Fahrenheit nr 54 - sierpień-wrzesień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 08>|>

Recenzje (4)

 

 


Nie lękaj się majtkowego różu

 

okladka

Czy spotkaliście kiedyś w tramwaju trzydziestoparoletniego faceta, zaczytanego w... Nie, nie tylko zaczytanego; rozchichotanego nad książką o okładce w kolorze majtkowego różu, z rysunkiem niekompletnie ubranej panienki w rękawicach bokserskich? Widok musiał być zabawny, ale „Róża Selerbergu” wciąga na tyle, że po parunastu kartkach przestałem się przejmować spojrzeniami współpasażerów.

Książka składa się z trzech części, z których pierwsza, tytułowa, jest cyklem opowiadań o zwariowanej rodzince arystokratów, a właściwie o szkolnych i miłosnych perypetiach ich potomstwa, natomiast pozostałe dwie („Przyczajony rycerz, ukryty smok” oraz „Saga o ludziach MOD-u”) przenoszą nas do świata znanego z „Tkacza iluzji” i „Kronik Drugiego Kręgu” („Naznaczeni błękitem”, „Kamyk na szczycie” oraz „Piołun i miód”). Wspólnym mianownikiem wszystkich opowieści jest humor – książkę cechuje podobny styl, co „Rycerza bezkonnego” i „Pogodnika trzeciej kategorii” Romualda Pawlaka, a nawet niektóre z „Opowieści z Wilżyńskiej Doliny” Anny Brzezińskiej – są to wesołe opowiastki ze świata, w którym magia jest codziennością, i którą daje się wykorzystać na wiele nietypowych sposobów. A postaci? Tylko czekały na taką okazję!

Bohaterowie tytułowego cyklu opowiadań, Margerita von Selerberg i jej brat Rinaldo, uczą się w eksperymentalnej, koedukacyjnej szkole Madame Flageolet. Czytelnik przyzwyczajony do przygód Harry’ego Pottera zacznie się tu doszukiwać podobieństw do cyklu Joan K. Rowling. Owszem, pewne podobieństwa są – uczniowie podzieleni na klasy, szkoła z internatem, podobny zestaw przedmiotów nauczania. Ale ta opowieść idzie w zupełnie innym kierunku i od samego początku jest o wiele weselsza od cyklu o Potterze. Czego się zresztą spodziewać, jeśli dyrektorka szkoły ma w nazwisku fasolkę szparagową, a cała uczelnia mieści się w miejscowości Świński Lasek?

Dalsza część książki przenosi nas do Lengorchii. Czytelnicy „Kronik” mogą się zdziwić, bo różni się ona od tej Lengorchii, którą pamiętają. Owszem, jest magia, są smoki, ale na scenie pojawiają się też zabójcy smoków oraz smokerzy, rodzaj antysmoczej policji. Lengorchiańskie smoki mają wyrafinowane poczucie humoru, więc i zabójców, i smokerów czeka ciężki los. A gdy początkujący zabójca smoków trafia na skłonną do żartów smoczycę, robi się jeszcze weselej...

Cały zbiorek ma pewną cechę szczególną: wątki miłosne. Cykl opowiadań o rodzeństwie von Selerberg jest wyraźnie adresowany do czytelniczek fantastyki. Podkreśla to rysunek okładki – krótko ostrzyżona dziewczyna w koszulce i rękawicach bokserskich na intensywnie różowym tle. W rzeczywistości książka ta powstała z inspiracji miłośniczek fantastyki, dyskutujących na internetowych czatach i forach, co zresztą autorka uwidoczniła w dedykacji.

Nie znaczy to jednak, że „Róża Selerbergu” to książka dla nastoletnich dziewcząt. Romanse Margerity i Rinalda stanowią tylko punkt wyjścia dla poszczególnych historii, a ich akcja toczy się w całkiem innym kierunku. Wątek miłosny rozwiązuje się przy okazji (albo i nie). Zaś opowiadania lengorchiańskie to zupełnie inna bajka. Zbiór opowiadań Ewy Białołęckiej to porcja dobrej, bezpretensjonalnej rozrywki dla czytelnika dowolnej płci.

 

Tomasz Marcinkowski

 

Ewa Białołęcka

Róża Selerbergu

RUNA, 2006

Stron: 336

Cena: 27,50

 


Gawęda przy ognisku

 

okladka

Czasami zdarza się tak, że do ogniska na szlaku wędrówki dosiądzie się nieznajomy. A kiedy my podzielimy się z nim posiłkiem, on uraczy nas opowieścią. I z taką właśnie gawędą przy ogniu kojarzy mi się pierwsza powieść Marcina Wrońskiego „Wąż Marlo”.

Autor przenosi nas do świata fantasy, który swobodnie obywa się bez elfów i krasnoludów. Do krainy Aytlanu i Pobrzeża, gdzie smoki, hydry i inne potwory z fantastycznego bestiariusza istnieją w powszechnej świadomości jako fikcja i mit. Krainę zamieszkują normalni ludzie, parający się na co dzień pracą na roli, kupiectwem, kapłaństwem. Spotkamy tam wojowników, królów, kurtyzany i kilku książąt. Obok nich na uboczu, poza światem ludzkich trosk, żyją magowie. Nie zajmują się rzucaniem ognistych kul, tworzeniem iluzji czy leczeniem, a mimo to zdają się wpływać na losy świata według własnych przekonań. Używają w tym celu starych i sprawdzonych, chociaż całkowicie niemagicznych sposobów. Cóż jest bowiem skuteczniejszego niż manipulacja ludźmi za pomocą złota i gróźb?

Tytułowy bohater nie jest jednak przedstawicielem któregoś z powyższych zawodów. Marlo jest wężem. Tak określa się ludzi, którzy istnieją tylko po to, by wypełniać niebezpieczne misje dla możnych tego świata. Za pieniądze lub na rozkaz. Są okiem, uchem, a kiedy trzeba sztyletem. Od dziecka szkoleni fizycznie i mentalnie, są niezwykle skutecznym narzędziem w rękach wprawnego władcy. W ramach swoistej tresury wyrabia się w nich umiejętność wnikania w ludzkie umysły i manipulowania nimi zgodnie z potrzebami misji. Szkolenie nie zawiera jednak elementów etyki. Co więcej, węże zdają się być pozbawieni umiejętności odróżnienia co właściwie jest dobrem, a co złem. Decyzje w tych sprawach podejmują ich mocodawcy, a węże mają tylko wykonywać polecenia.

Losy Marlo śledzimy od początku drogi zawodowej. Na naszych oczach przechodzi przemianę fizyczną i psychiczną. Towarzyszymy mu podczas długiego i żmudnego szkolenia pod okiem mistrza, który staje mu się bliższy niż utracona rodzina. Mamy okazję przyjrzeć się, jak zdobywa coraz więcej doświadczenia w miarę, jak mistrz wyprowadza go coraz dalej w świat. Ale widzimy też, że Marlo wciąż musi walczyć z ludzką słabością i uczuciami, które czasami potrafią nim zawładnąć. Jako wąż potrafi bardzo skutecznie podchodzić swoje ofiary i je zabijać. Ale nie potrafi radzić sobie z własnym człowieczeństwem ani się go do końca wyrzec. A w jednej z najistotniejszych chwil swego życia, musi zdawać się na prymitywne wróżby, ponieważ świadome podjęcie decyzji jest dla niego za trudne.

Można by napisać – oto kolejny niedoskonały bohater, nieudacznik, jakich wielu na kartach różnych powieści. Tymczasem Marlo, który opowiada nam swoje życie, wydaje się być pogodny i spełniony. Ze spokojem podchodzi do burz, które targały jego młodością. I tutaj zapewne autor szykuje nam jeszcze niespodzianki – ponieważ nie wiemy, do czyjego ogniska przysiadł się nasz bohater i jaki jest tego cel. Nie wiemy, jakie właściwie siły zawładnęły życiem Marla. To są zagadki, których rozwiązanie mam nadzieję poznać w drugim tomie powieści. Mimo pewnych niedomówień, pierwszy tom możemy potraktować jak zamkniętą całość – opowieść dochodzi do punktu, w którym mało dociekliwy czytelnik poczuje się całkowicie usatysfakcjonowany. Może być to jednak wadą. Wroński nie pozostawia nas w napięciu w oczekiwaniu na tom drugi. Ufam jednak, że osoby, które lubią zasiąść wieczorem z książką przy lampie-ognisku, polubią opowieść o Marlu i z przyjemnością wrócą do niej, gdy tylko ukaże się następna część.

Na koniec wspomnę jeszcze o aspekcie, który mnie osobiście bardzo zaintrygował. To wierzenia ludów Aytlanu. Autor zdaje się wychodzić ze skądinąd słusznego założenia, że ludzie zawsze i wszędzie czcili niezrozumiałe dla nich siły natury i każe swoim bohaterom wierzyć w ich personifikacje. Mamy więc czterech bogów żywiołów, których rodzicami są słońce i księżyc. Człowiek pojmowany jest jako istota złożona z żywiołów, gdzie duch jest ogniem, wola jest powietrzem, myśli są wodą, a ciało jest ziemią. Węże potrafią nawet rozpoznać, które żywioły dominują w danym człowieku. Ciekawe, jak by wyglądał horoskop napisany według koncepcji wierzeń autora? Konsekwentnie do systemu wierzeń, również przekleństwa w świecie Aytlanu są związane z żywiołami i bogami. Aczkolwiek mnie osobiście nie wydaje się, żeby „Tfu, pluje Chlu” mogło być naturalnym przekleństwem – próbując to wymówić na głos, połamałam sobie język.

Podsumowując: książka Marcina Wrońskiego warta jest przeczytania. Napisana dobrą polszczyzną, z ciekawym światem przedstawionym i nietuzinkowymi bohaterami zapewni czytelnikowi kilka bardzo przyjemnych wieczorów.

 

Agnieszka Falejczyk

 

Marcin Wroński

Wąż Marlo

Fabryka Słów, 2006

Stron: 417

Cena: 29,99

 


Kay a sprawa polska

 

okladka

Akcja „Tigany” została osadzona w realiach renesansowych Włoch – przynajmniej teoretycznie. W porównaniu do „Lwów Al-Rassanu” czy „Sarantyńskiej mozaiki” lokacja historyczna wydaje się sporo słabsza – wyraża się właściwie głównie w nazewnictwie. Poza tym Półwysep Dłoni i jego dziewięć prowincji stanowią niezależny, oryginalny byt, któremu w istocie dużo bliżej do Polski niż do Włoch. Analogia dotyczy głównie losów tytułowej prowincji, ale też ogólnej sytuacji geopolitycznej. Na Półwyspie mamy bowiem dwóch najeźdźców – jeden, Alberico z Barbadioru, traktuje okupację swoich „czterech palców” Dłoni jako odskocznię do upragnionej imperatorskiej tiary – motorem jego poczynań jest wyłącznie ambicja. Misją drugiego, Brandina, jest zemsta – by odpłacić za śmierć syna, porzuca własne królestwo, sam siebie skazując na wygnanie. Musi bowiem stale podtrzymywać zaklęcie, które rzucił na Tiganę, odbierając jej nazwę. Jakby nigdy nie istniała. Nazwę „Tigana” mogą teraz usłyszeć tylko inni czarodzieje oraz rodowici Tigańczycy. Gdy ostatnie ich pokolenie wymrze, Tigana zginie wraz z nim. Całkiem jak Polska, co to jej „nie widać z wieczora ni z rana – bo rozebrana”. Podobieństwa sięgają dalej – tylko niewielka grupka Tigańczyków, pod przywództwem najmłodszego, jedynego ocalałego potomka książęcego rodu decyduje się walczyć z tyranem i drogą wieloletniej konspiracji przygotowuje powstanie. Inni, załamani, uciekają z przeklętej ziemi, by jakoś ułożyć sobie życie i zapomnieć o swej hańbie.

Książę Alessan niczym tolkienowski Aragorn walczy o powrót na należne mu miejsce, ale ma też inny, większy cel. Chce w końcu zjednoczyć Półwysep, rozumiejąc, że to lokalne separatyzmy były przyczyną słabości i porażki w wojnie z najeźdźcami, że tylko jedność pozwoli uniknąć powtórki tego scenariusza w nieodległej przyszłości. W tej misji wspierają go młodsi przyjaciele, którym pomógł odzyskać tożsamość Tigańczyków, zatajoną przez rodziny oraz nienawidzący okupantów mieszkańcy pozostałych prowincji – szeregi jego zwolenników nie są jednak zbyt liczne. Akcja powieści rozpoczyna się w momencie, gdy księciu, po kilkunastu latach misternych przygotowań, udaje się doprowadzić do korzystnego dla jego sprawy układu czynników geopolitycznych na Półwyspie – innymi słowy, zbliża się konfrontacja dwóch tyranów, jedyna szansa przywrócenia światu imienia Tigany, a Dłoni – utraconej siły i wolności.

„Tigana” jest drugą po „Fionovarskim gobelinie” powieścią Kaya i to widać. Stylistycznie jest to powieść znakomita, jednak zarówno fabuła, jak i konstrukcja postaci, uwidaczniają przepaść doświadczenia, jaka dzieli ją od wydanych przez MAGA wcześniej, ale powstałych później „Lwów Al-Rassanu”. Fabuła jest dosyć schematyczna (wyjątek stanowi wątek Dianory – mścicielki, która nieoczekiwanie dla samej siebie wpadła w pułapkę miłości), poza kilkoma błyskotliwymi epizodami. Z czasem Kay nauczył się z takich epizodów tworzyć niezwykłe fabularne mozaiki, zaskakujące czytelnika. Tu jednak zaskoczenia brakuje, bohaterowie w przytłaczającej większości zostali wyposażeni zaledwie w kilka niezbędnych cech, są jednoznacznie przeznaczeni do wypełniania swych fabularnych funkcji, co czyni ich płytkimi i niezbyt przekonującymi. Stąd często pojawiający się patos, który w innych okolicznościach byłby logiczny i usprawiedliwiony, tu wydaje się sztuczny i przyfastrygowany na siłę. Bohaterom się nie wierzy. Niby ich motywacje są jasno określone, a ich czyny logiczne, ale brak w tym wszystkim spójności (znów chlubnym wyjątkiem są Dianora i Brandin – gdyby pozostałe wątki poprowadzić w ten sposób, „Tigana” byłaby prawdziwym arcydziełem).

A już ostatecznym ciosem jest zakończenie, w którym stężenie patosu, niewiarygodności oraz, niestety, skojarzeń z telenowelami brazylijskim sięga zenitu. Zamykanie wątków, aż do „Lwów”, było wyraźną piętą achillesową Kaya, jednak zakończenie „Tigany” jest zdecydowanie jego antyosiągnięciem na tej niwie.

Godzi się jednak zaznaczyć, że nawet słabsza powieść Kaya bije na głowę najlepsze osiągnięcia wielu jego potencjalnych konkurentów. Na płaszczyźnie stylistycznej i opisowej nawet „wczesny” Kay nie ma sobie równych, co sprawia, że lektura „Tigany” jest prawdziwą przyjemnością. Kto od niej zacznie przygodę z jego twórczością, z pewnością się nie zniechęci, tym bardziej, że nowy, poprawiony i wolny od wad pierwszego wydania przekład Agnieszki Sylwanowicz jest naprawdę znakomity. Gdy jednak sięga się po „Tiganę” po „Sarancjum” czy „Lwach” nie sposób nie poczuć z jednej strony niedosytu, a z drugiej – podziwu dla autora, który zaczął z tak wysokiego pułapu, a z każdą kolejną książką sam sobie podnosi poprzeczkę. Bo też na pewnych polach nie ma konkurentów – poza sobą.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Guy Garviel Kay

Tigana

Tłum: Agnieszka Sylwanowicz

MAG, 2006

Stron: 608

Cena: 35,00

 

 

 

czytaj kolejne recenzje...

 

 


< 08 >