Jak już ongi pisałem, daleki jestem od tego, by urządzeniom wyposażonym w mózgi lepsze od żelazka z duszą przypisywać udział w jakimś spisku, który ma na celu pognębienie mnie i tylko mnie. Aczkolwiek po przeczytaniu genialnego opowiadania „Naciśnij «Enter»” Johna Varleya, inaczej podchodzę do takiej opcji.
(Kto jeszcze nie czytał? A kazałem przecież w pierwszym albo pierwszym lepszym odcinku zapoznać się z tekstem kanonicznym i niezbędnym do zrozumienia ideologii walki człowiek – AI! Proszę przerwać czytanie „Kopa” i ruszyć do biblioteki, przy okazji pożyczcie sobie „Piaseczniki” G.R.R. Martina, tego tekstu też autorowi z całej siły zazdroszczę!).
Inaczej podchodzę, czyli ostrożnie.
W sumie – wierzę, nie wierzę.
Można powiedzieć, że przecież wyprałem tylko dwa telefony, które złośliwie zasiadły w kieszeniach i nie wyskoczyły z nich przed pralką, a czterech innych nie wyprałem, więc przewaga jest po stronie tych przyjaznych. Mogę sobie przypomnieć, że tylko raz miałem awarię komputera w samochodzie, ale też wcześniej miałem samochody, które z komputerem miały tyle wspólnego, że czasem przewoziłem w nich klawiaturę albo monitor do naprawy.
O właśnie, tylko dwa razy naprawiałem monitor, a inne dożyły emerytury bezawaryjnie.
Czyli nie jest tragicznie. Jeszcze nie sprawdzam przebiegu przewodów elektrycznych, żeby ewentualnie odciąć się od Globalnej Sieci (patrz: John Varley, „Naciśnij «Enter»”, przeczytaliście już? Nie-e-e? No to już do czytania, potem tu wrócicie, tu się nic nie będzie przez ten czas działo. Słowo!).
Dobra, trochę nas mniej, zostały tylko te „wykształciuchy”, które dobre teksty mają już za sobą.
Nie tylko maszyny z dużym RAM-em stawiają opór człowiekowi. Kto nie miał problemów z sokowirówką, mikserem, odkurzaczem, wiertarką? Komu zepsuło się wyłączone radio? No? Nie-e, zawsze się psuje, jak się chce posłuchać, pooglądać, pojechać, utrzeć, zaparzyć.
A czasem wręcz demonstrują, one, maszyny, te z układami logicznymi, swoje obrzydzenie do człowieka, mnie się tak zdarzyło.
Żeby dojść do sedna muszę wykonać pewien manewr myślowy, zwany dygresją i przypomnieć, że nauka radziecka, poza radiem, sputnikiem i grzałką katalityczną dała światu pomysł na reedukację i edukację zaniedbanej młodzieży. Niejaki Makarenko zamiast katować takich „biesprizornych” (młodych meneli, żuli, no takich ówczesnych blokersów bez bloków), zmuszać do życia o chlebie i wodzie, załatwił im fabrykę aparatów fotograficznych FED (Fieliks Edmundowić Dzierżynskij) i wyprowadził na ludzi.
Ja miałem swego czasu w domu dwóch młodych, nie „biesprizornych”, tylko swoich synów, ale udawało mi się ich wychowywać po makarenkowsku, znaczy zmuszać do prac domowo użytecznych. Pod pozorem wychowawczych działań, przy okazji działań, które ja bym musiał w innym przypadku wykonać sam.
Otóż, gdy podrósł Filip Kajetan i miał już dobre siedem lat, przypadła mu w udziale rola zmywacza. Maciej Borys odkurzał i wynosił śmieci, a młodszy – zmywał. Nawet sądziłem, że może mu się to przydać na wakacjach w Szwecji, ale przyszedł wiatr odnowy i skończyło się zmywanie w Szwecji (wtedy tak się naiwnie wydawało!). No więc Filip, chciał czy nie, stawał przy zlewozmywaku i tarł gary. Nawet miał już swoje ulubione płyny do mycia i gąbki. Trwała ta idylla dobre cztery lata.
Pewnego jednak dnia dobra ciocia zapytała Filipka:
– A co byś, Duduś, chciał dostać pod choinkę od Mikołaja?
A Duduś:
– Zmywarkę!!!
Popatrzyliśmy na się, z matką jego, i zrobiło nam się przykro. Tyle się w szczeniaka zainwestowało uczucia, a ten wdzięczności choćby za paznokciem! Odczekałem trochę, rozeznałem temat. Jakoś pod koniec marca znalazłem komis techniczny, gdzie była zmywareczka jak marzenie, 45 cm szerokości, akurat się wbije w szparę obok zlewozmywaka. Będzie cudnie!
Kupiłem zmywareczkę, przywiozłem do domu, zacząłem instalować. Na to wpada do domu umorusany Duduś z podwórka.
– O?!! Zmywarka! Hu-rr-a!
A ja na to mściwie:
– To prezent na twoje jutrzejsze urodziny.
Zatkało go. Poszedł płakać.
A ja kończę instalację.
Potem grono ekspertów (nie mamy instrukcji, tylko werbalny krótki opis działania) zasypuje proszek, sól, płyn do zabłysku. Potem włączamy i...
Leci.
Pierze.
Duduś ociera łzy i pyta, czy w związku z tym, że ma kilka pacierzy wolnego od zmywania, może wyjść jeszcze na ulicę.
– Idź, dziecko – mówię.
Czy ja nie lubię dzieci?
Przecież jakieś inne mu zajęcie znajdę. Tylko później.
Teraz muszę się odświeżyć, bo za godzinkę wychodzimy do znajomych na rocznicę ślubu.
A zmywarka szaleje.
Pół godziny.
Godzina.
Półtorej.
Dwie.
Musimy już wychodzić. Ja w garniaku, bo takie było zamówienie. Żona też piękna, stoimy nad sprzętem, a on – widać i słychać – zmywa.
Dwie godziny dwadzieścia. Rekord świata.
– No to do dupy – mówię łagodnie. – Duduś już by dawno pozmywał i powycierał, i do szafek włożył.
– Ale coś jest nie tak. Facet mówił, że zmywa około godziny.
– Wiem, co mówił, bo mówił, żeby nam sprzedać. Wcisnąć, znaczy się. A teraz widzę, co robi naprawdę.
Jeszcze stoimy. Dwie godziny, trzydzieści cztery.
Żona:
– A odkręciłeś wodę?
Ja:
– ..... ać!
Nie.
Ale – serio – to nie była moja wina. Ja bym odkręcił.
Ale ta zmywarka, solidaryzująca się z Filipem na gruncie profesjonalnym, umyślnie nie odkręciła się, z premedytacją nie zasygnalizowała wody, tylko chichocząc w swoim popieprzonym, demonicznym, rozpustnym, zdemoralizowanym i zdewiowanym elektronicznym duchu, udawała że zmywa, chlapiąc resztką wody, która została w niej po demonstracji przed zakupem.
Taka franca.
Ale zmywa lepiej niż Duduś.