Fahrenheit nr 56 - grudzień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 14>|>

Jak nie czytałam Lema i co z tego wynikło

 

 

Zaczęło się tak: szkoła podstawowa zrobiła mi ciężką krzywdę i w szóstej klasie (a chodziłam jeszcze do podstawówki ośmioklasowej) uraczyła mnie „Opowieściami o pilocie Pirxie”. Będę szczera: nie pamiętam, o czym była ta książka. Utrwaliła się w mojej głowie w postaci urywków – jakieś przesłuchanie, jakiś robot, nieważkość zdaje się też tam była... Za to pamiętam doskonale męczarnię, jaką było dla mnie przebrnięcie przez te opowiadania. Pamiętam niechęć, z jaką ja, molica książkowa traktująca już wtedy literaturę jako trzeci, obok oddychania i odżywiania, życiowy niezbędnik, sięgałam po zbiorek, żeby go wreszcie skończyć. Postanowiłam nigdy więcej nie czytać Lema.

Miałam już wtedy za sobą pierwsze przygody z fantastyką, już wiedziałam, że to jest coś dla mnie, i tego przekonania nawet nieszczęsny Pirx nie zachwiał. Ale w bibliotece konsekwentnie omijałam półkę z literą L. Pod koniec podstawówki przyjęłam z niechęcią do wiadomości, że Lem to mistrz, klasyka i takie tam. Dobrze, niech sobie będzie, czym chce. Bylebym go nie musiała czytać.

Konsekwentne dotrzymywanie postanowienia ułatwiły mi dwa czynniki: po pierwsze, wolałam fantasy od science fiction, a po drugie, nie miałam prawie wcale kontaktu z ludźmi o podobnych zainteresowaniach literackich. W związku z tym ostatnim ominęło mnie fandomizowanie, konwentowanie, klubowanie i podsuwanie kanonicznych pozycji przez „bardziej doświadczonych” czytelników. Przez całe liceum dalej twardo nie czytałam Lema i nie czułam potrzeby przełamania się w kwestii lektury, chociaż zdarzyło mi się raz czy dwa palnąć głupstwo na liście dyskusyjnej FiF, zdradzając się z moją straszliwą ignorancją w kwestii Mistrza. Nie skłoniło mnie to do nadrobienia braków.

Kiedy rozpoczęłam edukację na szczeblu wyższym, zaczęłam pisać książki, powoli się fandomizować, stałam się „uświadomioną” fanką fantastyki... i dalej nie czytałam Lema. Była masa innych lektur z zakresu fantastyki i socjologii, na które i tak nie wystarczało mi czasu. Nie było więc powodu, żeby zwalczyć głęboko zakorzenioną niechęć, tym bardziej że lubię być konsekwentna. Nawet ekranizacji nie obejrzałam, chociaż nie powiem, hasło „goły tyłek Clooneya” brzmiało zachęcająco. Jeśli powiedziałam, że nie będę czytać Lema, to nie będę! Howgh.

Ale tymczasem życie, los i kolejny konwent postawiły na mojej drodze jednostkę płci przeciwnej, która to jednostka okazała się być Zdeklarowanym Wielbicielem Lema (ZWL). Moja konsekwencja, jak to u kobiet w takiej sytuacji bywa, zaczęła się łamać. A jeszcze na forum Fahrenheita rozgorzała dyskusja o tym, czy Lema czytać TRZEBA, czy MOŻNA NIE. I kto musi, a kto niekoniecznie. Argumenty, jakie padały, przemówiły do mojej i tak już podatnej na lemizację duszy. Stało się. ZWL z radosnym uśmiechem wręczył mi „Solaris”, zastrzegając, że mam się nie bać naukowego bełkotu.

No i stało się. Przeczytałam Lema. Zdołowałam się straszliwie, ale nie tym, że moje konsekwentnie pielęgnowane od ponad dziesięciu lat postanowienie poszło w... no, każdy wie, gdzie poszło, tylko treścią książki. Pisanie takich smutnych rzeczy powinno być zabronione, prawie się popłakałam, czego robić nie znoszę. Pomijając to, że ja nie lubię smutnych książek i zawsze na nie krzywo patrzę, muszę przyznać, że „Solaris” robi wrażenie. Tak na zdrowy rozum: jakby nie robiło, to bym nad nim nosem nie pociągała. Poza tym bełkot naukowy, przed którym zostałam ostrzeżona, podobał mi się najbardziej. Nie był łatwą lekturą, wymagał skupienia i powalał swoją genialnością, bo żeby coś takiego stworzyć, trzeba być geniuszem. Podsumowując, byłam pod wrażeniem.

Ale nie był to jeszcze do końca „mój” typ literatury. Można coś podziwiać, można po to sięgać, można to czytać, ale nie zawsze między książką a czytelnikiem „zaiskrzy”. „Solaris”, chociaż świetne, ze mną nie zaiskrzyło. Z bardzo błahego powodu: nie lubię, jak się mnie dołuje. Książki czytam dla przyjemności, a nie żeby wbić się w nastrój przygnębienia.

Niemniej pierwsze spotkanie z Lemem ośmieliło mnie, i to do tego stopnia, że zuchwale, sama z siebie, już bez żadnych podszeptów ze strony ZWL-a, postanowiłam przeczytać coś jeszcze. Wahałam się między „Bajkami robotów” a „Dziennikami gwiazdowymi”, wiadomy autorytet polecił mi sięgnąć najpierw po te drugie.

Wypożyczyłam książkę z biblioteki, zaczęłam czytać, a dwa dni później pomaszerowałam do księgarni nabyć to cudo i mieć własne, i móc sięgać po nie wtedy, kiedy tylko zechcę, i cytaciki smaczne sobie móc popodkreślać, co w książkach notorycznie robię. I co ja mogę jeszcze powiedzieć? Panie Tichy, pan jest wspaniały. Normalnie kocham pana! A ZWL? Chyba nie jest zazdrosny...

 


< 14 >