Fahrenheit nr 56 - grudzień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Górska wkładka

<|<strona 24>|>

Raptawickie

 

 

Biel wapiennego muru błyskała gdzieniegdzie między drzewami, coraz więcej fragmentów było widać, w miarę jak las rzedł, aż wreszcie Turnie stanęły przed nim w całej okazałości. Musiał mrużyć powieki, bo kłuły go w oczy światłem majowego słońca, odbijało się, nie ulegając prawie

osłabieniu, tak białe i gładkie były wapienne płyty, a teraz, kiedy pod nimi stał – zajmowały mu prawie całe pole widzenia.

Zaczął przyglądać się ścianom, dalej mrużąc oczy. Rzeczywiście, mieli rację klienci, śniegu zero... – przypomniał sobie urywek rozmowy usłyszany dwa tygodnie temu w klubie: „Jakimś fuksem wziąłem adidasy, i całe szczęście, śniegu tylko trochę w żlebach i na samych pikach, mówię ci, warunki jak z końcówki czerwca, czekana może dwa razy użyłem, reszta to było wspinanie w skale, a wspinaliśmy się kilkanaście razy!”

Ano zobaczymy, pomyślał sobie wtedy. Tyle że przez dwa tygodnie pewnie dupnie. I z niepokojem słuchał codziennie prognoz pogody, czekając na pierwszy maja, kiedy Siwy miał mieć cztery dni wolnego. Mimo że wyż trzymał konsekwentnie, to pełen niepokoju wysiadał o świcie z pociągu.

Ale nie spłatała pogoda figla. Przywitał go Giewont, delikatnie różowy we wschodzącym słońcu, róż z małą przymieszką pomarańczowego odcienia, a taki był wyraźnie i ostro widoczny, jak się to zdarza tylko w zimie.

Cześć, śpiący Rycerzu – uśmiechnął się wtedy do niego. Przemknął szybko przez ulice, puste jeszcze o tej porze, a potem wyszczerzył się do długich cieni leżących na drodze, trawy obudzonej z zimowego snu i iskrzącej się w słońcu od rosy i do ciemnej, gęstej zieleni igliwia świerków, wyciągających się do jasnego nieba. Zapomniał prawie o tym wszystkim, co zostawił kilkaset kilometrów dalej, w Warszawie – tym dużym i dusznym mieście, tak zapamiętał swój nastrój z przedwyjazdowej chwili – i od czego uciekał. Był to przede wszystkim Pierwszy Maja i cała atmosfera, jaka się z nim wiązała.

Był trzy czy cztery lata temu o tej porze w mieście – rozpędzane manifestacje, gaz, polewanie, był w tym raz i potem już nie chciał, i w tym roku też chciał być daleko od tego. Ale były też jego studia doktoranckie, od dobrych paru miesięcy czuł, że nie posuwa się do przodu, mimo że naprawdę stara się pracować, kręcił się w kółko wokół tego samego, często pojawiały się pokusy, aby oderwać się od tego – i kilka dni wolnego było dogodnym pretekstem, aby nie pracować, tylko wyjechać gdzieś daleko.

A teraz miał przed sobą tylko ścianę Raptawickich Turni. Kiedy przesuwał po niej wzrokiem uważniej niż przed chwilą, szukając drogi – nie była już takim monolitem, jak przed chwilą; białe płyty miały gdzieniegdzie inny odcień albo plamy, rdzawe i szare, było trochę trawek, w paru miejscach biegły ciemniejsze kominy i zacięcia. Którymś z nich miała prowadzić jego droga.

Długo szukał, dotąd nigdy się tu nie wspinał i nie znał Turni zupełnie. Czasem tylko obijały mu się o uszy różne nazwy: Szare Zacięcie, Kiedrowski, Hematytówka, Spadające Gwiazdy... Obiecywał sobie wtedy, że musi tu kiedyś przyjechać. Ale nigdy jakoś nie miał okazji; nadarzyła się jednak niespodziewanie właśnie teraz. Wiosna – nienormalnie wczesna w tym roku – pozwoliła jechać w coś wyższego niż skałki. Umówił się już z Siwym; poznali się na moście Grota-Roweckiego, gdzie ćwiczyli – oni i wielu innych wspinaczy z Warszawy – na ściance wyłożonej piaskowcem, a teraz postanowili jechać wspiąć się gdzieś wyżej. Obydwaj byli napaleni właśnie na Raptawickie.

I Siwy nawalił. Przyszedł na dworzec tylko po to, by powiedzieć, że nie jedzie... Tylko jeszcze nabazgrał schemat tej drogi, którą polecał, ale zastrzegał, że to zgrubny szkic, że nie pamięta.

– To czemu nie przyniosłeś przewodnika?

– O rany, nie pomyślałem. – I może tak było rzeczywiście, a może Siwy bał się o przewodnik, który nawet nie był jego własnością. W końcu nie znali nawet swoich adresów, spotkali się tylko tych parę razy na ściance i na bunkrach.

A teraz Siwego nie było i nie miał kogo zapytać, gdzie jest wejście w drogę. Siwy, żebyś tak sam musiał szukać wedle swoich malunków, westchnął w końcu, gdy przeszedłszy tam i z powrotem, nie znalazł niczego, co pasowałoby do szkicu. Siwy wyraźnie mówił o zacięciu: „Idziesz takim zacięciem, ono jest rudawe w środku i potem się przewiesza, i tam trawersujesz w lewo”. A tu był tylko komin, stromy, ale zupełnie nie wyglądał na przewieszony, biegł aż do przełamania ściany, gdzie pewnie była półka. Może tam wyżej się przewiesza...? Zmiął w końcu ze złością kartkę. Siwy, jak przez ciebie będę musiał zjeżdżać, to zobaczysz, co to znaczy mieć przerąbane!

Komin nie wyglądał trudno, choć był podejrzanie zielony w środku, powyżej. Cóż, zobaczymy. Rutynowe czynności wiązania się, przygotowywania sprzętu wykonywał z radością, ale też z lekkim dreszczykiem obawy – jaka będzie ta pierwsza tatrzańska droga w tym roku?

Była o wiele gorsza, niż to wyglądało z dołu. Pierwsze dziesięć metrów, mimo że kruche, było łatwe, musiał tylko uważać, stając na ruszających się kamieniach. Później jednak trudności rosły – a kruszyzna nie malała. Wszystko, czego chciał się chwycić, musiał sprawdzić, czy się nie rusza. Strącał luźniejsze kamienie, ale to, co zostawało, nie dawało pewności. Musiał uważać cały czas. Z rosnącym niepokojem patrzył na czerwoną nitkę liny, którą ciągnął za sobą.

Luźno zwisała hen w dół, do najbliższego punktu asekuracyjnego. Był bardzo daleko; gdyby poleciał – zawisłby przynajmniej dziesięć metrów niżej. Nie był w stanie asekurować się lepiej, znalazł tylko dwie takie szczeliny, gdzie mógł wbić hak bez ryzyka, że wyleci przy locie. Odczuł olbrzymią ulgę, kiedy niespodziewanie wyszedł na półkę, tworzoną przez wielki głaz zaklinowany w kominie.

Ale to był dopiero początek zabawy. Musiał teraz zejść po plecak, który zostawił na dole, by mu nie przeszkadzał we wspinaczce. Przy powtórnym wchodzeniu bezceremonialnie chwytał się liny, choć bardziej stylowo byłoby tego nie robić. Trudno, elegancja Francja na lepsze czasy i lepszą wprawę. Szybko znalazł się z powrotem na półce i od razu poszedł dalej w górę – miał nadzieję, że będzie łatwiej albo chociaż mniej krucho. Ale nie – znowu strącał kamienie, znajdując pod spodem tak samo ruchome, znowu wszystko było niepewne – stopnie, chwyty i punkty asekuracyjne. Przez to niepewne też stawały się jego ruchy. Powietrza miał pod sobą znacznie więcej niż przedtem. To chyba już z piętnaście pięter... Deprymowało go to, czuł się coraz bardziej „sztywny”, konieczne ruchy robił kurczowo i bez wdzięku. A trudności cały czas były wysokie, robił wprawdzie już trudniejsze rzeczy, ale tam skała była pewna. No i był wtedy rozwspinany. A teraz czuł wyraźnie ponad półroczną przerwę. Co za gówno, myślał ze złością, tak wielką, że prawie wypierała strach. W dodatku pozostawało mu coraz mniej liny, a skała dalej była wszędzie krucha, nie miał gdzie wbić haka, aby przywiązać linę i zjechać w dół po plecak. Wspiął się jeszcze kilka metrów i nie było rady, musiał zawierzyć hakowi, wbitemu w nienajlepszą szczelinę wypełnioną ziemią z trawkami, przywiązał doń linę i opuszczał się na nim, cały czas ostrożnie i delikatnie, możliwie najmniej obciążając linę.

Kiedy już zjechał, usiadł i łapczywie chwytał powietrze. Wraz z odrobiną uspokojenia przyszła nagle gwałtowna chęć ucieczki stąd, znalezienia się gdzie indziej, tam, gdzie nie trzeba się bać – ot, tam niżej w lesie chociażby – byle nie tu, ale nie mógł już teraz; musiał z plecakiem podejść z powrotem. I znowu czuł, jak wiele jest w nim strachu, znowu skała dawała mu lekcję pokory...

Ale wymęczywszy go przez te dwie długości liny, droga zlitowała się wreszcie nad nim. Jeszcze tylko pięć metrów nad stanowiskiem było trudnych, potem komin stał się mniej stromy i łatwiejszy i wreszcie wyszedł na półkę – ogromna była, położyć się tam mogło parę osób i w ściance tkwiły dwa haki, do których się łapczywie przypiął. Dobił jeszcze swojego, żeby już nie bać się przy zjeździe, tym razem już szybko i bez strachu powtórzył czynności, które tak wiele go kosztowały jeszcze przed chwilą – zjazd na linie po plecak i podejście z powrotem – i po chwili leżał i odpoczywał. Była to dopiero połowa drogi, ale wróciła mu otucha – ścianka nad nim wyglądała na trudną, ale była lita, wiedział, że takiej skale może zaufać. Właśnie wtedy, gdy oddech mu się już uspokoił, gdy słońce prześwietlało na czerwono powieki i na twarzy czuł ciepło jego promieni – usłyszał głosy.

Poderwał się natychmiast, zaniepokojony. Wydawało mu się niemożliwe, żeby ochroniarze zobaczyli go ze szlaku. Raptawickie były rezerwatem ścisłym i nie wolno było tu się wspinać, historie na temat potykania się z ochroniarzami stanowiły żelazny repertuar klubowych rozmów. Siwy nic nie mówił, że się tu kręcą. Chociaż kto wie? Czerwony plecak mógł być widoczny z daleka. Spojrzał w dół, ale nikogo nie spostrzegł.

Wydawało ci się, ćwoku, pomyślał, i już miał w głowie: „Słyszysz głosy, jakbyś się trawki opalił” – gdy znowu usłyszał, tym razem wyraźniej i znacznie bliżej. Zachciało mu się śmiać, gdy wreszcie sobie skojarzył.

Ochroniarze, rzeczywiście... Musieliby dostać medal Za Ofiarność i Odwagę, ścigając przestępcę po takim rzęchu, pomyślał. Ale też to traf... Na tę samą drogę się wybrali. Spojrzał w dół, ale nie dostrzegł jeszcze nikogo. No cóż, napalency, chodźcie, pokażcie się – dopingował w myśli nieznajomych, którzy musieli zbliżać się dość szybko – usłyszał teraz szczęk karabinka – ale nie szli kominem, słyszał ich bardziej z lewej strony.

Przewidując, że będą tamtędy wychodzić, odsunął się na przeciwny brzeg półki i czekał, bardzo niedługo – mignął nad krawędzią czerwony czubek kasku i schował się zaraz, potem znowu się pokazał.

Cholera, trudno musi tam być, pomyślał. Kask pokazał się wreszcie cały. Spojrzał na

twarz pod nim i zdębiał – żeby wspinała się dziewczyna, to już było za wiele!

Nie widziała go, bo miała akurat pod słońce, a poza tym musiała uważać na wyjściu, nie było tam żadnych chwytów, a w dodatku półka była pokryta żwirem. Patrzył na nią, nic nie mówiąc, nie chciał niszczyć tego jej skupienia, patrzył więc tylko i mimowolnie zapamiętywał jasne

kosmyki wysuwające się spod kasku, przygryzioną dolną wargę i zmarszczone czoło i dodawał jej w myśli otuchy. Znalazła wreszcie dobre oparcie dla rąk, wydźwignęła się na nich, dostawiła kolano – chwila wahania – i już była na półce. Wtedy dopiero powiedział:

– Cześć.

Widział, jak drgnęła z zaskoczenia, podnosząc ku niemu wzrok. Miał przez moment wrażenie, że coś jakby odcień urazy przebiegło przez jej twarz. Myślała, że będzie zmagać się z tym ostatnim kawałkiem zupełnie sama, bo musiała być niewidoczna dla partnera na dole; a on, obserwując, pozbawił ją jak gdyby tej intymności. Może mu się zresztą zdawało tylko, bo uśmiechnęła się zaraz i mrużąc oczy od światła, odparła:

– Witaj, piękny nieznajomy... Co cię tu sprowadziło, do tego akurat miejsca?

– To samo zapewne, co i panią: chęć wspinu – odparł z ukłonem, bez namysłu.

Zmarszczyła się lekko:

– Wspinu... Przecież tak się nie mówi, nie słyszałam.

– No cóż, we wspinaniu jestem taki sobie, ale w czym jestem dobry, bez fałszywej skromności, to w tworzeniu neologizmów. – Obydwoje się roześmiali.

Przypięła się do haka i zaczęła asekurować partnera. Rozmawiali dalej – okazało się, że nie on jeden usłyszał o przyspieszonym prawie o trzy miesiące odejściu zimy z Tatr.

– A jedziemy w tym roku w Dolomity, więc dobrze się składa, że możemy przedtem powspinać się nie tylko w skałkach.

– Ech, pozazdrościć wam – westchnął ciężko. Teraz dopiero zwrócił uwagę na sprzęt, zachodni prawie w całości, i skonstatował po raz kolejny, jak niedostępny byłby dla niego w tych warunkach ekonomicznych. Sam był wyposażony w wyroby rzemieślników kupowane w klubach czy na giełdach, cięższe, bardziej toporne i zawodne, ale tylko na takie mógł sobie pozwolić. A połowę karabinków i tak miał pożyczonych... Ale szybko się oderwał od tej myśli, już miał w tym wprawę, i pytał dalej:

– Ja szedłem kominem, ale to był straszny rzęch, wy chyba jakoś z boku? Ile to miało trudności?

– Jakieś pięć plus, sześć minus, ale bardzo się bałam, więc może mniej. Zresztą on – wskazała głową miejsce, skąd wybierała linę – powie ci lepiej. To stary paker, zna się na rzeczy...

Patrzył na nią z boku, jak stała, spoglądając w dół i wybierając linę, czasem uśmiechając się, gdy zwracała twarz w jego stronę i mówiła do niego. Patrzył, chcąc zapamiętać jak najmocniej to przyjazne stworzenie, które tak niespodziewanie spotkał na swojej drodze: czerwony kask, żółta bluzka z krótkimi rękawami, tak że dobrze widział ręce, delikatne, ale mocne. Podciągnąć się na nich pewnie nie możesz, ale jak się trzymasz, to nie puścisz, pomyślał. Próbował wyobrazić ją sobie w ruchu: podchodzisz pewnie powoli, ale robisz te wszystkie bajery z ustawieniami ciała, wyginaniem, żeby iść tylko na nogach – musisz być zwinna jak... jak jaszczurka zwinka. Uśmiechnął się – tak to do niej dobrze pasowało. A gdy będzie ci za trudno i będziesz odpadała, to jak to będzie wyglądało? Usiłował wyobrazić sobie sytuację, którą już parę razy widział w skałkach: ruchy coraz bardziej nerwowe, kurczowe, wszystko ulegało przyspieszeniu, ale takiemu niedobremu, jak u muchy szamoczącej się w pajęczynie – ręka latająca po skale w poszukiwaniu chwytu, chrapliwy oddech, czasem zduszony okrzyk proszący o podpowiedź, wreszcie próbę złapania się czegoś próbowanego już bezskutecznie przed chwilą, czasem okrzyk – i ciężkie zwalenie się w dół, i drgająca, naprężona lina... Ale nie potrafił zupełnie wyobrazić sobie jej w takiej sytuacji – jej skupienie, kiedy wychodziła na półkę, było tak zupełne, że nie zostawiało miejsca na panikę. Jakbyś wyglądała, gdybyś poleciała? – zapytał w myśli i, niespodziewanie dla siebie, na głos:

– Często zdarzało ci się latać?

Przeniosła na niego wzrok i tak patrzyła na niego, że się zmieszał – jakby chciała powiedzieć: „I tak wiem, o co ci chodzi”.

– No, parę razy się zdarzyło – odpowiedziała powoli i nagle uśmiechnęła się szeroko, jak mały łobuziak z dobrego psikusa. – Jeden taki, ornitolog amator, przyjeżdżał czasem w skały, chociaż się nie wspinał, powiedział kiedyś, że jestem jak jemiołuszka. Bo inne ptaki to się szarpią w panice, jak wpadną w sieć, a jemiołuszki nie, zawsze chcą spokojnie się wyplątać. Podobno do końca nie widać po mnie, kiedy polecę... – Uśmiechnęła się triumfalnie, patrząc mu w oczy, tak że szybko opuścił wzrok, mieszając się jeszcze bardziej, ale na szczęście wyszedł akurat jej partner.

– Janusz, co mówiłeś, że puchy będą o tej porze w Tatrach, że nikt się nie dowie? – spytała drągala, który wyszedł świeży, niezadyszany, jakby wszedł tutaj tak ot, ze szlaku, a nie wspinając się przez kilkadziesiąt metrów trudnej przecież skały.

– Widocznie też mieli okazję usłyszeć – odparł ten, wyciągając rękę. Uścisk był mocny.

– Puścisz nas przodem?

– Jasne. – Poczuł lekkie ukłucie zazdrości na jego widok, choć nie chciał się przed sobą przyznać do tego. Janusz mógłby śmiało występować na okładkach magazynów wspinaczkowych, tak jak stał teraz – w dolnej uprzęży, szopie jasnych kędzierzawych włosów, przeciętych w połowie opaską, rozrośnięty, z sękatymi ramionami. Cóż, dał los niektórym... – pomyślał z żalem, choć bez pretensji, patrząc na nich.

Stali teraz bokiem do niego i przekazywali sobie sprzęt, szybko im to szło, widział, że mają wprawę i rozumieją się. Fajnie wam, szkoda, że zaraz prześmigniecie, pomyślał i nagle, niespodziewanie dla siebie, zapytał:

– Można się przyłączyć do was? W szybkiej trójce nie hamowałbym, a sam byłbym prędzej.

– No pewnie! – odparła natychmiast Adela, takie dziwne imię miała, podsłuchał przed chwilą, kiedy się do siebie zwracali. Janusz nic nie mówił, lustrował tylko ściankę nad nimi, gdzie dalej miała biec droga, i dopiero po chwili mruknął niechętnie:

– Dobra... Tylko postaraj się iść w miarę szybko, bo chcemy dziś zrobić jeszcze jedną drogę.

– Oczywiście – odpowiedział.

Pożałował już swoich słów sprzed chwili, chciał powiedzieć: „Nie, jak będę wam przeszkadzał, to nie pójdę” – ale tymczasem Janusz wystartował i był już wysoko. Wspinał się szybko, zatrzymując się tylko na krótkie momenty, żeby zakładać kostki asekuracyjne, i po chwili już był dwadzieścia metrów wyżej. Wspinał się jakby od niechcenia, nawet elegancja ruchów nie była jakaś rewelacyjna, po prostu było to dla niego łatwe i nie zmuszało do wysiłku i zaangażowania. Był teraz pod okapikiem, tu już w widoczny sposób uważał, ale przeszedł go bez kłopotu i znikł im z oczu. Tylko lina dalej szybko się przesuwała.

– Twoja kolej – powiedział, gdy prawie cała lina już wyszła i z góry dobiegło wołanie, że może iść. Popatrzyła na niego z leciutkim westchnieniem, wydało mu się, że czyta w jej wzroku coś jakby: „Przepraszam cię, ja też wolałabym się wspólnie pobawić, w trójkę, ale widzisz, jak jest”.

Widzę, pomyślał i powiedział, jakby chciał niezdarnie naprawić sytuację sprzed chwili:

– Słuchaj, jeśli wam będę przeszkadzał... – ale zgasiła go krótkim:

– Nie marudź. Idę! – krzyknęła jeszcze w górę i poszła.

Poruszała się znacznie wolniej niż jej partner, ale też szybciej, niż on przypuszczał.

Rzeczywiście z pani jaszczurka zwinka, pomyślał. Szła płynnie i bez zahamowań, czasem tylko zatrzymując się na moment i zastanawiając. Po tym właśnie poznał, że w dwóch miejscach było trudno – nieruchomiała tam na moment, a potem „przyklejała się” do ściany i spokojnie wychodziła w górę. Okapik tylko przystopował ją na dłużej. Próbowała różnych ustawień, podchodziła kilka razy po pół metra, potem schodziła i znowu się zastanawiała. Ale w końcu jednym długim, płynnym ruchem przeniosła ciało wyżej – i zniknęła mu z oczu; dopiero po chwili skończyła się lina i usłyszał, że może iść.

Ścianka była trudna, a plecak z całym sprzętem odginał go do tyłu i utrudniał ją jeszcze bardziej. Ale do okapiku poszło mu jakoś, choć bardzo męczyło przesuwanie blokującego się samozaciskowego węzła – nie było tu miejsc odpoczynkowych. Na okapiku było trudniej, pokonał go na samej granicy swoich możliwości, dopiero za trzecią próbą. Długo przy nim zamarudził, musiał odpoczywać po każdym przystawieniu się, wiedział, że na górze napotka zniecierpliwienie, lecz nie mógł iść szybciej. Miał jednak szczęście – na stanowisku był Janusz, Adela zaś kończyła ostatni wyciąg. Nie powiedzieli nic do siebie, tylko Janusz przywiązał jego linę i poszedł dalej – swoim tempem, tak że nie zdążył jeszcze na dobre ochłonąć, kiedy rozległo się wołanie, że może iść.

Tym razem był asekurowany z góry, nie musiał przesuwać węzła autoasekuracyjnego. Myślał, że ułatwi mu to wspinaczkę, bo znów było tu trudno. Ale asekurował go Janusz, zostawiając dużo luzu, a potem wybierając linę szybkimi, nerwowymi szarpnięciami. Ciągnięcie w górę nie było takie groźne. Po chwili jednakże trzeba było iść w bok. Było tego trawersu ze trzy, cztery metry, trzeba było iść delikatnie, na równowagę. Przymierzał się dobrą chwilę, wreszcie wystartował i chciał właśnie uprzedzić:

– Nie ciągnij – gdy pociągnięcie liny szarpnęło go w bok, stracił równowagę i poleciał. Jednak się nie obeszło bez dupnięcia, pomyślał zrezygnowany, kiedy zawisł.

– Wszystko dobrze, nic mi się nie stało! – krzyknął w górę, w odpowiedzi na zaniepokojone pytania. Z tego miejsca, gdzie się znalazł, mógł na szczęście iść do góry, nie musiał korzystać z liny – było jeszcze parę trudnych metrów, ale potem już łatwiej.

– Przepraszam, że ciągnąłem tak mocno – powiedział Janusz, kiedy już wyszedł i znalazł się koło nich. – Zapomniałem, że masz plecak.

– Nie ma sprawy – odparł. Ale potem zamilkli i nikt nie rozpoczął rozmowy na nowo.

Zaczął powoli zwijać swoją linę – tamci byli już spakowani.

– To nic, schodzimy na dół – powiedziała wreszcie Adela. – Trzymaj się! – I uśmiechnęła się szeroko.

– No, bywajcie. – Uniósł rękę. – Zróbcie jeszcze coś porządnego!

Patrzył, jak odchodzili granią, coraz mniejsi, aż zniknęli za którymś białym garbem. Położył się i wystawił twarz do słońca. Znikał powoli żal i rozczarowanie, jakby je roztapiało słońce i jakby rozpraszało się gdzieś tam, hen, na horyzoncie, dalekim i czystym, bez mgiełki. Czy tylko to? Bo jeszcze jej uśmiech stał mu przed oczami, i było mu dobrze, kiedy go sobie przypominał, niechęć ludzka stawała się tak mała wtedy...

 


< 24 >