojej babci. Więc sumarycznie zysku z używania „nowoczesnych” graficznych narzędzi nie ma, raczej jest strata, zwłaszcza gdy musimy zapłacić za program. Typowy dokument to artykuł do czasopisma naukowego. W LaTeX-u mamy szablon. Szablony LaTeX-owe znajdują się na stronach redakcji. Także wszelkie prace (magisterki?) z dużą ilością wzorów i tabel, dokumenty które powinny mieć wygląd „jak z drukarni” najlepiej składać w LaTeX-u. Szablony mają dobrane odstępy, szerokości marginesów, wielkość i krój czcionek. LaTeX stworzy nam automatycznie spis treści i poskłada go tak, że będzie wyglądał jak w normalnej książce. Jeśli nie zaczniemy sami grzebać w domyślnych ustawieniach, całość będzie miała „zawodowy” wygląd.
LaTeX dość skutecznie broni przed skutkami tak zwanego „napacania”. To się bardzo często zdarza, gdy autor nie wie, jak coś zrobić, i kombinuje. Wówczas okazuje się, że tekst, co wygląda na wycentrowany, został przesunięty za pomocą ciągu spacji. Coś, co powinno być podpisem pod rysunkiem, jest ramką tekstową. „Napacane” dokumenty mają skłonność do tego, by dać się wydrukować na jednym jedynym zestawie oraz by nie tylko nie drukować się po niewielkiej zmianie konfiguracji, ale przestawać się edytować. Ponieważ w LaTeX-u komendy się „wpalcowuje”, a nie „wklikuje” to w dokument źródłowy nie da się wcisnąć tylu głupot, co w Wordzie. A jeśli nawet, to ponieważ skompilowany plik wynikowy jest plikiem drukarkowym, nieedytowalnym „obrazkiem”, głupoty nie są tak groźne, zazwyczaj w ogóle ich nie widać. Z drugiej strony, poprawienie pliku źródłowego jest dużo prostsze, bo jest to po prostu plik tekstowy, który nie zrobi nam tego, co potrafi Word, po kliknięciu na jakiś fragment próbować otworzyć kolejny program, (na przykład Corela), który elegancko zwiesi komputer.
Na koniec tego fragmentu tekstu trzeba jeszcze powiedzieć, że LaTeX nie jest wbrew pozorom programem konkurencyjnym do tak zwanych edytorów tekstu (word processors), czyli Worda, czy Write’a z OpenOffice’a. To program do DTP, a więc bliższe mu są QuarkXpress czy Ventura. A w Linuksie – Scribus. Trzeba jednak ostrzec, że tak naprawdę, nie ma odpowiednika (chyba), bo programy DTP są przeznaczone do uzyskiwania różnych efektów graficznych, charakterystycznych dla kolorowych pism, podczas gdy LaTeX składa „bardzo czarno-białe”, choć na upartego da się w nim też stworzyć kolorowy folder.
Dla LaTeX-a stworzono szereg programów ułatwiających pracę. Polecam Kile: http://kile.sourceforge.net/.
Jest to właściwie edytor tekstu z szeregiem „ściągawek”, podobny w działaniu do edytorów HTML, które na przykład przy wczytywaniu obrazka same dołączają niezbędne fragmenty kodu. Są też edytory, które pracują w trybie tekstowym, gdzie na ekranie dostajemy od razu graficzny wynik operacji w postaci złożonego tekstu. Nie polecam, bo produkują tony nadmiarowego kodu i cały efekt przejrzystości, jaki uzyskujemy przy pracy „z palca”, diabli biorą.
Użyteczne są wynalazki takie jak „eqe”, w którym można ułożyć równanie i podejrzeć wynik. Następnie fragment kodu kopiujemy do dokumentu i mamy pewność, że jest dobrze. Program dostępny pod adresem: http://rlehy.free.fr/.
No cóż, połamania klawiatury!