Fahrenheit nr 56 - grudzień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 30>|>

Wydrwiząb (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

Hondelyk i Cadron to wyjątkowa para przy­ja­ciół, która ma spe­cy­ficz­ny sposób na życie: wędrować i wpadać w tara­paty, o czym mogli­ś­my się już przekonać czytając O włos od piwa. Tym razem wyją­tko­wo często przyjdzie im obcować z władcami, a Hondelyk będzie na najlepszej drodze, aby zostać na dłużej jednym z nich. Dzięki swoim wyjątkowym umiejętnościom przemiany w dowolną osobę weźmie udział w prawdziwej królewskiej roszadzie. W każdym nowym miejscu, w którym pojawiają się Hondelyk i Cadron czeka na nich nowe wyzwanie. Czasem jest to błahostka, a czasem prawdziwe kłopoty, które mogą kosztować życie i nawet zmiennokształtny Hondelyk zdaje się całkiem bezradny. Czy tym razem uda się im wyjść cało z opresji?
Opowiadania Eugeniusza Dębskiego, podobnie jak para stworzonych przez niego bohaterów, są przewrotne i nieprzewidywalne i nawet w trakcie lektury trudno przewidzieć, co może cię spotkać na końcu opowieści.
Ta książka jest jak dobry film drogi. Bohaterowie to wędrowcy, którzy nigdzie nie mogą dłużej zagrzać miejsca. Przemierzają kolejne krainy, zatrzymując się jedynie po to, aby w przydrożnej karczmie odpocząć, wychylić kufel złocistego trunku i obmyślić dalszy plan podróży. Matka Hondelyka mawiała do niego: „Tobie ani jeść, ani spać nie trza, dawać tylko perypetie”. I zaiste, święte to słowa.

 

(Fabryka Słów)

Cadron przeniósł spojrzenie na jeńca. Teraz wreszcie przyjrzał się uważnie.

Ręce miał mężczyzna wykręcone za plecy, związane za pniem drzewa. Dodatkowa pętla przyciskała jego pas do grabu. I to wszystko. Ale po co więcej? Ręce wykręcone i unieruchomione, w zasięg nóg nikt nie zamierzał podchodzić, a i co mógł nogami, prawda, długimi, ale to i wszystko, zrobić? Jeszcze miał na stopach buty, ale już niedługo pewnie. Jeszcze odziany był w skórzany kaftan, też któryś zaraz odbierze, bo noc za pasem. Mężczyzna miał wąską, drapieżną twarz z orlim nosem, gęste, krzaczaste, zrośnięte nad nosem brwi. Dziwnego koloru, szarobrązowe włosy od czoła i boków miał gładko sczesane na tył, gdzie splatały się w gruby ogon, opleciony mocną stalową siatką, chroniącą kark przed poziomym cięciem. Z rozciętego czoła spływała strużka krwi, jeniec co chwila przekręcał głowę, starając się skierować krew w bok, by nie zaskorupiła mu oka. W rozdziawionych ustach tkwił kłąb jakiejś zielonej szmaty, na oko kawałek derki spod jego własnego siodła.

Cadron zastanawiał się chwilę.

Jak sami zbóje przyznali, najlepszy z nich szermierz już nie żył. Czyli i z tą czwórką można by sobie poradzić. Ot, wyskoczyć z krzaków, chlast, ciach i pierdut! Ale nie – któryś kuszę wspomniał, a na kuszę Cadron w życiu się nie pchał, dlatego i życie jeszcze posiadał. Trzeba kunsztykiem jakimś, sposobem, cwanie...

O, gdyby ów napadnięty mógł się też ruszyć! Co dwu to nie jeden, no i zaskoczenie...

Cadron zmarszczył brwi i podążył za tą myślą.

Tymczasem herszt wsypał złoto do sakiewki, sakiewkę wcisnął za pas, do jakiejś głębokiej kieszeni.

– Podzielimy później – powiedział. – Tera trza godny pochówek Hotterowi sprawić.

Akurat! – pomyślał Cadron. A w tym czasie kilka monet przeniesie się cudownie do twojej innej kieszeni!

Podobnie chyba myśleli trzej na polanie, ale już inicjatywa była nie w ich ręku. Teraz, kiedy ten z sakiewką stał się ich przywódcą, musieliby się zbuntować, a to już nie było takie łatwe. Pomruczeli coś, pospluwali, któryś kopnął jakąś szyszkę czy grudkę ziemi...

I poszli do lasu szukać miejsca pochówku. Został tylko brat pająkowatego Lutka. Cadron bezszelestnie wycofał się, korzystając, że pozostali czynią w lesie hałas jak stado dzików, i poszedł dalekim łukiem w przeciwnym kierunku. Kiedy zobaczył, że droga skręca lekko i może ją przekroczyć, nie ryzykując, że któryś z bandytów go dostrzeże, przeskoczył na drugą połać lasu i ponownie zaczął się zbliżać.

Teraz kierował się na grab z przywiązanym doń mężczyzną. Ćwierć semii później przywarował w linii krzewów za dwoma drzewami, naciągnął kaptur na czoło, by biel skóry nie zdradziła go w ciemniejącym lesie, i oparłszy brodę na płasko leżących dłoniach, zaczął planować. Chwilę potem drgnął, nerwowo sięgnął po miecz, ale było za późno – trójca wracała z lasu.

Ależ cembalista ze mnie! – sklął się w duchu. Mog­łem tego jednego usiec, więźnia uwolnić i albo uciec zwyczajnie, albo się zasadzić na tych trzech! Och, na Kreista! Głupiec, głupiec i głupiec! Ale już za późno... A może jeszcze nie? Przecież pójdą z ciałem do lasu!

Oddychał przez szeroko otwarte usta, przywarł do ziemi i czekał.

Wracali. Ale gdy już, już byli na polanie, któryś krzyknął:

– Hej! Tu jest najlepsze miejsce! Wykrot głęboki, i kopać nie trza, bo i tak łopat nie mamy!

Cadron zaklął w myślach. Cała czwórka udała się w kierunku, skąd wrzeszczał zbój, ale przez listowie widać było ich plecy, jak pochylali się nad czymś i radośnie gaworzyli, szczęśliwi, że nie trzeba kopać rękami głębokiego dołu. Cadron błyskawicznie podjął decyzję. Wyszarpnął z kieszonki na piersi pięcioramienną stalową gwiazdę z ostrymi jak sztylet krawędziami, ­poderwał się niemal bezszelestnie, zrobił dwa kroki i cisnął z kierunku grabu. Trafił znakomicie – tuż pod liną łączącą spętane przeguby więźnia. Cichy odgłos wbijającego się w drzewo metalu spowodował, że jeniec podniósł głowę i wpił się spojrzeniem w niebo, nasłuchiwał; czwórka grabieżców nie usłyszała niczego. Szczęśliwy Cadron wrócił w swoje krzaki, delikatnie ułożył przed sobą miecz, ostrożnie przysypał go mokrymi liśćmi, by nie błysnął zdradziecko, i czekał na rozwój wypadków.

Wszystko zależało od tego, kiedy jeniec zrozumie, co się wydarzyło, kiedy pojmie, że ma kogoś do pomocy, kogoś, kto nie może otwarcie wystąpić do walki, ale pomoże, jeśli tylko on się uwolni i jakoś się przy... czy... ni...

Zbóje wracali na polanę. Teraz jeniec powinien był szybko podjąć próbę uwolnienia się z więzów, bo za chwilę któryś z bandziorów mógł po prostu podejść, by sprawdzić pęta. Mógł odkryć gwiazdkę, mógł chlasnąć więźnia przez szyję nożem...

Pęta drgnęły. I tylko tyle. Cadron z rozpaczą zrozumiał, że tamten ma ręce wykręcone tak mocno, sznur napięty tak silnie dookoła grubego pnia, że w żaden sposób nie jest w stanie poruszyć rękami ani w górę, ani w dół. Ani o włos! Gwiazdka zupełnie nie spełniła swego zadania.

No i co teraz? Jest szansa, że pójdą grzebać ciało, wtedy mogę skoczyć, chlasnąć po więzach, wrzasnąć coś, że niby okrążajcie ich, psich synów! Pierwszego, przyjmijmy, zasiekę. A wtedy może ten nieborak spod drzewa się poderwie, chwyci coś i będzie nas – jak dobrze pójdzie – dwóch na trzech?! A kusza gdzie? Ot, zawęźliło się wszystko. Dupam, bom nie skorzystał z okazji... – rozmyślał gorączkowo.

Cała czwórka pojawiła się na polanie. Podeszli do ciała byłego herszta. Cadron uniósł nieco głowę, sądząc, że obok ciała powinny leżeć manele żyjących i kusza czy kusze, których najbardziej się obawiał. Kątem oka zobaczył ruch na pniu drzewa: jeniec trzepotał palcami. Jakby chciał pokazać, że już zrozumiał: ktoś zamierza mu pomóc, i dawał znać, że rąk sam nie uwolni.

No, przynajmniej tyle, pomyślał Cadron.

Mężczyźni rozmawiali o czymś, ale zbyt cicho, by cokolwiek usłyszeć. Po chwili herszt pochylił się, podniósł dwie kusze i usunął się nieco z drogi.

– Lutek i Garceli, weźcie go i pogrzebcie, jak się da. A my tu ogień skrzeszemy, coś by się zjadło... – Nie zau­ważając miny Lutka i sapania Garcelego, wskazał kuszą kierunek, w jakim mieli się poruszać. – Może w jego sak­wie coś się znańdzie...

– Ty to, Borek, zawsze sobie lepszą robotę znajdujesz... – mruknął Lutek.

Ale od razu pochylił się i chwycił umarlaka za ręce, podniósł i posadził. Bezwładnie zwisająca głowa ze sklejonymi trupim potem kosmykami czarnych włosów majtała się na boki; nieżywy przywódca małej konfraterni miał chudą, lisią twarz, małą zgorzel po lewej stronie czoła i grubą, czerwoną bliznę pod ustami, przez co wyglądał, jakby miał dwa komplety warg. Te właściwe były jednak w tej chwili już sinoszare.

Garceli pochylił się i chwycił trupa za nogi i bracia ponieśli ciało w las. Herszt popatrzył wyczekująco na kompana, a nie wypuszczał kuszy z ręki, zatem ostatni z podwładnych wzruszył ramionami i poszedł do lasu, pochylając się co rusz, by podnieść chrust. Po ­chwili przyniósł kilka garści wodzowi i wszedł ponownie w las, skąd zaczęły się rozlegać łomoty i trzask odłamywanych gałęzi, a może nawet całych suchych chojaków.

Przywódca bandy, dokładnie tak, jak Cadron przewidywał, wyszarpnął sakiewkę, pospiesznie, dygocącymi z chciwości palcami wyłuskał kilka monet i, wsunąwszy do innego mieszka, przewieszonego pod brudną koszulą przez ramię, ulokował go następnie głęboko pod pachą. Ukrył z powrotem lżejszą nieco sakiewkę za pasem i, przykucnąwszy, zajął się krzesaniem ognia. Moment był dogodny, tyle tylko, że kucał dokładnie twarzą do Cadrona, najmniejszy ruch w zaroślach przyciągnąłby jego uwagę...

Cadron posłał w myślach litanię do Fii, bogini cierpliwości. Borek w tym czasie sprawnie podpalił jakąś kępkę suchego mchu, dołożył suszu, rozdmuchał. Błysnął płomyk, w ciemniejące niebo pomknęła kita dymu. Chwilę później wysłany do lasu po drewno kompan przywlókł na dwóch drągach stertę chrustu i kilka grubszych bali. Bez słów zaczęli ustawiać większe gałęzie w stos nad wątłym jeszcze ogniem.

A pojmany nagle zatrzepotał bardzo energicznie palcami, jakby chciał przyciągnąć uwagę Cadrona, poruszył stopami...

Cadron napiął mięśnie, czując, że zaraz stanie się coś ważnego, ale nie miał pojęcia co. Ugiął nogi w kolanach i czekał.

Jeniec nagle zaryczał głośno. Obaj krzątający się przy ogniu odwrócili się do niego i – ku zdziwieniu Cadrona – poderwali na równe nogi. Z tego miejsca nie widział, co tamten zrobił, co mógł zrobić, przywiązany mocno do drzewa, ale na pewno stało się coś, co wprawiło w przerażenie obu zbójów. Teraz nie było już na co czekać.

Cadron poderwał się i runął na polanę. Zbóje ­stali bokiem do niego, bliższy był nowo ujawniony herszt. Stał jak wmurowany i gapił się na jeńca, dlatego nie zdążył się uchylić ani powstrzymać ostrza miecza, które wniknęło głęboko w jego ciało. Jeszcze nie ugięły się pod nim nogi, jak Cadron wyszarpnął klingę i po dwóch krokach ciął pod kolana drugiego bandytę. Walącego się na ziemię przyszpilił do niej i, nie przejmując się specjalnie dwoma konającymi, odwrócił do związanego.

Teraz i on zamarł. I poczuł zimne ciarki, które ławą ruszyły od pleców ku głowie, po drodze szybko i sprawnie stawiając na sztorc każdy włosek.

Pod grabem siedział nieżywy przywódca małej szajki!

Strzęp szmaty tkwił w rozdziawionych ustach ulokowanych na trójkątnej, lisiej twarzyczce. Czerwona plama na skórze wykwitała po lewej stronie czoła jeńca, ale nie było to skaleczenie, jakie widział Cadron ćwierć semii temu, tylko wypukła zgorzel. Do czoła przykleiły się zlepione brudem i łojem czarne włosy. No i ta szrama, buroczerwona szrama tuż pod dolną wargą...

Przeszyty mieczem Borek zacharczał, podniósł się trochę, ręką macał dookoła siebie, szukał noża, miecza, kuszy... Trafił spojrzeniem na siedzącego pod drzewem zabitego kompana. Jego twarz wykrzywił rozpaczliwy spazm. I z takim przerażeniem w oku zwalił się na ­plecy. A zanim głowa uderzyła o łysą jak klepisko glebę polany – skonał.

Cadron odwrócił się do związanego mężczyzny, ale ledwo zdążył otworzyć usta, z łomotem i chrzęstem wypadli na polanę dwaj bracia. Garceli wpatrywał się zaskoczony w Cadrona, potem sięgnął do pasa i wyszarpnął nóż niemal długości niewielkiego mieczyka, drugi zerknął na więźnia. I to on wyciągnął rękę, powstrzymując brata.

– Pa... pa... pacz!... – wyjąkał.

Obaj wpili się wzrokiem w jeńca, Cadron tymczasem przełknął ślinę, przygryzł wargi, usiłując przegonić ich odrętwienie.

Lutek pierwszy stęknął i pociągnął brata do tyłu. Potknął się, zwalił na zadek, ale natychmiast się poderwał i – już nie szarpiąc brata – pognał w las. A i nie mógł szarpnąć, bo Garceli gnał pierwszy, przeskakując nader sprawnie co niższe krzaki, przez wyższe i gęstsze przedzierając się jak byczyniec. Chwilę później już ich nie było widać, odgłosy ucieczki ucichły zaraz potem.

Cadron patrzył im w ślad długą chwilę. W duchu wiedział dlaczego – nie dlatego, że chciał być pewien ich rejterady, albo że interesowało go, gdzie ukryli swoje konie. Nie, nie chciał odwracać się do jeńca. Ale kiedyś przecież musiał. Chyba żeby, nie odwracając się, poszedł do pozostawionego w gęstwinie konia, wskoczył w siodło i zapomniawszy o wszystkim, co się tu wydarzyło, zawrócił, zostawiając mężczyznę przywiązanego do drzewa.

Odchrząknął, żeby jakoś odpędzić głuchą ciszę zawisłą nad polaną, splunął i odwrócił się do pojmanego.

I powtórnie oniemiał. Pod drzewem siedział ten pierwszy mężczyzna, ten wysoki, z rozciętym czołem, z orlim nosem i kitą szarobrązowych włosów. Pa­trzyli na siebie. Cadron w myślach polecił się Guldermenanowi, tej jego domenie, która zajmowała się obroną... Przez głowę ponownie przemknęła myśl o ucieczce, ale zaraz potem pojawiła się inna myśl.

Gdyby był jakimś demonem, to nie dałby się spętać tym pierdzidupkom! Pokonałby ich za pomocą magii. A nawet jakby go zaskoczyli, to by się sam uwolnił, sznury by zetlały albo spłonęły... Może kazałby im samym się wymordować? Może skamienieliby jak głazy? A gdyby nawet nie, to rzuciłby na mnie czar, żebym ja... Ale ja... Hm... Co tu robić?

Jeniec odczekał chwilę, widocznie świadom, jakie rozterki targają w tej chwili Cadronem, ale po ­chwili majtnął stanowczo głową, jakby przywołując Cadrona do siebie, pobudzając do działania. Ten stał jeszcze chwilę, ale w końcu doszedł do wniosku, że może tylko albo odwrócić się i pobiec do swojego konia – ale wtedy musiałby i tak tędy przejechać, albo wracać na szlak i objechać las... Albo – uwolnić imańca i wysłuchać jego tłumaczenia...

Wybrał to drugie. Podszedł do drzewa, obszedł dookoła, wyrwał swoją gwiazdkę i dwoma ruchami przeciął więzy.

Jeniec mruknął z zadowoleniem, poruszył się, ale zdrętwiałe ręce nie działały sprawnie i zwalił się na bok. Cadron uskoczył i czekał z mieczem w ręku. Mężczyzna majtnął nogami, usiadł, z wysiłkiem sięgnął ust i wyszarpnął knebel. Chwilę spluwał i kaszlał, jednocześnie rozcierając sobie przeguby. Cadron przesunął się o krok, zlustrował człowieka w poszukiwaniu broni, ale zbóje wcześniej ją mu odebrali. W końcu jeniec podniósł wzrok i posłał Cadronowi uprzejmy uśmiech.

– Czy mogę wstać, panie?

– Ależ tak – padła odpowiedź.

Jednakże tamten jeszcze chwilę siedział, to rozcierając dłonie, to pocierając nimi kolana. W końcu wstał.

Był wzrostu Cadrona, lecz nieco tęższy. Niewiele, ale zawsze. Odzienie miał bardzo porządne, co prawda skórzany kaftan i spodnie ubrudzone ziemią, gdy rzucali nim o nią bandyci, ale spodnie z grubej i miękkiej czesanicy, takiej, co to wody nie przepuszcza, skóra na kaftan z brukenastów, zacnie wygarbowana i cienkimi rzemykami zszyta. Koszula z jedwabiu, dwie krowy by za nią kupił. Mężczyzna potrząsnął głową, jakby sprawdzając teraz, czy i ona jest na swoim miejscu, i powiedział:

– Hondelyk. Szlachcic. Bez ziemi i rodowej majęt­ności.

– Khem... Cadron.

Zawisła cisza. Hondelyk przestąpił z nogi na nogę. Dotknął ostrożnie czoła, syknął cicho, przetarł brew i policzek.

– Mghm... Ta-ak... Nie wiem, jak wyrazić swoją wdzięczność, panie, z powodu twojego nadzwyczaj odważnego postępowania... – zaczął, ale Cadron mu przerwał.

– Wyjaśnij lepiej, panie, com widział, i na tym poprzestańmy. Hołotę tępić się powinno, to obowiązek każdego. Ale tu się stało coś, czego nie potrafię wyjaśnić, chyba że omamem jakimś czy... czy...

– Nie jestem żadnym demonem, duchem czy magiem! – powiedział mężczyzna, zwący się Hondelykiem.

Ciągle stał o trzy kroki od Cadrona, nie wykonywał żadnych gwałtownych ruchów, nie zbliżał się ani nie oddalał od zbawcy. Jakby przez cały czas okazywał, że czuje się w jakiś sposób zależny od wyzwoliciela.

– No, co nieco widziałem na własne oczy coś, co trudno mi wytłumaczyć bez sięgania do... do...

– Wiem. Zaraz spróbuję to wyjaśnić... – Hondelyk dotknął strupa na czole. – To trudne... Ja zwyczajnie potrafię czasem przybrać postać inną, podobną do... czyjejś postaci...

– Zwyczajnie?... – prychnął Cadron. – Tak zwyczajnie to zwyczajni ludzie nie potrafią przybierać innych postaci... – Odsunął się o pół kroku. – A ja widziałem dokładnie tego zabitego przez ciebie, panie, herszta... Włosy, znamię, blizna, kształt twarzy...

– Owszem, jak się postaram, to wychodzi mi lepiej... A tu się starałem, w końcu chodziło o moje życie.

 


< 30 >