Fahrenheit nr 56 - grudzień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Górska wkładka

<|<strona 23>|>

Fantastyka moralnego niepokoju i inne górskie pomysły

 

 

Od dawna miałem pomysł, by poświęcić trochę miejsca w „Fahrenheicie” sprawom w zasadzie zupełnie niezwiązanym z fantastyką. Rzecz jednak w tym, że nieodłącznie związanym z fantazją, rozrywką oraz sensacją. Więc (tak, zdania od „więc” się nie rozpoczyna) wspinaczka wysokogórska w moim odczuciu kiepsko się łączy z science fiction, a zwłaszcza z fantasy. Dlaczego akurat kiepsko z science fiction – nie bardzo rozumiem. Dlaczego z fantasy – też nie bardzo, ale mogę próbować tłumaczyć. Jakoś tak było, że ludzie dopiero w XIX wieku zaczęli się wspinać. Wcześniej, czy to w średniowieczu, czy w renesansie, nikomu do głowy nie przychodziły durne pomysły, by pchać się bez żadnej potrzeby w wysokie góry. Jednak okazuje się, że autorzy wspinający się, owszem, są (bywają) entuzjastami zarówno science fiction, fantasy, jak i wspinaczki. I tak piszą o wspinaniu się, jak i uprawiają ulubione nam gatunki.

Może zresztą to pokrewieństwo nie jest ważne. Mnie do złożenia tej górskiej wkładki skłania coś innego. Otóż pęd ku przygodzie. Najpiękniejsi bohaterowie literatury rozrywkowej mają w sobie takie coś, ot, jak choćby członkowie wyprawy na Księżyc według Jules’a Verne’a, że pcha ich do niebezpieczeństwa, do przekraczania granic dotychczasowych możliwości. Ludzie chodzący w góry robią to chyba w ogromnej części z tego samego powodu: szukają przygód. Łatwe, bezpieczne życie to nie dla nich.

I piszą, zaludniają góry różnymi stworami, muszę przyznać, że ze zdziwieniem spotkałem krasnoludy pchające się w góry. No, ale są. Któż jeszcze? Bohaterowie „psychologiczni”. To dość częsty osobnik spotykany na terenie czegoś, co jest, a może tylko ociera się o gatunek zwany „bujdałką taternicką” – termin, który usłyszałem kiedyś na kursie wspinaczkowym. No właśnie, ów kurs był właściwie dla młodzi z indeksami. Jakoś drzewiej tak było, że wspinaczka związana była z „wykształciuchami”. Minimum wyższe niepełne i człowieka zaczynało coś gnać w góry. A więc jakiś „kabaret moralnego niepokoju”? No, nie wiem. W każdym razie wspinali się studenci i zazwyczaj pracownicy naukowi oraz wyższa kadra techniczna, zazwyczaj najmniej magistrzy-inżynierowie.

Wspinaczka wysokogórska została onegdaj zaliczona do sportów. Zapewne ekstremalnych, ale wystarczy, że sportów. Tak sobie pomyślałem, że warto podrzucić coś, co pokaże inne oblicze tej zabawy. Jakieś... medytacyjne. No, z oporami sięgam po to słówko, które trąci kulturą, daj Boże, jeszcze Wschodu, ale New Age. Rzecz bowiem w tym, że – jak mi się zdaje – to coś w swych korzeniach jest działalnością w skutkach mniej więcej taką, jak pisanie wierszy, a może i... bardziej. Góry są obszarem kulturalnym. Nie zawsze, nie dla każdego. Ale są ludzie i miejsca oraz czas.

Dobrym obyczajem jest chodzenie po górach we dwójkę. To podstawowy zespół. Gdy zdarzy się wypadek, druga osoba sprowadza pomoc. Muszę się przyznać, że dużo łaziłem sam. Włóczyłem się nie tylko po Sudetach, tam prawie wyłącznie samotnie, ale także bardzo chętnie wychodziłem na samotne wyprawy w Tatry. Samotność w Tatrach jest poniekąd umowna, ruch tam bywa spory. Ale na swój sposób doświadczamy bycia tylko ze sobą. Na jednej z takich wypraw przyszedł mi do głowy pomysł opowiadania o człowieku, który podczas niespodziewanej samotności odkrywa wreszcie, kim jest, jak wygląda, i z tego powodu popełnia samobójstwo. No, to mniej więcej tak wygląda. Pewnych rzeczy człek o sobie dowie się prawie na pewno, choćby tego, na ile jest odważny. Wystarczy pierwsza lepsza burza.

Poznaje się ludzi. Choćby miarę własnej i innych nieodpowiedzialności. Na całe życie zapamiętałem lekcję z Zadniego Kościelca, gdy przy bardzo kiepskiej pogodzie i mgle wpadło mi do głowy, żeby zejść ze Świnicy prawie „na krechę”, graniówką. Adepci kursów skałkowych wkuwają na pamięć topografię Tatr właśnie na takie okazje. Zawsze byłem dobry we wszelkiego rodzaju pamięciówkach, nie dość jednak dobry, żeby sobie poradzić, gdy widoczność spadła do mniej niż pięciu metrów. Skończyło się na strachu, obyło bez wrzeszczenia o pomoc... ale swoje wiem. Także to, że nie jestem bohaterem.

Poznaje się zapadliska psychiki. Gdy jest tak, że jednego dnia człowiek kozakuje, wisi na jednej ręce, wierząc pojedynczej kostce niepewnie siedzącej w szczelinie w odległości gwarantującej „masywny” lot, a drugiego pięć razy sprawdza zamocowanie liny przed banalnym zjazdem, bo przecież na tym sznurku wisi moje życie!

Jak mi się zdaje, niektórzy chodzili w góry, inni doświadczali obcowania z nimi. Jest różnica? To jak z chodzeniem do muzeum czy galerii, ale i jak z czytaniem książek lub słuchaniem muzyki. Bywa, że muzyk potrafi zagrać, ale nie rozumie, a usłyszy ktoś zupełnie inny. Wielu i grało, i słyszało. Efektem tego było powstanie swoistej kultury związanej z górami. To coś takiego, jak kryminały Agaty Christie, niemające bynajmniej ambicji do literatury najwyższego lotu, takiego kryminału jak „Zbrodnia i kara”, lecz skierowanego do ludzi, którym rozterki w stylu „być albo nie być” nie są obce.

Otóż niebycie z powodu podówczas dość kiepskiej produkcji „Bezalinu” (nie pomyliłem nazwy marki?), zupełnego braku profesjonalnej produkcji w zakresie „wyposażenia ślusarskiego”, jak haki, karabinki, o kostkach nie wspominając, z powodu brawury oraz boskich kaprysów przytrafiało się średnio jednej na dwieście wspinających się osób. Z tej przyczyny literatura górska przepełniona jest zupełnie innym spojrzeniem na sensację, przygodę i ryzyko. Od wyrabiania dystansu, bagatelizowania, poprzez nurzanie się w egzystencjalnych romansach. Śmierć ma wojenną zwyczajność, podobnie jak zwyczajne staje się śmiertelne w gruncie rzeczy niebezpieczeństwo.

Literatura „wysokogórska” niesie w sobie coś innego, niż zazwyczaj spotykamy w książkach sensacyjnych. To jest jakiś oddech, dystans, nie bohaterskość, a ściszenie. Nie wiem, jak to określić, lecz jest tak, że czegokolwiek by nie pisał człowiek wspinający się czy choćby intensywnie łażący po wysokich górach, jest to jakimś cudem bliżej człowieka, nawet gdyby było o krasnoludach. Jeśli jest po prostu romans, to romans w jakiś sposób „górski”. Ma w tle, czy często tak naprawdę na pierwszym planie, dramatyczne zmagania się człowieka ze skałą. A także zmaganie się ze samym sobą... człapanie. No właśnie, ktoś, kto choć raz opanował sztukę „złapania” rytmu, wie, o co chodzi. To, jak się idzie ostro pod górę na granicy możliwości. W takim tempie, że można iść godzinami. Zazwyczaj idzie się tak szybko, jak tylko można. Instynkt zdobyty na nizinach podpowiada zawsze za szybkie tempo. Trzeba się nauczyć powolnego człapania, które po kilkudziesięciu minutach zamienia się w ciężką walkę z samym sobą, z balansowaniem, braniem rytmicznego, głębokiego oddechu. I zastanawianiem się, po co się tu znaleźliśmy, że może nigdy więcej.

Pomyślałem sobie, że może o tym człapaniu warto powiedzieć, że także cała ta wspinaczka jest głęboko niesensacyjna i niemedialna. Bo to właśnie człapanie. Statyczność w pełnym rozkwicie, bez dramatycznych zwrotów akcji. To znaczy, jeśli coś sknocisz, nie ma okazji tego naprawić. Wszystko musi być dobrze zaplanowane przed. Nie ma miejsca na popisy sprawności fizycznej. Na przykład nikt się nie wspina po linie na rękach. A spróbuj się wspinać przez, powiedzmy, dwieście metrów z sześćdziesięciokilogramowym worem na plecach!

Tym bardziej nikt nie zjeżdża na rękach po linie. W najgorszym razie praktykuje się zjazd w tzw. kluczu. Niektórzy wysnuwają z tego wszystkiego wniosek, że góry uczą pokory, ale ja myślę, że to za proste. Nie pokora, ale wyczucie proporcji, właściwe poczucie własnej siły. Świadomość, że posiada się sposoby albo że gdy się sposób posiądzie, to można znacznie więcej.

Górskie opowieści zaludniają specyficzni bohaterowie, których napęd jest nieprzetłumaczalny, jak wspinacze czy wopiści. Nie trzeba tłumaczyć, dlaczego ci drudzy ścigają pierwszych. Nie trzeba tłumaczyć, dlaczego i po co ci pierwsi lezą w góry, zwłaszcza gdy „z nieba ciepie żabami”. Nie trzeba się zabierać za tłumaczenie, ale i nie można. Te opowieści to „coś” dotkniętego „czymś”. Zastanawiając się kiedyś nad ową specyficzną wyjątkowością, doszedłem do wniosku, może nieprawdziwego, że opowieści górskie są medialnie nielogiczne. Są niemedialne, bo ich bohaterów napędzają siły spoza świata, w którym wszystko daje się sprzedać lub kupić. Spoza świata pojęć wykreowanych przez tanią, komercyjną sztukę. Ci ludzie są dlatego pozornie niewytłumaczalni. A tak naprawdę są o wiele bliżej rzeczywistości niż seryjni bohaterowie taśmowo produkowanych seriali. Dlatego bliższy rzeczywistości jest świat przedstawiany przez ludzi, którzy ciągną w góry: oni nie wymyślili, nie podporządkowali się prawom kompozycji, oni tam byli, widzieli, dotknęli czasami zupełnie egzotycznych światów i ludzi, sytuacji i gór. Pewnie dlatego chcę Wam przedstawić dwóch całkowicie różnych pisarzy, fragment powieści Jacka Wojtkiewicza i publicystykę oraz opowiadania Grzegorza Żaka, poety publikującego także między innymi w 
”Przekroju”.

Dobre czy złe – sami ocenicie. Inne na pewno.

 


< 23 >