Fahrenheit nr 56 - grudzień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 04>|>

Bookiet

 

 

Kafka niszowy

Istnieją twórcy, których trzeba poznać od A do Z. To są ludzie, którzy robią rzeczy nadzwyczajne. Czasami dla spokoju własnego sumienia, dla wyciszenie tłukących się metafizycznych myśli (w potocznym znaczeniu słowa metafizyka), które podsuwają fantastyczne pomysły na temat geniuszu, trzeba się przekonać, że ów jednak zwykłym człowiekiem był. Na przykład, że miał swoją ścieżkę rozwoju od rzeczy karłowatych, pokracznych i dziecinnych do tych, które postawiły go na pomniki.

A właśnie. Nigdzie nie widziałem pomnika Franza Kafki. Pewnie gdzieś jest, ale jakoś sobie nie wyobrażam społecznego entuzjazmu w naszym kraju wokół uczczenia tego jednego z najważniejszych pisarzy i XX wieku, i chyba w ogóle. I to jedno powoduje już, że po wszystko, co po sobie zostawił, sięgać warto. Kafka był takim rodzajem człowieka, który chyba rzadko zostawiał po sobie rzeczy nieważne. Kiedyś bodaj „Literatura na Świecie” opublikowała jego tak zwane „pisma i papiery”. Czyli makulaturę, która zostaje po człowieku w szufladzie i którą się zwykle wypieprza po prostu do kosza, bez żalu, że kultura światowa traci. Jeśli się pali owe papiery, to tylko wówczas, gdy jest ku temu jakaś okazja, że rozpalamy w piecu, już rozpaliliśmy, lub na skutek wojny czy powodzi zabrakło opału. Nie pali się ich, by nie dostały się w niepowołane ręce, bo nie ma w nich żadnych ważnych informacji. Takie papiery bywają interesujące dla tak zwanych badaczy, ale bynajmniej nie dlatego, że są interesujące, tylko dlatego, że gdy ów badacz dotrze do tak zwanego nieznanego dotychczas źródła, to już stanie na głowie, żeby zrobić z tego tak zwaną „bublikację” i dorobić do paczki makulatury teorię, która wygeneruje wartość z niczego. Lecz zwykli ludzie szybko się połapią w kanciarstwie. Zwykli ludzie czytają tylko to, co autor przeznaczył do druku, i zwykle ci ludzie mają rację. Jednak lektura zachowanego podania Kafki o zwykłą podwyżkę pensji, przekonała mnie, że to zupełnie inny przypadek. Kafka został wkręcony w urzędnicze tryby. Któż inny napisałby podanie liczące kilkadziesiąt stron, pełnych merytorycznych, ważnych z urzędniczego punktu widzenia argumentów, niż autor „Procesu”?

Recenzowaną książeczkę warto polecić czytelnikom fantastyki z jeszcze jednego powodu. Bynajmniej nie chodzi o to, że opisuje ona wymyślony, fantastyczny świat, na dodatek oczami fantastycznego psa. Chodzi o to, że mamy tu w czystej postaci coś, co moim zdaniem jest najcenniejsze w literaturze fantastycznej: laboratorium. Swego rodzaju eksperyment na rzeczywistości. Pokażmy, jak się zachowa, gdy zmienimy pewne warunki. Otóż, to nie jest chyba ta najbardziej znana część twórczości Kafki, nie ta sztandarowa, lecz ta bardziej „proporczy­kowa”, jak owe pisma wygarnięte z szuflady. Ale bez nich nasze rozumienie nie tylko Kafki, ale i świata okazać się może nie tylko ubogie, lecz i kalekie. Książeczkę polecam wszystkim, bo cieniutka, przeczytać trzeba i przeczytać się da.

 

Baron

 

Franz Kafka

Dociekania psa

Tłum: Lech Czyżewski

Wydawnictwo Literackie, 1988

Stron: 59

 

Ocena 6

 

 

Rozmowy kontrolowane niezbyt potrzebnie

Chyba ostatnie awantury polityczne sprawiły, że sięgnąłem po tę książkę. Może zresztą zwyczajnie zabrałem się za porządki, i te przedświąteczne sprawiły, że znalazłem się z lekturą czegoś, do czego prawdopodobnie młódź przyszłych pokoleń wołami się nie da zaciągnąć. Jest to bowiem tak zwane świadectwo historii.

Komu są potrzebne świadectwa oczywis­tości? Myślę, że na te pytania muszą sobie odpowiadać wszystkie po kolei pokolenia, te, które przeżywają coś ważnego, i te, co nie zaznają żadnych czy to gwałtownych, czy to historycznie ważkich wydarzeń. No bo przecie jaki koń jest, każdy widzi, prawda? Obawiam się, że dziś w Polsce można by całkiem spokojnie znaleźć już ludzi, którzy nigdy na własne oczy nie widzieli żywego konia, na pewno jest całkiem sporo tych, co nie widzieli konia zaprzęgniętego do furmanki, a już takich, co nigdy w swym życiu nie trzymali pługa, co nie mają pojęcia, jak ciężko utrzymać go w równej odległości od sąsiedniej skiby, jak to się idzie z lejcami zarzuconymi na szyję, jest bardzo wielu. Jakoś tak jest, że jedne rzeczy stają się ważniejsze, inne nieważnieją, a z nimi wykręca się widzenie tego, co było. Dlaczego pisząc słówku „furmanki”, napisało mi się „fourmanki”? Przypadek czy już znak czasu?

Kto dziś jeszcze pamięta te wycieczki po wodę, klozety na podwórku, kto pamięta, jak wydziwiano nad pierwszymi łazienkami i polowaniami na wszy w pierwszych klasach szkoły podstawowej, tych ogolonych na „zero” chłopaków? Kto pamięta porcelanowe spluwaczki, zapuszczone pyłochłonem podłogi, litrowe butelki z granatowym atramentem, zamykane na zakrętki z czarnego, kiepskiej jakości, kruchego bakelitu, i to, jakim szpanem był atrament naprawdę niebieski? A granatowe mundurki szkolne z odpinanymi białymi kołnierzykami?

Czy warto pamiętać? Oto jest pytanie. Sęk w tym, że na moich oczach do tak zwanej skarbnicy historii zaczyna się sięgać nie po to, by przypomnieć jak było, ale jak być powinno, jak to zapamiętano, w najlepszym wypadku, a najczęściej po to, byśmy pamiętali tak, jak chcą „oni”. Ci, tamci, inni, cały rządek „onych” stojących w kolejce po „wadzę”. Czy warto pamiętać? Czasami warto wiedzieć, skąd się wyszło, by mieć świadomość, do czego ewentualnie można... wrócić. Pamiętam to wrażenie, gdy po kilkunastu latach znowu znalazłem się na podwórku mojego liceum. Wszystko było na swoim miejscu, ale dziwnie małe...

Dobrze już ponad dwadzieścia sześć lat temu wybuchły strajki, w wyniku których powstała pierwsza „Solidarność”. Tym, co było wówczas jednym z największych problemów, to odkręcenie propagandowej wizji rzeczywistości. Ludzie byli pełni wręcz obsesji wobec wykrzywiania i wykoślawiania. Jak to się mówi, dali temu wyraz, żądając, by negocjacje były prowadzone przy włączonych mikrofonach. To pragnienie dotknięcia rzeczywistości, ucieczki przed zmyśleniem chyba się zmitologizowało. Zwyrodniało w węszenie spisku na każdym kroku. Skarlało do banału, jak kto ma w głowie dobrze poukładane, to wie, jak jest, a głupi, jak zwykle wierzy w bajki.

Poprzez to ostatnie, oceniam tę książkę jako coś, co powinno sobie leżeć w bibliotece, ale nie każdej, gdzieś to być powinno, natomiast nie ma powodu traktować jak narodowej biblii. Specjaliści od PR, czyli światów alternatywnych, w naszym kraju są wyjątkowo nieudolni, bez trudu połapiemy się w ich sztuczkach, gdy zechcą nam wmawiać niestworzone, współczesne historie. Jeśli sięgnąć do tej książki, to jak do pudełka ze starociami, z butelką atramentu, starą obsadką na stalówki. To ma sens, by przypomnieć sobie szczegół z przeszłości. Nie, nie polecam. Książka jest zbiorem surowych zapisów rozmów prowadzonych w Stoczni Gdańskiej podczas strajków w sierpniu 1980 roku. Warto jedynie wiedzieć, że taka książka istnieje, że można skonfrontować alternatywne światy, wymyślone przez współczesnych historyków, ze skamieniałym odciskiem tamtych dni.

 

Baron

 

Andrzej Drzycimski, Tadeusz Szkutnik

Rozmowy. Gdańsk Sierpień’ 80

Gdańsk, 1990

Stron: 445

Cena zniżona: 60 groszy (?)

 

Ocena 3

 

 

Literatura nie tylko dla nieboszczyka

Z napisaniem recenzji, no nie recenzji, bookietu, zwlekałem na tyle długo, że przeleciała dwudziesta piąta rocznica powstania Solidarności i jeszcze na dodatek dwudziesta piąta rocznica ogłoszenia stanu wojennego. Co ma piernik do wiatraka? Jakby to powiedzieć, przekonałem się na własnej skórze. Z jakiegoś powodu nurt kultury kombatanckiej jest w naszym kraju nieuchronny, nieustannie obecny i... nieznośny. Mija trochę czasu i trochę starsze pokolenie stroi się w wyblakłe mundury, chodzi na rocznicowe imprezy, zaczyna się martwić, że niebawem wymrze i nikt nie będzie pamiętał. Więc – nie wiem, czy to najgorsze, czy to średnio złe – pisze. W tym także książki. Że pisze przeróżnego rodzaju felietony, opracowania, wypracowania, wspomnienia, a nade wszystko pisze o współczesności, siedząc w mundurze kolejnego powstańca, to na pewno niedobrze, natomiast to, że pisze książki kombatanckie, to na pewno średnio źle. Książek przecież nikt nie czyta. Książki nawet kompletnie głupie, mam takie wrażenie, w przeciwieństwie do słowa pisanego w gazetach mają o wiele mniejszą siłę porażania rozumu, a nawet przez sam fakt, że są książkami, zszytymi w okładkach, że stoją na półce z innymi książkami, jakie by nie były, działają prawie zawsze w kierunku zwiększania ilości rozumu, a nie jego niszczenia.

Kultura kombatancka może i owszem uczyć, niestety, jako że sam stałem się, chcąc nie chcąc, uczestnikiem kultury kombatanckiej, wiem już, jak wielka jest w niej siła do wykrzywienia rzeczywistości, bowiem fala skombatanczenia dotarła już do „moich czasów”, w których uczestniczyłem jako człowiek w pełni świadomy, ba, jak chce narodowa tradycja, musiałem zająć miejsce po którejś stronie barykady. No i to jest tak, że ja wiem jak było, a tu mi się opowiada i wynika z tego, że było inaczej.

Kłopot sprawia mi nie tylko ocena książki, ale i osoba samego autora. To nie może być Witold Engel, profesor AGH, specjalista wibroakustyki, bo urodził się w roku 1933. Autor w dniu wybuchu wojny był już dorosłym człowiekiem. Napisał kilka innych książek: „Czołgi płonęły nad Bzurą. Wspomnienia z 1939 r.”, „Rozmówki z Czerwonymi Mandarynami PRL”, „Tina. Romans niemal stulecia. Pamiętnik wielkiej miłości”. Tyle udało mi się znaleźć na stronie „Polska Bibliografia Literacka”. A więc wiem o nim niewiele, widać, że zajmuje się głównie czymś, co stanowi sprzeczność samą w sobie – „historią współczesną”.

A cóż o samej książce? Można powiedzieć „że publikacja ta wypełnia lukę w naszej pamięci o II wojnie światowej powstałą na skutek działalności sowieckiej cenzury”. Jakoś tak się to pisze? No... To jest krzywdzące. Otóż właśnie sęk w tym, że na każdej działalności literackiej zaczyna się nieuchronnie kłaść łapa kombatanckiej kultury. Nie dyskretny cień, a bezczelna łapa. Powoduje ona, że pewne nawet zwroty są poprawne, inne nie. Bo autor, człowiek moim zdaniem obdarzony talentem literackim, pisze dobrze, potrafi używać tak zwanych „środków wyrazu”, co więcej – potrafi panować nad emocjami nad skalą napięcia. Książka dobrze napisana, przynajmniej na tle współczesnej produkcji. O czym? Jeśli do tej pory nie jest jasne, to o okresie II wojny światowej od wejścia Niemców do Warszawy do nadejścia Rosjan. Najważniejsza sprawa: czytać czy nie? No właśnie... Można czytać, pod warunkiem, że człowiek ma umiejętność uwalniania się spod „jedynie słusznej wizji historii”. Wówczas zobaczymy całkiem zgrabną, pouczającą opowieść o czasach, które już sobie szczęśliwie minęły. Tu i ówdzie wyszczotkowaną, trochę wygładzoną, trochę podkręconą, ale mieszczącą się bardzo dobrze w normie. Książka jest dostępne już właściwie tylko na aukcjach internetowych, a także czasami może się udać ją ustrzelić za dwa, trzy złote w jakiejś księgarni.

 

Baron

 

Witold Engel

Nieboszczyk idzie na randkę.

Wspomnienia podchorążego AK

Wydawnictwo Poznańskie, 1991

Stron: 187

 

Ocena 4

Dawniej to byli pisarze!

Nie wiem, czy dawniej ludzie pisali lepiej. Nie wiem, bo mam wątpliwości, czy autora dobrze zidentyfikowałem. W posiadanie książek bowiem dość chętnie wchodzę możliwie najmniejszym kosztem. Zaś koszt tu jest wprost związany z tak zwanym współczynnikiem świadomości marki. Im więcej osób wie, kto zacz, co napisał, jakie poglądy reprezentował, tym chętniej cena dąży do nominalnej ceny nowości w okolicach 30-40 zł za tomik. A skoro mi się już udało potwierdzić istnienie literatury w cenie 0,5 zł... No cóż, można się zagłębić w rozważania faktu, że cienka czerwona linia dzieli skąpstwo od oszczędności, i jak to brzydko jest oszczędzać na książkach i o ile paskudniej z rozmysłem żerować na wydawcach, czyhając niczym sęp na padlinę na zrzuty do tanich księgarni, zwanych nie bez przyczyny „tanimi jatkami”.

Otóż chyba jednak tania, bo tania, lecz czasami obeżreć się można całkiem smacznie. Kłopot tylko, że nie zawsze człowiek wie, czym. Więc nie mam pewności, że Richard Marsh jest tym, o którym myślę, tym, który żył w latach 1857-1915. I że „The Betele” wymienione w spisie jego ponad siedemdziesięciu dreszczowców i powieści jest tą samą książką, jaka figuruje jako tytuł oryginału tego, co opisuję. Wszelako możliwość pomyłki wydaje mi się mała. Pewności nabrałbym, gdyby udało się dotrzeć do tekstu, ów powinien wedle wielu znaków na niebie i ziemi gdzieś istnieć, lecz... Na pewnym etapie lepiej przerwać dociekania, bo zysk z nich jest bardzo wątpliwej jakości.

Wystarczy zająć się materiałem źródłowym i tym, który nas w istocie najbardziej interesuje. Czyli książką samą w sobie. Owszem, potwierdzam niepokojące wrażenie, że kiedyś to pisali... przynajmniej porządniej. Rzecz bowiem choć pełna koszmarnych niepraw­do­po­do­bieństw, to niestety widać, że zamierzonych. Choć całość raczej nie wyprowadzi nas na czyste wody refleksji moralnych, etycznych, czy jakichś tam innych, zostawi w amazońskich tropikach rozrywki, to... chyba jednak autorowi o to chodziło. Chciał nas zająć rozerwać, w związku tym wymyślił historię niesamowitą i niepraw­do­po­dobną, dzięki czemu zajmującą. Bo historie prawdopodobne mają to do siebie, że łatwo przewidzieć, co się wydarzy za chwilę i, co gorzej, jak się to skończy. A wobec tego bywają nudne. Nie nudne, dziś raczej trochę nieporadne. Cóż jeszcze? Lektura może poniekąd dostarczyć refleksji na temat kultury wieku XIX, umiłowania tajemnic i ówczesnej wiedzy o świecie. Ale to już dla koneserów.

 

Baron

 

Richard Marsh

Skarabeusz Izydy

Przekład autoryzowany

Kazimierza Bukowskiego

Wydawnictwa Alfa, 1991

(wydanie pierwsze powojenne)

Stron: 230

 

Ocena 4

 

 

Cień Poety

Zdarzyło się Wam kiedyś spotkać Wielkiego Poetę? Tak sobie idziecie zwyczajnie, po prostu, na pół zabłoconą wrockową ścieżko-chodnikową drożyną, drepczecie sobie, drepczecie, widzicie cień, bo drzewa rosną na chodniku i trzeba lawirować, więc się przygotowujecie, by minąć jakiegoś człowieka, a tu nagle naprzeciw autor „Dreptaka”. I mówicie „dzień dobry”, zaś Poeta patrzy na Was zdziwiony, ale odpowiada „dzień dobry”, najwyraźniej na wszelki wypadek „dzień dobry”, po czem się rozchodzicie każde w swoją stronę.

Andrzej Waligórski Poetą był. Uprawiał Sztukę. Po czym poznaje się Sztukę? Po tym, że trwa. Po tym, że słowa, cytaty, obrazy wbudowują się w naszą codzienność, że stają się niczym zębate kółeczka w piekielnej maszynerii Cywilizacji. Jeśli wyjąć jedno takie kółeczko, ogromna machina zaczyna zgrzytać, trząść się, najwyraźniej grozi katastrofa. I już człowiek wie, że wyjmować nie należy. Takie kółeczka wyrabiał i umieszczał w odpowiednich miejscach Andrzej Waligórski. Pisał wiersze... trudno mi nie przywołać trawestacji pewnej sygnaturki: prawe proste. Jak przywaliły, to podnieść się nie ma prawa. Dobry, utalentowany twórca pisze wiele rzeczy, podobnie jak namiętny grafoman. Poznamy czem grafoman się różni od prawdziwego poety w wypadku pożaru biblioteki. Gdy płoną pisma grafomana, zwykle jest jedno dzieło, które warto uratować. Co ratowałbym z Waligórskiego? Zdawało mi się kiedyś, że najcenniejsza jest ta piosneczka o radosnej wycieczce wśród fal wielkiej rzeki, która nagle zmienia kierunek, by nie płynąć pod prąd. Lecz książeczka otworzyła mi się na mało znanej bagateli o zachęcającym podtytule „bolszaja rozpierducha” i... tego też stracić nie można. Ot, tak krótka wizja reakcja autora na postępującą kiczowaciznę w naszym życiu. Krótka, bo szkoda temu zjawisku poświęcać więcej czasu. Otóż ja też czuję:

Że gdyby grali taki film,

To już bym biegł do kina!

Waligórski – pracowity, rozsądny, stąpający mocno w okolicach obecnej ulicy Karkonowskiej po ziemi człowiek. Piewca świata naszego, kreujący często przedziwne postaci, jak Dreptaka, jak babcię Pimpusiową, lecz nie kreujący nigdy bytów zbędnych, padających przy pierwszym ruchu Brzytwy Strasznego Średniowiecznego Zakonnika i Myśliciela. Waligórski – poeta publicysta, niby reagujący na codzienność, a wyrabiający wierszyki nie do znoszenia, które nijak zestarzeć się nie chcą. Jak świat światem, co raz jakaś wycieczka zasuwa dziarsko, kołysząc się wśród fal z prądem rzeki, tam, gdzie duży i rwący wodospad za zakrętem, jak świat światem powstają takie produkcje artystyczne, że uratować je może przejazd ruskich na czołgu i bolszaja rozpierducha.

 

Baron

 

Andrzej Waligórski

Wierszyki

Multimex, 1993

Stron: 257

 

Ocena 5

 

 

Język doskonały

Dążenie do komunikacji doskonałej nie jest wymysłem współczesnych językoznawców, psychologów czy innych szarlatanów. To wynalazek... filozofów.

Jak się okazuje, w kulturze śród­ziem­no­mor­skiej, a potem europejskiej, kulturze, gdzie mieszały się wpływy i, siłą rzeczy, języki, dążenie do stworzenia utopijnego systemu komunikacji idealnej, w pewnym sensie absolutnej, okazało się bardzo silne. Nie oznacza to bynajmniej, że pozostałe kręgi kulturowe były wolne od podobnego dążenia. Epizod z wieżą Babel jest motywem, który powtarza się na całym świecie.

Język uniwersalny nie jest utopią, o jakiej marzył tylko Ludwik Zamenhoff, ideę próbowali na różne sposoby ująć w ramy realiów już Dante, Bacon, Kartezjusz, Leibniz i wielu innych. I choć może się to wydać nieprawdopodobne, współczesne języki programowania wiele zawdzięczają pracom dawnych myślicieli.

W książce pt. „W poszukiwaniu języka uniwersalnego” ukazuje Umberto Eco, jak sam twierdzi, panoramiczny przegląd projektów podejmowanych na przestrzeni dziejów, których celem było stworzenie języka idealnego. Rozumienie tego pojęcia zmienia się zależnie od epoki. Na początku nie próbowano języka stworzyć, lecz go odtworzyć, a przynajmniej odkryć choć część prawideł, które rządziły mową człowieka przedtem, nim runęła wieża Babel. I tak Dante szukał nadrzędnych reguł języka użytkowego, ludowego, uniwersalnej gramatyki – swoistego metajęzyka. Podobna idea przyświecała kabalistom. Ich prace posłużą różokrzyżowcom do opracowania języka magicznego, języka aniołów. Dopiero w renesansie pojęcie języka uniwersalnego wiązać się będzie z klasyfikacją wiedzy i ustaleniem prawideł gramatycznych, pozwalających pojąć tę wiedzę, a zatem – z tworzeniem języka doskonałej komunikacji, choć jeszcze nie powszechnego. Oczywiście, idealny system komunikacji to system oparty na filozofii, o czym wiedział już Platon czy Arystoteles. Po apriorycznych językach filozoficznych – czyli takich, u których podstaw legło założenie, że istnieje nadrzędna prawda i nadrzędny, pozadoświadczalny system pojęć, który odwzorowany jest przez kod komunikacji językowej, przyjdzie czas na aposterioryczne języki wieku oświecenia – systemy dążące do objęcia doświadczenia i oparte w dużej mierze na sprzeciwie wobec regulacji apriorycznej, systemy odwołujące się do statystyki, popularności języków już istniejących. Gdy nad Europą zapłonie światło rozumu, narodzi się semiologia. Minie jednak jeszcze parę wieków, zanim język uniwersalny będzie utożsamiany z językiem, którym mogą się komunikować wszyscy ludzie dla wspólnej zgody i budowy pokoju, choć ta irenistyczna myśl narodziła się jeszcze w renesansie.

W przewodniku po językach, co tu kryć, de facto sztucznych, znalazło się miejsce nie tylko na dość znane projekty, jak volapuk, ido czy esperanto, ale również na opis lincosa i mnóstwo innych ciekawostek. Jest też miejsce na analizę wad i zalet języków naturalnych i sztucznych. Przekonać się można na przykładach, że idealny język i matematyka od początku miały się ku sobie, co owocowało później systemami szyfrowania i tworzenia kodów.

Wszystko to przekazane bez nadmiernego hermetyzmu i w języku, i warstwie pojęć. Ponieważ Eco potrafi opisać temat bądź co bądź mało interesujący dla niespecjalistów w sposób nie tylko wciągający, ale przede wszystkim przystępny.

Jest jeszcze jedna zaleta, jaką ma „W poszukiwaniu języka uniwersalnego”. Znako­micie poszerza ten aspekt wiedzy o historii i kulturze europejskiej, który praktycznie rzadko jest poruszany w rozprawach o dziejach państw i narodów na starym kontynencie. Oczywiście, na ile może to ocenić taki wróg historii, jak niżej podpisana.

Jednak ten aspekt historii i myśli filozoficznej wydał mi się fascynujący – dążenie do uwolnienia się od bełkotu, jaki zawsze towarzyszy językom naturalnym, pragnienie, by stworzyć system idealnego porozumienia – czy to z istotą nadprzyrodzoną, czy z innym człowiekiem, komunikacji wolnej od błędów i niejednoznaczności, doskonale wyrażającej pojęcia i precyzyjnie opisującej rzeczywistość doznaną. Poszukiwanie języka prawdy, języka absolutu, czy też tylko języka pośredniczącego, jest przede wszystkim intrygującym przeglądem próby poprawienia natury, sposobu myślenia o świecie i historią koncepcji poznania, której nie da się oderwać od języka.

Kiedy niezrównany Przyjaciel i Mentor podarował mi tę książkę, wiedziałam, że przeczytam jednym tchem. Po części dlatego, że Umberto Eco zajmuje się fascynującą dziedziną znaków i symboli, i jego prace stanowiły dla mnie od początku encyklopedię wiedzy o języku rozumianym nieco szerzej niż kod leksykalno-gramatyczny. Ale przede wszystkim dlatego, że ta książka opisuje coś, co stanowi dokładne przeciwieństwo aspektu języka, który mnie intryguje – bełkotu. I zarazem jest świetnie napisaną gawędą z pogranicza historii, filozofii i lingwistyki, gdzie, o zgrozo!, najwięcej jest właśnie historii...

Podejrzewałam już na widok tytułu to, co napisał sam autor: „Historia języków dosko­nałych, to historia pewnej utopii i długiego cyklu niepowodzeń. Ale nie jest powiedziane, że historia pewnej serii niepowodzeń musi się okazać historią klęski.”

Bo język i myśl rozwijają się nadal. I epizod z wieżą Babel wcale nie musi okazać się brzemieniem dla współczesnych Euro­pej­czyków...

 

Gadulissima

 

Umberto Eco

W poszukiwaniu języka uniwersalnego

Tłum. Wojciech Soliński

Marabut, 2002

Stron: 401

Cena: 60,00

 

Ocena: 5


< 04 >