Fahrenheit nr 56 - grudzień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 19>|>

Skąd odeszły bazyliszki

 

 

Rozmowa była trudna. Oczywiście Kruczka nie spodziewała się niczego innego. Takie rozmowy zasadniczo nie były łatwe. Nie przepadała za nimi, ale nie mogła na nie nic poradzić. Z bliżej nieznanych przyczyn kadrowym nigdy nie wystarczało CV, zawsze musieli zadawać głupie pytania.

Tak jak ten, który siedział teraz przed nią. Był pulchniutki, nabity w sobie i młody, w wieku Kruczki albo nawet młodszy. A może tylko tak wyglądał przez tę nadwagę. Okrągła twarz przywodziła na myśl chłopca rozpieszczanego przez babcie i ciocie, ale okrągłe paluszki, którymi ściskał CV Kruczki, sugerowały, że babcia była tylko jedna i wołali ją Jaga.

– A więc... – kadrowiec odchrząknął.

Kruczka od razu wiedziała, że ma do czynienia z nowicjuszem. Pewnie dopiero co zrobił magisterkę, a dyrekcja od razu go złapała i rzuciła na głębokie wody. Kruczka osobiście nie rozumiała, dlaczego starszyzna tak się podnieca trzema literkami przed nazwiskiem swoich pracowników. Nie rozumiała, ale zapisała się na studia zaoczne, choć uważała, że kwalifikacji, jakich wymaga jej zawód, nie można zdobyć na uniwersytecie. Niestety, to nie ona decydowała o polityce zatrudnienia firm, a jej profesja, chociaż rzadka i pożądana, nie zostawiała wielkiego wyboru co do potencjalnych pracodawców.

Jaś, jak go nazwała w myślach, zapatrzył się desperacko w jej CV, szukając punktu zaczepienia. O coś musiał przecież zapytać.

– A więc... zaczynała pani od jednorożców?

– Tak. – Kruczka przywołała na twarz najszerszy uśmiech szczerego zainteresowania. Znała na pamięć własne CV, sama je zresztą napisała.

– Ale po pół roku zrezygnowała pani z tej specjalizacji? – Jaś przestudiował dokładnie daty. – Dlaczego?

– Straciłam kwalifikacje – odpowiedziała spokojnie. Do tego pytania już się przyzwyczaiła, zawsze gdy w dziale HR siedział młody jeleń, czepiał się tego szczegółu.

Kadrowiec zapatrzył się na nią, mrugając z niezrozumieniem. Kruczka westchnęła.

– Nowy, prawda? – raczej stwierdziła niż zapytała. – Niech pan skoczy do szefa i zapyta. Ja poczekam.

Jaś w pierwszej chwili aż się wzdrygnął na taką propozycję, poufałą i nie licującą z jego godnością kadrowca, ale ponieważ kandydatka nie zdradzała chęci kontynuowania rozmowy, tylko całą sobą czekała, wydostał się zza biurka i wyszedł na korytarz.

Wrócił po pięciu minutach, czerwony jak dojrzały pomidor.

– Hmm... Tak... hmmm...

Kruczka dobrze wiedziała, że rozmowa kwalifikacyjna dobiegła właśnie końca. Tak zawsze było z młodymi, niedoświadczonymi magistrami. Potrzebowali czasu, żeby zaakceptować zasady.

Jaś wydusił z siebie jeszcze kilka chrząknięć i wreszcie zdobył się na standardową formułkę „zadzwonimy do pani”.

Tego, że zadzwonią, Kruczka była pewna. Ale stare, dobre czasy, kiedy łowców zatrudniano od ręki, musiały ustąpić nowoczesnej kulturze korporacyjnej. Żałosne.

W głębi duszy Kruczka była tradycjonalistką. Chociaż oczywiście jej zawód nie do końca mieścił się w ramach tradycji. Kiedyś istnieli błędni rycerze, wędrowni bohaterowie ratujący świat. Jeszcze kilku z nich zostało. Tyle że nie byli już wiarygodni. Kapitalizm nie lubił bezinteresowności. Nie liczyły się ideały, tylko biznes. Rycerze mogli być przydatni, ale mogli być też strasznie niewygodni. Przez te ideały właśnie. Więc kiedy zachodziła potrzeba, nowi królowie tego świata (do których zamiast „wasza wysokość” zwracano się teraz „panie dyrektorze”), zatrudniali własnych bohaterów. Ta sama skuteczność, ale postępowanie według zasad kontraktu, a nie według ideałów. Takie były wymogi rynku.

Rzecz jasna nie było szans, żeby telefon zadzwonił w chwilę po zakończeniu rozmowy. Takie zachowanie sugerowałoby, że to korporacji bardziej zależy na podpisaniu kontraktu niż Kruczce.

Łowczyni nie miała nic przeciw bawieniu się w zachowanie pozorów, chociaż kultura korporacyjna zmuszała ją do odbycia co najmniej jednej dodatkowej wycieczki zatłoczonym trolejbusem do centrum Lublina. Od września do czerwca tłok w trolejbusach robiła młodzież szkolna i liczni studenci. W wakacje robiło się wręcz przerażająco pusto, a że do towarzystwa podróżnemu w środkach komunikacji miejskiej zostawali tylko emeryci, wyglądało, jakby całe miasto się nagle i gwałtownie postarzało. Na dwa miesiące. Potem znowu eliksir młodości zaczynał działać. Kruczce nie wadziło towarzystwo ani młodzieży, ani starców, pod warunkiem, że nikt nie próbował z nią rozmawiać. Lubiła podróżować w spokoju.

Na przystanku autobusowym pełno było głośnych smarkaczy w wieku gimnazjalnym, którzy starali się podnieść własną średnią wieku poprzez używanie słów powszechnie uważanych za obelżywe. Kruczce w zasadzie ta przyszła elita narodu nie przeszkadzała, ale ci akurat wrzeszczeli głośniej od bazyliszków o poranku. Niestety, nie było jak się od nich odsunąć, bo drugą stronę przystanku okupowało komando wcale nie tak starych staruszek, które wszystkie co do jednej rzucały na młodzież spojrzenia jadowitej nienawiści. Kruczka usunęła się więc na bok, żeby przypadkiem tym złym okiem nie oberwać.

Na szczęście nie musiała długo czekać na trolejbus. Korków nie było, więc już po piętnastu minutach była na swoim osiedlu. Po drodze do domu zrobiła jeszcze zakupy. Chleb, ser, mleko, płatki śniadaniowe – nic szczególnego. W ostatniej chwili do koszyka dorzuciła jeszcze paczkę chipsów. Miała z nimi skończyć raz na zawsze, ale jakoś jej to kolejny raz nie wychodziło. Pocieszyła się, że jest przecież tylko człowiekiem i zawsze może zaczekać ze zdrowym odżywaniem do jutra... albo do pojutrza. A wchodzenie na trzecie piętro gwarantowało jej spalenie nadprogramowych kalorii.

Mieszkanie Kruczki znajdowało się na trzecim piętrze właśnie, w brzydkim szarym bloku, który wyglądał jak ostatni zryw minionego ustroju. Obok wyrastały wieżowce, rozbudowywał się pawilon handlowy, a po drugiej stronie ulicy pysznił się nowy blok, wybudowany ponad dziesięć lat po swoich socjalistycznych sąsiadach. Widać było po nim tę przepaść wieku: pysznił się delikatnymi, pastelowymi kolorami, ogrodzonym podwórkiem i wielkim, błękitno-żółtym szyldem solarium, które mieściło się na parterze.

Kruczce marzyło się, że kiedyś zamieni to swoje M-4 na śliczny apartamencik w pięknym, nowym bloku, z garażami, siłownią w podziemiach i najlepiej jeszcze basenem na dachu, ale na spełnienie takich marzeń nie było jej ciągle stać. Pewnie, zarabiała nieźle, nawet całkiem nieźle, ale ile musiała wydawać na sprzęt... Nie wspominając o tym, że z pewnych względów nie mogła sobie dorabiać, tak jak to robili inni łowcy, handlując na czarnym rynku.

Na razie wszystko, co miała, to mieszkanie na trzecim piętrze, w którym do tego nie miała szans być sama.

Największy pokój służył za warsztat i zbrojownię. Broń lepiej było ostrzyć i naprawiać tu, a nie w piwnicy. Hałas z piwnic zwracał uwagę, a w mieszkaniu wystarczyło otworzyć okna, włączyć na cały regulator jakiś pseudometal i jedyne, na co Kruczka musiała uważać, to żeby nie majsterkować po dwudziestej drugiej. Tolerancja jej sąsiadów dla pseudometalu osiągała o tej godzinie swoją granicę.

Drugi, mniejszy pokój, był sypialnią Kruczki. Przemalowywała ściany średnio raz na dwa tygodnie, wciąż szukając koloru, który spokojnie ukołysze ją do snu wieczorem i radośnie zbudzi o poranku. Aktualnie od ośmiu dni ściany i sufit były ciemnofioletowe, upstrzone srebrnymi gwiazdkami. W przedpokoju czekały już puszki z seledynową zielenią. Z powodu tych zmian kolorystycznych w mieszkaniu zawsze cuchnęło farbą. Łowczyni nie zwracała na to uwagi. Dla niej nie było to problemem, woń chemii była niczym w porównaniu z oddechem mantykory, a poza tym tłumiła rozchodzące się aż na klatkę schodową zapachy procesów alchemicznych, za pomocą których Kruczka wytwarzała niezbędne jej do pracy trucizny i wspomagacze. A mistrzowi już żaden odór nie przeszkadzał.

Dziewczyna zaniosła zakupy do kuchni, mijając zamknięte drzwi do trzeciego pokoju. Tam właśnie, na gustownym katafalku, leżał jej mistrz i umierał. Umierał tak już ponad pięć lat i nie zanosiło się, by wreszcie przeszedł na tamtą stronę. Przede wszystkim dlatego, że któregoś dnia uniósł się dumą i zapowiedział, że nie umrze, póki jego terminatorka nie zabije smoka. Pijany był wtedy, rzecz jasna, i to porządnie. Ale słowo się rzekło i kiedy śmierć zapukała do jego drzwi, z dumą odrzekł jej, żeby przyszła później. Kiedy ciało zrobiło się słabsze, zaczął Kruczkę poganiać, żeby się pośpieszyła ze znalezieniem tego smoka, bo jaszczurów mało zostało i jeszcze dla niej zabraknie. Przez pierwsze dwa lata Kruczka cierpliwie odpowiadała, że szuka, szuka, ale nie jest łatwo, ale kiedy po raz tysięczny usłyszała to samo niecierpliwe pytanie, nie wytrzymała.

Jak stała, tak wyrąbała mistrzowi całą prawdę o MythPeace, o tym, że już od dawna nie zabija potworów! A ponieważ wcześniej w pubie wypiła trzy podwójne wódki z sokiem, z rozpędu wyrąbała i o tym, że jak miała szesnaście lat, przespała się ze swoim nauczycielem magii i dlatego nie mogła dalej zajmować się jednorożcami.

Można było uznać, że to wyznanie go zdruzgotało. W każdym razie następnym razem, kiedy Szymon, były nauczyciel magii Kruczki, wpadł pograć z mistrzem w szachy, ten nawet się do niego nie odezwał. Nawet jednym charknięciem.

To skłoniło małomówną z natury Kruczkę do wygłoszenia kazania.

– Tylko on do ciebie przychodzi – powiedziała. Stała w drzwiach, oparta o framugę, z założonymi rękoma. Mistrz na nią nie patrzył, rzecz jasna. Z reguły patrzył w sufit. Trudno było mu ruszać już nie żywymi, ale jeszcze nie martwymi mięśniami, a już na pewno nie miał ochoty wysilać się dla niej. – Wszyscy ci twoi kumple od piwa umarli i mam tu na myśli, że naprawdę umarli, a nie ucięli sobie drzemkę na katafalku albo rozjechali się po świecie. Nikt cię nie odwiedza. Chyba nie wiedzą po prostu, co z tobą zrobić. Poczuwaliby się w obowiązku do odwiedzenia grobu starego druha, ale nie wtedy, kiedy stary druh nie był łaskawy porządnie umrzeć. A Szymon przychodzi.

Z wyschniętego gardła wydobył się jakiś chrzęst, który brzmiał jak „do ciebie, ladacznico”.

– Nie, nie do mnie – sprostowała Kruczka. – Ja mu tylko robię herbatę, kiedy z tobą siedzi. I tyle. Przespałam się z nim, owszem, ale tylko raz i właściwie to na jego miejscu mógł być każdy inny. Z Szymonem było najłatwiej, biorąc pod uwagę, że dwa wieczory w tygodniu spędzałam z nim nad księgami.

Kolejny chrzęst, odgłos, jakby ktoś miął stare pergaminy.

– Czemu?

– Bo miałam dość! – eksplodowała Kruczka. Ale ponieważ z natury była spokojna i bezkonfliktowa, to nawet ten jej wybuch nie miał porządnego impetu. Temperament dziewczyny można było porównać do czajnika: gwiżdże, nawet głośno, póki ten gwizdek nie spadnie. Ale oparzyć się można najwyżej w palec. – Ty wiesz, jakie ja miałam życie? Nie, no jasne, że nie wiesz. Nie wiesz, jak to jest, kiedy ma się dziesięć lat i nagle okazuje się, że nie można już iść do normalnej szkoły, bo jest się naznaczonym. Przecież za twoich czasów takich szkół jak moja nie było. Nie wiesz, jak to jest, kiedy ma się dwanaście lat, szuka się swojego miejsca wśród innych dzieciaków w tej specjalnej szkole, a tu nagle przychodzą i mówią ci, że zostałaś wybrana. Koniec ze szkołą, czas na terminowanie. Prywatne lekcje, indywidualny tok nauczania. Inni też tak mieli, ale ja do tego dostałam te cholerne jednorożce! Co ci przyszło do głowy, żeby mnie szkolić w tym kierunku? Na starość dostałeś pomieszania zmysłów? Do ciebie żaden nie chciał podejść, nic dziwnego, pohulałeś sobie w życiu.

– Niewinne... Czyste...

– Taaa... Na starość cię na pokutę naszło? – zapytała sarkastycznie Kruczka.

Mistrz uczynił wysiłek i odwrócił głowę w jej stronę. Patrzył już prawie martwymi, wyblakłymi oczami, ale na niej nie robiło to wielkiego wrażenia. W końcu żyła z nim pod jednym dachem tyle lat i kiedy był żywy, i kiedy już nie był. Przyzwyczaiła się.

– Tyle krwi przelałeś, że aż zacząłeś szukać spokoju wśród ślicznych koników? Coś ci powiem, śliczne koniki z różkiem na głowie nie są już takie śliczne, jak sobie człowiek uświadomi, ile te bydlęta srają, a jak może pamiętasz, gnój po nich musiałam sprzątać ja! Ale to nie było najgorsze. Najgorsze było, jak miałam czternaście lat, i nagle sobie uświadomiłam, że całe to gadanie o niewinności, czystości i cnocie pięknie brzmi, ale pociąga za sobą pewne implikacje. A mianowicie jako opiekunka jednorożców musiałabym całe życie pozostać grzeczną, niewinną dziewczynką. No i nie miałam szans na to, żeby mieć chłopaka! Czy ty wiesz, jaki to dramat dla nastolatki, uświadomić sobie, że książę z bajki nigdy nie przyjdzie?

– Nie. – Słowo było niczym szelest starych kartek. I, o ile uszy jej nie myliły, brzmiało w nim coś jakby skrucha.

– Duży – odburknęła. – A poza tym ja nigdy nie chciałam być grzeczną dziewczynką! To te nieznośne były popularne, to za nimi oglądali się chłopcy. A ja nawet jak poszłam na szkolną dyskotekę, to zawsze opiekunowie mi siedzieli na karku, powtarzając: „pamiętaj o powołaniu”. Tyle że ja sobie jakoś powołania nie przypominam, pamiętam za to dobrze ciebie, jak siedziałeś przez tydzień na naszych lekcjach i obserwowałeś uczniów. No i wybrałeś mnie. Czemu?

– Byłaś... grzeczna...

– Cicha i miła – dopowiedziała gorzko Kruczka. – Idealny materiał na wieczną dziewicę. I co z tego, że taka byłam? Nikt mnie nie zapytał, czy taka właśnie chcę być. A ja chciałam być niegrzeczna. Ale potrwało trochę, zanim zebrałam się na odwagę.

Pamiętała ten dzień. Jednorożce nie chciały do niej podchodzić. Mistrz drapał się w głowę i drapałby się tak pewnie do dzisiaj, gdyby jego terminatorka nie rzuciła nonszalancko: „a propos, mistrzu, straciłam kwalifikacje”. Nikt nie miał pojęcia, ile ją ta nonszalancja kosztowała. Niełatwo tak po prostu zmienić się z grzecznej dziewczynki w niegrzeczną. Nie w ciągu jednej nocy. Ale Kruczka właśnie tego spróbowała, a skoro już przyznała się do utraty kwalifikacji, to mogła równie dobrze dodać pozornie swobodnym tonem:

– Doszłam do wniosku, że jednorożce nie są dla mnie. Chcę polować na potwory. Prawdziwe potwory.

Mistrz nie przyjął dobrze tej wiadomości. Poszedł się upić. I, jak to mu się często zdarzało, pod wpływem licznych procentów tak rozkosznie rozpływających się w krwiobiegu złożył obietnicę, której później żałował (staruszek dotrzymywał tylko obietnic złożonych w stanie nietrzeźwym; twierdził zawsze, że wtedy do głosu dochodzi jego wewnętrzne „ja”, a z wewnętrznym „ja” sprzeczać się nie wypada). Obiecał mianowicie, że skoro ta głupia smarkula chce, żeby z niej zrobić prawdziwego łowcę, to on z niej prawdziwego łowcę zrobi. Bez taryfy ulgowej. Bez sentymentów. Jeśli mała chce się nauczyć, jak polować na prawdziwe potwory, to się nauczy. I to na przyśpieszonym kursie, bez wakacji i ferii, bo pierwsze trzy lata terminowania zmarnowali na te cholerne rogate koniki.

Kiedy wytrzeźwiał, sklął wszystkich, jak tylko się dało, przysiągł nigdy więcej nie pić i zarządził półtoraroczną podróż po świecie, bo polowania na potwory nie można się było nauczyć ani w szkolnej ławce, ani w stajni jednorożców.

Po upływie osiemnastu miesięcy ostatnią rzeczą, jaką postronny obserwator mógł powiedzieć o Kruczce, to że jest grzeczną dziewczynką. Przestała nosić sukienki, przekłuła nos (ale po trzech dniach wyjęła kolczyk, bo w Anglii męczył ją katar sienny), przekłuła brew (ale kolczyk wyjęła po godzinie, bo bolało jak diabli), zyskała kilka blizn, zaczęła palić, zabiła swoją pierwszą mantykorę, potem swojego pierwszego wodnika, rzuciła palenie, prawie dała się zepchnąć yeti w przepaść i wreszcie spojrzała w lustro, żeby zobaczyć, czy stała się tym, kim chciała być: niegrzeczną dziewczynką.

A z lustra wciąż patrzyła na nią ta sama twarz.

Mistrz zaraz po powrocie do domu upił się ze szczęścia, że stoi znowu na rodzimej ziemi. Kruczka chwilowo odwiesiła na ścianę topór, kuszę, karabin i miecz i wróciła do szkoły zdać maturę.

A potem życie jakoś się samo potoczyło: zaczęła polować na potwory, była w tym coraz lepsza, aż wreszcie została prawdziwym łowcą, mistrz wziął i zaczął umierać, a ona wpadła w towarzystwo ekologów.

O dziwo, od momentu, kiedy wreszcie wygarnęła mu wszystko, co jej leżało na sercu, nawet zaczęło się między nimi układać. Mistrz wrócił do cotygodniowych partii szachów z Szymonem, a Kruczka za kolejne honorarium kupiła mu telewizor plazmowy. Zawieszenie go na suficie nie było proste, ale dzięki temu mistrz mógł oglądać telewizję.

Ale jednej rzeczy mistrz nie mógł jej wybaczyć: że przyłączyła się do MythPeace. Na mocy niepisanej i niewypowiedzianej umowy unikali tego tematu, chyba że sam wypłynął. Tak jak teraz.

Z pokoju mistrza dobiegło charczenie i chrząkanie. Nie były to bynajmniej odgłosy agonii. W ten sposób dawał znać, że usłyszał, że Kruczka wróciła, i chce z nią porozmawiać.

Łowczyni zajrzała do jego pokoju.

– Dzwoniła ta... ta... – jeszcze-nie-mumia jeszcze-nie-umarłego mistrza aż zgrzytnęła zębami. Poszło z nich trochę pyłu.

Wstawienie automatycznej sekretarki do pokoju mistrza miało być sposobem na zapewnienie mu jakiegoś kontaktu z życiem. Kruczka w zasadzie nigdy tego nie żałowała – przecież i tak nie miał z kim plotkować o jej życiu, no, chyba że z Szymonem, ale mag twardo trzymał się od swojej byłej uczennicy i jej prywatnych spraw na dystans. Może tak było łatwiej.

Kruczka podeszła do maszyny i włączyła odtwarzanie.

– Dzwonię ze sklepu zoologicznego „Arka”. Pani zamówienie niestety nie może zostać zrealizowane w ciągu najbliższego tygodnia. Jeśli chce je pani zmienić, prosimy o kontakt.

Kruczka nigdy nie składała żadnego zamówienia w sklepie zoologicznym, chociaż często go odwiedzała, zawsze kupując coś dla niepoznaki. Cała ta sprawa z dzwonieniem i zostawianiem wiadomości była wymysłem Falai. Nereida naczytała się za dużo powieści szpiegowskich, do tego tych starych i kiepskich. Niemniej Kruczka godziła się na to przedstawienie, bo chyba po prostu tak było łatwiej. Cała ta maskarada, zabawa w szpiegów sprawiała, że MythPeace wydawał się być dziecinną grą. Takie podejście odpowiadało łowczyni. Lepiej było się bawić w spiskowanie i ratowanie świata, niż uświadamiać sobie, że naprawdę się ten świat ratuje, pakując się przy okazji w wojnę z wielkimi, możnymi i potężnymi.

– Idę do sklepu – powiedziała.

Mistrz nie raczył jej odpowiedzieć, więc tylko włożyła do odtwarzacza kasetę z nagranymi odcinkami „Słonecznego Patrolu” i wyszła z pokoju. Nie miała pojęcia, czemu akurat ten serial jej mistrz tak sobie upodobał, ale o gustach się nie dyskutuje.

Zanim rzeczywiście wyszła odwiedzić sklep zoologiczny, zmieniła elegancki kostium na sweter i szeroką spódnicę z kieszeniami. To, że na rozmowy w sprawie pracy musiała odstawiać się jak każdy inny śmiertelnik, uważała za ironię losu. W końcu nie w takim stroju pracowała. Z pokoju mistrza dobiegało patetyczne „I’ll be there!”. Istniała nadzieja, że jak Kruczka wróci, staruszek będzie w lepszym nastroju. Piękni ratownicy i piękne ratowniczki jakoś zawsze mieli dobry wpływ na jego samopoczucie.

Dojazd do sklepu zoologicznego zajmował łowczyni zwykle pięć minut, o ile autobus się nie spóźnił. Tym razem się spóźnił, co było rzadkie i niespotykane. Mogła oczywiście iść piechotą, trwałoby to tylko trochę dłużej, ale po co? Mistrz zawsze prawił jej kazania o kondycji i sprawności fizycznej. A teraz leżał na katafalku i nic nie mógł poradzić na to, że jego uczennica korzysta z niepunktualnych i zaniedbanych dobrodziejstw transportu publicznego.

To był bunt na miarę jej możliwości.

Kiedy Kruczka wysiadła na przystanku nieopodal hipermarketu, było już w nim pełno ludzi, którzy po wyjściu z pracy rzucili się robić zakupy. Trochę to było nawet zabawne, biorąc pod uwagę, że nową świątynię konsumpcji wybudowano na miejscu wysypiska na śmieci. W śmieci się obrócisz i ze śmieci powstaniesz, takie powinno być motto nowej cywilizacji, tak przynajmniej zawsze powtarzała Falaja.

Łowczynię czasem aż zastanawiało, jakim cudem nimfa pamięta to wszystko: zasady recyclingu, to, ile lat jakie śmieci się będą rozkładać, jak szybko giną lasy deszczowe, ile słoni zostało w Afryce, a ile banshee w Wielkiej Brytanii. Nimfy przecież nie powinny być intelektualistkami, prawda? Tego pytania Kruczka nigdy nie odważyła się Falai zadać. Dobrze wiedziała, że nereida zaraz wyrzuciłaby z siebie całą przemowę na temat stereotypów przekazywanych młodym pokoleniom za pomocą bajek i lekcji w szkołach takich jak ta, do której chodziła łowczyni, przedmiotowego traktowania stworzeń mitycznych i całego zła, jakie z sobą przyniosło przekonanie ludzi, że rządzą całą ziemią. Przemowa byłaby strasznie długa, nudna i patetyczna. Byłaby też przynajmniej w części prawdziwa, przynajmniej w to wierzyła Kruczka. Gdyby nie wierzyła, nie bawiłaby się w MythPeace.

Sklep zoologiczny w galerii hipermarketu przyciągał zwykle trzy razy więcej oglądających niż kupujących, głównie za sprawą przeszkolonych klatek z szynszylami i kilkoma odmianami świnek morskich, chomików i myszy. Kruczka minęła mały tłumek podziwiający gryzonie i skierowała się w stronę akwariów. Falaja z reguły tam się właśnie kręciła: w końcu była nimfą wodną i do życia potrzeba jej było wilgoci.

– Dzień dobry, mogłaby mi pani doradzić? – zagadała grzecznie Kruczka, jak tylko zauważyła znajomą postać.

Falaja rozpoznała jej głos i natychmiast się odwróciła, z profesjonalną obojętnością na pięknej twarzy. Jak na nimfę przystało, była szczupła, delikatna niczym porcelanowa lalka. Miała długie włosy w kolorze złoty blond (farbowane, o czym chyba tylko Kruczka wiedziała; nereidy zwykle miały włosy niebieskozielonkawe) i błękitne oczy. Wyglądała jak archetyp romantycznej kochanki i prawdopodobnie na jej widok Mickiewicz i Słowacki zgodnie chwyciliby za pióra, żeby spłodzić kolejne arcydzieła. Z braku Mickiewicza i Słowackiego trafiał się tylko co pewien czas jakiś dres, chętny do przedyskutowania ze śliczną sprzedawczynią detalów diety swojego pitbula.

– Ależ oczywiście, słucham? – Falaja pozornie obojętnie omiotła spojrzeniem sklep. Nie zauważyła niczego niepokojącego. Tylko kilku kupujących i dzieci spoglądające z zachwytem na terraria ze zwierzątkami. – Dostałaś to zlecenie? – spytała, ściszając głos.

– Dostanę. – Kruczka pochyliła się, prawie dotykając nosem szyby akwarium. Usiłowała spojrzeć interesującej, czerwonawej rybce w oczy. Rybka nie zdradzała chęci współpracy i odwróciła się ogonem. – Nie ma aż tylu łowców, żeby mogli wybrzydzać. Zadzwonią, i to chyba już jutro rano. Mówiłam ci, jak szybko zorganizowali rozmowę kwalifikacyjną. Śpieszyło im się.

– To dobrze – ucieszyła się nereida. – Są jakieś szanse, żebyś zaczepiła się u nich na stałe?

– Na stałe? – Kruczka zamarła z palcem tuż przy nosie innej ślicznej rybki, która zaraz zresztą odpłynęła na drugi koniec akwarium. – Oszalałaś? Jeśli nawiążą ze mną stałą współpracę, skończy się na tym, że będą oczekiwali wyników.

– Masz wyniki – przypomniała Falaja, spoglądając na nią zimno. Nereidy były naprawdę mistrzyniami zimnych spojrzeń, w końcu morza i oceany miały wiele wspólnego z lodowcami.

– Mam teoretyczne wyniki – sprostowała Kruczka. Jasne, miała dużą skuteczność. Miała też już pewną opinię, szczerze mówiąc, zaniżoną. Zabicie potwora było trudne. Schwytanie go żywego i zdrowego było wręcz niemożliwe. A ona właśnie to robiła. – Jak długo pracuję jako wolny strzelec, mam prawo do szczątków bestii. – Na tym właśnie dorabiali sobie łowcy. Smoczy pazur, krew bazyliszka, włosy wodnika: na czarnym rynku można było na nich zarobić nawet miliony. – Jeśli zacznę pracować dla Aucturitasu, mogą domagać się, żebym przeniosła na nich moje prawo do zachowku.

– Jesteśmy na to przygotowani – oznajmiła Falaja.

Kruczka nie znosiła tego „my”. Jak dotąd nie spotkała nikogo z MythPeace poza nimfą. Jasne, musieli być jacyś inni, w końcu to była prężna organizacja z tradycjami i nawet pewnymi wpływami, ale to „my” w ustach nereidy brzmiało lekko paranoicznie: my, obrońcy tego świata, stajemy przeciw nim, złym niszczycielom, a ty, biedna łowczyni, stoisz w samym środku. Kruczka nie lubiła nawiedzającej jej myśli o pokoju pełnym ludzi, którzy dyskutują o niej i o jej poczynaniach, do tego pewnie używając jej pseudonimu organizacyjnego. Konspiracja przede wszystkim.

– Jak jesteście na to przygotowani? – zapytała nieufnie łowczyni. – Nie da się przecież ratować zagrożonych gatunków, odcinając im jednocześnie jakąś część ciała albo wycinając jakiś ważny organ. – Spojrzała podejrzliwie na Falaję. Właśnie sobie uświadomiła, że wcale by jej nie zdziwiło, gdyby nimfa zaproponowała coś takiego. W końcu była fanatyczką i ani chybi któregoś dnia podłoży bombę pod Aucturitas albo inną firmę. Fanatycy już tak mieli.

Kruczka nie była fanatyczką. Nie była nawet idealistką. Była po prostu, wbrew własnym chęciom, grzeczną dziewczynką. Chciała dobrze.

– Oczywiście, że nie! – syknęła Falaja, błyskając wściekle błękitnymi oczami. – To by było barbarzyństwo!

Łowczyni odetchnęła z ulgą. W duchu rzecz jasna. Polowanie na potwory uczy człowieka opanowania w każdej sytuacji: czy to wtedy, gdy wielkie kły są o milimetr od twojej twarzy, czy kiedy rozwścieczonej nimfie zaczynają rosnąć zęby i pazury.

– Opanuj się – przypomniała Kruczka, wpatrując się z zainteresowaniem w rybki w akwarium.

Falaja szybko się opamiętała. Kły i szpony znikły jeszcze szybciej, niż się pojawiły. I dobrze. Za bardzo przypominały Kruczce driadę, którą kiedyś musiała upolować. To była dopiero bestia. A głupi ludzie myśleli, że nimfy są słodkie i bezbronne. Gdyby tak było, łowczyni nie nosiłaby zawsze bluzek z długimi rękawami.

– Stworzenia w naszych rezerwatach niekiedy umierają. Ze starości, od chorób – wyjaśniła już spokojna nimfa. – Zamrażamy ciała. Na wszelki wypadek, mogą się przydać. Tak jak teraz tobie.

Kruczka pokiwała głową na znak, ze rozumie. Trochę ją przerażało, że ci z MythPeace myśleli w ten sposób. Fanatycy. Po prostu.

 

* * *

 

Telefon zadzwonił jeszcze tego dnia wieczorem.

– Przepraszam za tak krótki termin, ale czy mogłaby pani przyjść do nas jutro rano, powiedzmy na dziewiątą? – Jaś był tak wyraźnie zdenerwowany, że Kruczka mogła wręcz przysiąc, że ktoś mu stoi nad głową. Ktoś duży i groźny, kto wie o wiele więcej, niż młody kadrowiec mógłby wyczytać w tajnych archiwach swojej firmy. I ten ktoś prawdopodobnie miał też broń.

Rzadko się zdarzało, żeby firma wykonała telefon przed upływem dwudziestu czterech godzin. Nie chcieli w końcu sprawiać wrażenia, że to im zależy.

Aucturitas musiał naprawdę potrzebować łowcy.

 

* * *

 

Następnego dnia o ósmej czterdzieści pięć Kruczka była prawie na miejscu. Wysiadła z autobusu przystanek wcześniej i wolnym krokiem przeszła pod oddział Aucturitasu. Zawsze tak robiła. To jej gwarantowało, że nie będzie ani za wcześnie, ani za późno, ale dokładnie na czas. Poza tym taki spacer działał na nią rozluźniająco. To było jak z polowaniem: na miejsce łowów należało przyjść piechotą. Przynajmniej ostatni kilometr należało przejść na własnych nogach. Po pierwsze, żeby się uspokoić, żeby poczuć swoje mięśnie, ścięgna, puls. A po drugie, i to był właściwy powód, do którego później dorobiono całą tę ideologię relaksującą, nic nie poruszało się ciszej od polującego łowcy. Dojście na miejsce polowania gwarantowało, że zwierzyna nie usłyszy myśliwego.

W tej chwili Kruczka nie poruszała się bezszelestnie. Obcasy stukały rytmicznie w chodnik. Na rozmowy biznesowe zawsze zakładała buty na szpilce, ciemny kostium, jasną bluzkę. Robiła delikatny makijaż, na włosy zakładała opaskę. Wtapiała się w tło.

A oprócz tego wyglądała jak profesjonalistka, chociaż wciąż nie mogła pojąć, czemu o profesjonalizmie łowczyni mają świadczyć szpilki i kostium. Przecież nie w nich wyruszała na polowanie.

Nie rozumiała, ale dostosowywała się. Przecież była grzeczną dziewczynką.

W centrum Lublina nie było wiele osób ubranych tak jak ona, nie o tej porze. Za to w stronę uniwersytetu już zmierzali studenci, przemykając pomiędzy babciami-emerytkami. Łowczyni szła w przeciwną stronę. Aucturias wynajmował piętro w odnowionej kamienicy w centrum miasta, w pobliżu urzędu marszałkowskiego, zapewne zgodnie z zasadą „najciemniej zawsze pod latarnią”.

Gdyby ktoś próbował dociec, po co prężnie rozwijającej się, wchodzącej na międzynarodowy rynek firmie oddział we wschodniej Polsce, otrzymałby odpowiedź równie mętną, co nic nie wyjaśniającą. Na razie chyba nikt nie pytał, przynajmniej nikt z prasy. Kruczka codziennie sumiennie czytała pięć różnych dzienników, szukając informacji o potencjalnej zwierzynie i potencjalnych pracodawcach. W jej zawodzie opłacało się wiedzieć odrobinkę więcej, niż się po niej spodziewano.

O ósmej pięćdziesiąt pięć weszła do budynku. O ósmej pięćdziesiąt dziewięć sekretarka wstała na jej widok zza biurka i zaprowadziła ją do sali konferencyjnej. Punktualnie o dziewiątej Kruczka usiadła naprzeciw dyrektora. Nie wiedziała, czy był to dyrektor oddziału, czy może jakiś ważniejszy, z Warszawy czy może nawet zza granicy. Ale wiedziała, że był ważny. Z łowcami zawsze ważni ludzie rozmawiali osobiście. Tak się utarło i już. Kruczka wolała te rozmowy od wywiadów przeprowadzonych przez kadrowców, bo ważni ludzie zwykle nie tracili czasu na dowcipy o jednorożcach i od razu przechodzili do rzeczy. Tak było i tym razem.

– Chodzi nam o bazyliszka – powiedział, ledwo usiadła.

Kruczka wyciągnęła z torebki notes oprawiony w smoczą skórę. Odziedziczyła go po mistrzu w chwili, gdy zaczął umierać. On odziedziczył go po swoim mistrzu, a ten po swoim... Pierwsze kartki notatnika zaczynały się już rozpadać. Kolejni łowcy przez lata zapisywali w nim swoje polowania. Kruczka też to robiła, choć większość jej wpisów odrobinę rozmijała się z prawdą.

– Gdzie? – zapytała.

– Będzie go musiała pani znaleźć – uśmiechnął się dyrektor. – Nie mamy kłopotów z bazyliszkiem, przynajmniej nie tego typu, co większość pani pracodawców. My potrzebujemy bazyliszka. Jak najszybciej. A konkretniej jego oczu i znajdujących się przy nich gruczołów. Anatomia bestii jest pani chyba znana?

Łowczyni skinęła głową.

– Nie łatwiej byłoby wam po prostu kupić to, czego potrzebujecie? Są sprzedawcy...

– Na czarnym rynku nie jest łatwo o oczy bazyliszka – westchnął dyrektor. – Poza tym nie mamy gwarancji co do ich stanu i sposobu przechowywania. Nam potrzebne są organy w stanie nienaruszonym. Oczywiście pani zwyczajowe honorarium ulegnie podwojeniu, jako rekompensata za utratę części zachowku.

– Potrojeniu – wtrąciła Kruczka, chowając notes do torebki. – Nie będę mogła atakować głowy, żeby nie ryzykować uszkodzenia oczu. Polowanie będzie o wiele trudniejsze. Proszę przygotować umowę i przesłać mi ją. Jak tylko ją dostanę, zacznę polowanie.

Wstała. Ten moment lubiła najbardziej. Koniec podchodów, koniec niedomówień, obie strony sprecyzowały swoje oczekiwania i możliwości. Łowczyni podejrzewała, że gdyby zażądała stawki czterokrotnej, też by ją dostała. Ale wtedy następnym razem poszukaliby innego łowcy. Gdyby poprzestała na podwójnej zapłacie, uznaliby, że coś jest nie w porządku. Każdy wiedział, że najłatwiej ubić potwora, celując w głowę. Choćby z granatnika, jak to robili niektórzy. Jedynym z powodów, dla których Aucturitas wybrał Kruczkę, mógł być fakt, że ona nie korzystała z granatników. Mechanizmy bywały zawodne. A kiedy stoi się twarzą w twarz z bestią, pewność jest najważniejsza, jak powtarzał jej często mistrz. Inni łowcy eksperymentowali, zastawiali wymyślne pułapki. Kruczka nie lubiła ryzyka. Zawsze wybierała sprawdzone metody.

No i była jedynym wiarygodnym i pozbawionym nałogów łowcą na wschodzie Europy.

 

* * *

 

Po wyjściu z korporacji wsiadła do autobusu. Nie dojechała jednak na swoje osiedle. Wysiadła dwa przystanki wcześniej i ruszyła na poszukiwanie automatu telefonicznego. Numer komórki Falai znała na pamięć.

– To ja – powiedziała, kiedy nereida odebrała. Miała nadzieję, że nimfa nie zapyta jej o hasło. Wtedy byłby problem, bo Kruczka go nie pamiętała. Cały ten system konspiracji był taki... taki Klossowski. Hasła, kryjówki, domy z podwójnymi drzwiami. Jak sprzed pół wieku. Łowczyni nie miała pojęcia, gdzie i kiedy Falaja naoglądała się starych filmów szpiegowskich, ale znała oficjalne wytłumaczenie: teraz wszyscy stawiali na technikę, na nowoczesne metody. Grupa trzymająca się starych technik była niezauważalna. Informatycy Aucturitasu i innych korporacji spędzali tygodnie w sieci, szukając śladów MythPeace. Na próżno, bo organizacja korzystała z nowoczesnej techniki tylko na tyle, na ile było to niezbędne. Kruczka podejrzewała, że ukrytym celem MythPeace jest powrót do średniowiecza, może nawet do starożytności czy do zbliżonych warunków, kiedy wszelkie myciaki i legendziaki miały używanie.

Ta idea niepokoiła łowczynię. Technika nie była przecież taka zła. Oczywiście należało ocalić te wszystkie stworzenia, które cywilizacja i ludzka duma skazały na zagładę. Kruczka w pełni popierała to stanowisko. Ale przecież nie za cenę zagłady cywilizacji! To by nie był miły i grzeczny sposób rozwiązania problemu. Chociaż miłe i grzeczne sposoby istniały tylko w bajkach, które Kruczka czytywała, zanim poszła do tej specjalnej szkoły. W bajkach wszyscy żyli długo i szczęśliwie. A ona wciąż nie mogła przestać się dziwić, czemu w życiu im to tak nie wychodzi.

Ale po latach dorastania, po męczących treningach, po lekcjach polowań, maskowała to swoje zdziwienie tak dobrze, że Falai zajęło rok, zanim je zauważyła. Wtedy nimfa zaczęła się tym martwić.

Martwienie się należało do jej obowiązków w takim samym stopniu, co nadzorowanie agentów (w tym właśnie Kruczki), sterowanie miejscową komórką MythPeace i cała logistyka związana z przetransportowaniem myciaków i legendziaków do punktu, z którego mogły zostać zabrane do rezerwatów. Falaja, choć na to nie wyglądała, umysłowo przypominała komputer, taki mniej zaawansowany od jego mechanicznych odpowiedników, ale zawsze. Kilka, kilkanaście operacji myślowych przeprowadzanych jednocześnie, procedury na wypadek awarii i zagrożenia i bazy danych. Nieskończone bazy danych. MythPeace nie ufał komputerom nie tylko ze względów praktycznych, ale przede wszystkim ideologicznych. Zasada była prosta: po cóż komuś rachunek prawdopodobieństwa, jeśli może po prostu pójść i spytać wyroczni?

Oczywiście wyrocznie na wolności już się praktycznie nie zdarzały. Te nieliczne, które jeszcze istniały, zostały już dawno przejęte przez korporacje.

– Bazyliszek? – powtórzyła Falaja.

– Tylko głowa – sprostowała łowczyni. – Ale za to nienaruszona. Potrzebują oczu i gruczołów. Mają być świeże. Nie wiem, po co im one.

– Mam pewne podejrzenia... Podpisz kontrakt – poleciła nimfa. – Znajdź jakiegoś bazyliszka, jak damy ci znak, schwytasz go i podmienisz na dostarczone przez nas ciało. Zrozumiałaś?

– Jasne. – Kruczka odłożyła słuchawkę.

Znajdź bazyliszka. Jakby to było takie łatwe.

 

* * *

 

Kurier z umową-zleceniem zadzwonił do drzwi mieszkania łowczyni jeszcze przed wieczorem. Kruczka przed podpisaniem przejrzała uważnie kontrakt. Czytanie prawniczego bełkotu było niestety w tych czasach jedną z niezbędnych umiejętności łowcy. Umowa zawierała wszystko, co powinna, więc Kruczka podpisała ją i wróciła do poszukiwań bazyliszka.

Kiedy jeszcze była młoda i szkoliła się na opiekunkę jednorożców, mistrz niekiedy, a właściwie zawsze wtedy, gdy wypił za dużo z innymi starymi łowcami, opowiadał jej o dawnych czasach, kiedy potwory czaiły się pod każdym mostem, w każdej jamie, w cieniu każdego wzgórza. Dopiero kiedy Kruczka trochę podrosła, uświadomiła sobie, że w tamtych czasach jej mistrza nie było jeszcze na świecie.

Tamte czasy musiały być proste. Potworów było tyle, że nie trzeba się było martwić, że kiedyś wymrą. Nie było korporacji, w każdym razie nie takich jak teraz, i nawet łowców rzadko kiedy się spotykało. Za to po drogach błąkali się błędni rycerze, ratując białogłowy.

A potem wszystko się tak strasznie pokomplikowało. Nastały korporacje, gatunki okazały się być zagrożone, błędni rycerze stracili wiarygodność. Na ich miejsce przyszli łowcy, którym już nie tak łatwo było upolować zwierzynę.

Kruczka siedziała przy komputerze i przeglądała mapy. W pozostałych oknach miała otwarte strony z wiadomościami. Kryteria wyszukiwania były proste: bazyliszki mieszkały w ciemnych i wilgotnych miejscach. Lubiły miasta, mogły tam żywić się nocami na śmietnikach i najchętniej wybierały stare kanały. Od ludzi trzymały się z dala, jak zresztą większość legendziaków. Dlatego tradycyjne przeglądanie prasy w poszukiwaniu informacji o zgonach i zaginięciach stawało się właściwie zbędne. Myciaki były pod tym względem bardziej otwarte, pewnie dlatego, że większość miała rozum podobny ludzkiemu.

Dobrze by było mieć magiczną kulę, która wskazałaby, gdzie szukać bazyliszka. Dobrze byłoby mieć znajomego geniusza, który w mig przepuściłby wszystkie dane przez superprogram komputerowy własnego autorstwa, po czym oznajmił z triumfem, że to i to miejsce spełnia kryteria leża potwora.

Dobrze by było żyć w świecie, gdzie wszystko jest takie proste.

Do północy Kruczka wytypowała cztery miasta, gdzie jej zdaniem z największym prawdopodobieństwem mógł rezydować bazyliszek. Potem spakowała małą torbę i poszła spać. Następnego ranka planowała zacząć objazd wytypowanych miejsc. W każdym spędzi dzień, dwa, obejrzy stare budynki, zajrzy do kanałów, zbada grunt przy śmietnikach. Przy odrobinie szczęścia w którymś z nich znajdzie trop. Jeśli nie, poszukiwania trzeba będzie powtórzyć, wytypować kolejne miasta, odbyć kolejne podróże. Za granicę, jeśli to będzie potrzebne.

Łatwiej było kiedyś, gdy wielmożny pan wzywał rycerza i mówił mu: za tym wzgórzem, co je widać na horyzoncie, jest studnia. Czterdzieści kroków na zachód od studni jest jama. W jamie siedzi potwór, idź i go ubij, cobyśmy mieli trochę spokoju.

 

* * *

 

Po dwudziestu dwóch dniach tropienia Kruczka była prawie pewna, że bazyliszek zamieszkał w Kazimierzu Dolnym. Jak nic przeniósł się tam z Warszawy, swoją drogą, co za dziwaczny sentyment te bestie miały do stolicy... Pewnie zabrał się z weekendowymi turystami, schował się w bagażniku lub, w wersji bardziej ekstremalnej, samica podrzuciła tam swoje młode, żeby je przenieść na jakieś spokojniejsze terytorium.

Łowczyni spędziła w miasteczku jeszcze trzy dni, zanim nabrała absolutnej pewności. Dopiero wtedy wsiadła w busik i wróciła do Lublina. Jak na ironię, bestia znalazła sobie legowisko blisko siedziby łowczyni, podczas gdy Kruczka zaczęła swoje poszukiwania od Szczecina. Ale tej zasady nauczył ją mistrz. Nie zaczynaj polowania od najbliższego ci lasu, bo prędko zostaniesz na pustkowiu bez żadnej zwierzyny. A co jeśli wtedy nadejdzie naprawdę mroźna zima? To była na szczęście metafora, bo zima musiałaby być naprawdę mroźna, a okolica naprawdę wytrzebiona, żeby skłonić Kruczkę do zjedzenia steku z bazyliszka. Nie dlatego, że się specjalnie brzydziła albo miała opory ideologiczne. Po prostu wiedziała, jak to upieczone ścierwo śmierdzi i smakuje.

Po drodze z dworca na swoje osiedle łowczyni zajrzała do sklepu zoologicznego. Szeptem pokonferowała z Falają nad terrarium z szynszylami, po czym wróciła do domu.

Do Aucturiusa nie zamierzała dzwonić, póki nimfa nie da jej znać, że ścierwo bazyliszka jest gotowe. Nie było obawy, że korporacja wykaże niecierpliwość. Co prawda po upływie pierwszego tygodnia polowania na automatycznej sekretarce Kruczki ów hipotetyczny dyrektor nagrał uprzejmą wiadomość z pytaniem, ile jeszcze to potrwa, ale w godzinę później ten sam człowiek znów zadzwonił, kajając się i przepraszając za swoją niecierpliwość. Ktoś znający się rzeczy musiał mu przemówić do rozumu.

Łowczyni skasowała obie wiadomości. Przez dwadzieścia pięć dni, które spędziła szukając bazyliszka, nie zadzwonił nikt więcej. Nie było w tym nic dziwnego. Kruczka była samotniczką z wyboru i z przymusu.

Zawód łowcy przyciągał ludzi niedelikatnych, nie bojących się pracy fizycznej (bo takie choćby odrąbywanie smokowi głowy było gorszą harówką od ścinania drzew), żyjących chwilą. Łowcy szlachtowali potwory, a potem szli do najbliższego lokalu i zapijali zwycięstwo w towarzystwie szaraczków, bajkopisów, fanów i innych dziwadeł. Kruczka tak nie mogła robić. Dobrze wiedziała, że alkohol rozwiązuje jej język, a przecież nie mogła ryzykować, że palnie coś o MythPeace.

Kiedy nie polowała, spędzała czas samotnie, nad książką albo w kinie. Na filmy zawsze chodziła sama i zawsze wybierała poranne seanse. Na nie nigdy nie chadzały zakochane pary.

Poza Falają i mistrzem jedyną osobą, z którą łowczyni utrzymywała niby-towarzyskie kontakty, był Szymon. Mag przychodził regularnie w odwiedziny do Błażeja. Rzadko zamieniali z Kruczką więcej niż kilka słów. O tym, co zaszło między nimi, gdy miała szesnaście lat, nie wspominali nigdy. Tak było łatwiej.

 

* * *

 

Zdobycie głowy bazyliszka zajęło Falai trzydzieści godzin. Łowczyni była pod wrażeniem. Chyba MythPeace rzeczywiście miał lodówki pełne stworzeń, które padły z przyczyn naturalnych.

Świadomość tego była trochę deprymująca, więc Kruczka zwyczajnie wypchnęła ją gdzieś na skraj umysłu. Najłatwiej było nie myśleć o nieprzyjemnych i problematycznych rzeczach.

Te trzydzieści godzin wolnego łowczyni poświęciła na przemalowanie swojej sypialni na zielono. Zrobiła to metodycznie, przesuwając wałek raz koło razu. Przerwała tylko raz, żeby wpuścić Szymona, który jak co tydzień przyszedł zagrać z Błażejem w szachy.

Kruczka przywitała się z nim jak zwykle niemal obojętnie i bez słowa poszła do kuchni zrobić herbatę. Kiedy wróciła, mag był już w krypcie mistrza. Jak zawsze siedział na fotelu przy katafalku, a przydługie, ciemne włosy zasłaniały mu twarz. Na pierwszy rzut oka wydawał się nawet przystojny, ale kiedy przyjrzało mu się bliżej, widać było niezdrową bladość cery i rysy twarzy zbyt ostre, by można je było uznać za atrakcyjne. Najbardziej odpychające były jego usta, przypominające cienką, blada linię, niemal stworzoną do tego, żeby wyginać się z dezaprobatą. Szymon potrafił robić naprawdę przerażające, odrzucające grymasy. Chował się za nimi tak, jak łowczyni za swoim zawodem. To, jak mag wyglądał, nigdy nie miało dla niej znaczenia, ani kiedy miała szesnaście lat, ani teraz. Twarze były w końcu tylko twarzami.

Zostawiła Szymona i mistrza nad ich szachami i wróciła do malowania. Zielone ściany coraz bardziej jej się podobały.

Kiedy na automatyczną sekretarkę nagrała się Falaja z jakąś głupią wiadomością o pokarmie dla rybek, który dopiero co sprowadzono z zagranicy, Kruczka ściągała właśnie gazety z podłogi. Jej sypialnia była już cała zielona, w przyjemnym, seledynowym odcieniu.

Łowczyni najpierw skończyła sprzątać. Pożegnała wychodzącego maga. Potem weszła do krypty i wykasowała z sekretarki wiadomość nereidy. Mistrz nawet się nie poruszył. Może spał, chociaż Kruczka mocno wątpiła w takie szczęście. Błażej był zawsze czujny. Może i był już tylko zeschłą mumią, ale wszystko słyszał, nawet jeśli ciężko mu było odemknąć powieki i spojrzeć na świat zmętniałymi oczami.

Teraz też słuchał, na pewno. Tylko to mu zostało: słuchać, jak wokół niego przewija się życie jego ostatniej uczennicy, która tak bardzo go zawiodła. Łowczyni nie mogła dać mu tego, czego tak bardzo pragnął, ale mogła przynamniej pozwolić mu na bierną obserwację wszystkiego, co się wokół niego dzieje.

Poszła do kuchni po swoją komórkę. Mogła przeprowadzić tę rozmowę w obecności mistrza. Niech sobie wie, co Kruczka planuje. Niech ma na co narzekać.

– Znalazłam bazyliszka – powiedziała, gdy wreszcie połączono ją z dyrektorem. – Jutro zaczynam łowy.

Spojrzała na zawieszony na suficie krypty zegar. Była szesnasta. Sprzęt był gotowy od chwili, gdy zaczęła tropić. W ciągu dnia i tak nie mogła polować, za dużo turystów się pętało wokół studni. Najlepiej było zacząć w nocy, może nawet nad ranem. Musiała wyjechać z Lublina koło południa, pokręcić się po mieście, poczuć w sobie miejsce polowania.

– Świetnie! – Dyrektor był wyraźnie zachwycony.

A potem nagle zamilkł w ten szczególny sposób. Łowczyni mogła sobie dokładnie wyobrazić, jak facet zbiera się do powiedzenia jej czegoś, co jej się nie spodoba.

– Zabierze pani z sobą eksperta – zalecił nonszalanckim tonem.

– Słucham? – Kruczka nie miała problemów ani ze słuchem, ani ze zrozumieniem tego, co się do niej mówi. Grała na czas. Obecność kogokolwiek z Aucturiusa podczas łowów mocno komplikowała jej zadanie.

– Nasz ekspert zajmie się wycięciem oczu i gruczołów. Nie chcemy poddawać w wątpliwość pani umiejętności, ale wolelibyśmy, żeby ktoś z grupy badawczej pobrał organy.

Kruczka mogła powiedzieć, że umowa tego nie zawierała. Mogła zerwać umowę. Mogła zwyczajnie odmówić.

– Jedzie na waszą odpowiedzialność – oznajmiła. – Moim zadaniem są łowy, a nie ochrona jakiegokolwiek naukowca.

– To oczywiste – zgodził się skwapliwie jej rozmówca.

Nie uwierzył jej.

– Krucza, widzisz tego tam? – zapytał kiedyś mistrz, smakując każde słowo. Kiedy skinęła głową, kontynuował, spoglądając spod półprzymkniętych powiek na faceta w wojskowych ciuchach, który kręcił się po lesie, tuż poniżej ich starannie obranej kryjówki. – Ten tam – rzekł Błażej – to głupiec. Myśli, że jak poczytał książek, kupił sobie wielkiego gnata, to już może iść zasadzać się na leśne licho.

Na dole, w kępie zarośli, coś zaszeleściło. Myśliwy wycelował broń i zaczął się zbliżać do źródła hałasu. Błąd, duży błąd. Kruczka była już na tyle ze swoim fachem obeznana, że potrafiła to rozpoznać. Do leśnego licha nie wolno się zbliżać. Leśne licho z bliska było...

Z zarośli wystrzeliła szara, obrośnięta futrem macka. Złapała myśliwego za głowę. Upuścił broń, odruchowo podniósł ręce, chcąc paskudę z siebie strącić. Zanim dłonie zdążyły sięgnąć głowy, jej już tam nie było. Razem z macką znikła w zaroślach.

...leśne licho z bliska było śmiertelnie niebezpieczne.

Potrwało kilka godzin, zanim Błażej dokończył przerwaną lekcję. Upolować bestię nie było łatwo.

– Zapamiętaj sobie, Krucza, my polujemy. I już. Za to i tylko za to nam płacą. Nie za leczenie cudzej głupoty. Zresztą – parsknął, szturchając stopą martwe leśne licho – na głupotę nie ma lekarstwa. Kto wlazł do leża bestii, sam jest sobie winien.

W tym wypadku wina leżała raczej po stronie korporacji niż eksperta, ale dla Kruczki zasady były jasne: miała polować na potwory, nie niańczyć ludzi. Poza tym obecność naukowca była jej mocno nie na rękę. Ale łowczyni nie zwykła buntować się przeciw temu, co przynosił jej los. Skoro miał z nią jechać ekspert, to trudno. Jest ze sto sposobów, żeby się go w krytycznym momencie pozbyć, od klasycznego walnięcia od tyłu w głowę zaczynając.

Nie było się czym martwić.

 

* * *

 

Przygotowania Kruczka zaczynała zawsze od prysznica. Długiego, ciepłego. Zupełnie innego niż łowy, zimne i brudne. Potem, owinięta w miękki ręcznik, wybierała ubranie.

Bazyliszki mieszkały przy ludziach, ba, ten jeden osiedlił się niemal w samym centrum miasteczka, więc strój musiał być szary. Wysmarowane szarą pastą wojskowe buty, szare spodnie, szara bluza z długimi rękawami. Szara chustka, żeby przykryć włosy. No i najważniejsze: ogromne, przyciemniane gogle, chroniące ją przed spojrzeniem bazyliszka.

Legendy głosiły, że kto spojrzy gadzinie w oczy, zmienia się w kamień. Mistrz zawsze dosadnie mówił, gdzie sobie bajkopisarze mogą te wszystkie bzdury wsadzić.

– Jak? – wrzeszczał. – Jak niby ciało może się, ot tak, w kamień zmienić? Nijak! – odpowiadał gromko sam sobie. A potem tłumaczył jej, co to są gruczoły, jak wydziela się jad i jak sprytna gadzina strzyka nim nie z zębów, ale z kanalików łzowych właśnie, prosto w oczy swojej ofiary. I o tym, jak trucizna przedostaje się przez gałkę oczną i nerw wzrokowy do mózgu, powodując paraliż.

Dlatego gogle były takie ważne. Nie mogły być byle jakie, musiały mocno przylegać do twarzy tak, że gumowa otoczka niemal całkiem przyklejała się do skóry. Tak, żeby ani kropla trucizny nie przedostała się do oczu łowczyni.

Do kieszeni spodni schowała komórkę i batonika. Do plecaka upchnęła sieć, ostry nóż, linę, obwieszony amuletami pas na narzędzia i dwie wyściełane gąbką skrzyneczki: jedną ze zwykłymi nabojami, drugą z tymi zawierającymi środek nasenny. Zostało jeszcze dość miejsca na butlę z sokiem i paczkę z kanapkami. Karabin, rozłożony na części, mieścił się w niewielkiej, zgrabnej walizeczce.

Kruczka założyła plecak, walizeczkę wzięła w lewą dłoń. W prawej trzymała klucze od mieszkania. Nie zajrzała do mistrza przed wyjściem, nigdy tego nie robiła. Gdyby któregoś razu nie wróciła z polowania, dla niego i tak nie miałoby to znaczenia. Dalej by sobie umierał, tylko nie u niej, a u Szymona. Mag miał zapasowe klucze do mieszkania łowczyni, używał ich, kiedy odwiedzał Błażeja pod nieobecność Kruczki. Zawsze najpierw dzwonił do drzwi i czekał dziesięć minut, czy mu ich nie otworzy. Dopiero potem sięgał po własny komplet kluczy.

Łowczyni zeszła powoli z trzeciego piętra, po drodze witając się z sąsiadką. Na parkingu pod blokiem czekała już furgonetka z logo Aucturiusa. W środku był tylko jeden człowiek, całkiem sympatycznie wyglądający brunet w okularach. To musiał być ten naukowiec.

Nikt mu chyba nie powiedział, kogo ma się spodziewać, bo zerkał wyczekująco znad kierownicy na każdą przechodzącą kobietę, wszystko jedno, piętnasto- czy sześćdziesięcioletnią. Tak go to wypatrywanie pochłonęło, że Kruczkę zauważył dopiero wtedy, gdy otworzyła drzwi po stronie pasażera.

Zagapił się na nią z otwartymi ustami.

– Pani... eeee...

– Krucza. Po prostu Krucza. – Sięgnęła po pas bezpieczeństwa. – Jedźmy.

Ekspert okazał się wyjątkowo gadatliwy. Jeszcze zanim wyjechali z Lublina, łowczyni już wiedziała, że ma na imię Paweł, ma trzydzieści lat, właśnie obronił doktorat, zawsze fascynowała go biologia i filmy Almodovara.

Po tym wyznaniu facet zamilkł, najwyraźniej oczekując, że teraz Kruczka zrewanżuje mu się podobną litanią. Po piętnastu minutach ciszy chyba zrozumiał, że nie ma co liczyć na słowotok pasażerki.

Pochrząkał jeszcze chwilę, to pytając o muzykę, to o to, jak spędziła weekend, aż wreszcie dał spokój konwersacji towarzyskiej. Co nie znaczyło, że się zamknął. Wręcz przeciwnie. Dalej gadał, tylko że tym razem trzymał się ściśle tematów zawodowych. Zaczął, całkiem zmyślnie, od ewolucji bazyliszków. To była całkiem rozległa i skomplikowana sprawa i normalnemu człowiekowi dostarczyłaby pożywki dla śliny na jakieś pół dnia.

Paweł uporał się z nią, zanim dojechali do Nałęczowa.

– Jedno mnie mocno zastanawia – powiedział, kiedy wyjeżdżali z uzdrowiska, ominąwszy centrum miasteczka i park zdrojowy. Łowczyni słuchała go jednym uchem, ot, na tyle, żeby wychwycić jakąś użyteczną informację. – Czemu jad przedostaje się do organizmu ofiary właśnie przez oczy? Lepiej byłoby wstrzykiwać go albo nawet tylko rozpylać w pobliżu układu oddechowego. Przez płuca szybciej by się wchłaniał. A tymczasem on w układzie oddechowym nie działa! Jeśli nie przejdzie przez nerw wzrokowy, jest niegroźny. Zastanawiam się czemu... – zawiesił głos, zerkając kątem oka na Kruczkę, jakby oczekiwał, że zaraz ujawni mu wielką i ważną tajemnicę łowców, rozwiewając wszystkie jego wątpliwości.

Łowczyni wzruszyła ramionami, nie odrywając spojrzenia od drogi.

– Ja poluję, nie mędrkuję – wytknęła mu chłodno. – Mam go zabić, nie zachwycać się jego budową. Nie wiem, czemu trucizna działa tylko przez oczy – skłamała – ale dla mnie to tylko lepiej. Wystarczają gogle ochronne, nie muszę brać maski przeciwgazowej.

To go na chwilę przymknęło. Tylko na chwilę. Zaraz znowu podjął temat, snując przeróżne rozważania, co mogło spowodować tak dziwny mechanizm ataku. Wszystkie jego domysły były całkowicie błędne.

Mistrz Błażej nigdy nie wdawał się w głupie dysputy „dlaczego” i „po co”. Potwory były po to, żeby je zabijać. Trzeba było wiedzieć tyle, żeby bestię ukatrupić, a samemu ujść z życiem. Ratowanie okolicznej ludności było całkowicie opcjonalne i nie tylko nie wymagane, ale wręcz poczytywane wśród łowców za objaw lekkiego zidiocenia. Takie rzeczy były dla idealistów, nie dla ciężko pracujących ludzi.

Swoją wiedzę o myciakach i legendziakach Kruczka uzupełniała już na własną rękę, czasem przy pomocy Falai, która jednak skąpiła informacji tak o biologii, jak o MythPeace. I łowczyni, chociaż były jej te wiadomości całkiem do polowań niepotrzebne, wiedziała, czemu jad bazyliszka działał tylko w ten jeden sposób. To był skomplikowany mechanizm ochronny. A miał chronić nie bazyliszka, ale myciaki.

Większość z nich przypominała choćby z wyglądu ludzi. Ba, nawet budowę wewnętrzną mieli prawie taką samą. Układ oddechowy gdzieś tak w osiemdziesięciu procentach przypadków był identyczny z ludzkim. Ale oczy mieli inne. Przez ich nerw wzrokowy jad bazyliszka by nie przeszedł, zostałby zneutralizowany już w gałce ocznej.

I w ten sposób nie było szans, żeby legendziak wybił myciaki. Dlaczego i kiedy wykształciła się u bazyliszka ta cecha, Kruczka już nie wiedziała. Podejrzewała, że nawet ci z MythPeace nie wiedzieli.

Paweł nie przestawał gadać, nawet kiedy zatrzymał samochód na parkingu strzeżonym przy wale nadwiślanym. Nie zdążył jeszcze wyjąć kluczyków ze stacyjki, kiedy łowczyni otworzyła drzwi i wysiadła, zabierając ze sobą swoje rzeczy. Nie miała zamiaru zostawiać ani plecaka, ani walizki z karabinem w samochodzie albo jeszcze gorzej, w towarzystwie tego faceta.

– O dwudziestej pierwszej na rynku – rzuciła, podczas gdy ekspert gapił się na nią z rozwartymi ustami, urwawszy w pół słowa swój wywód na temat „czemu bazyliszek osiedlił się akurat w Kazimierzu Dolnym”. Tym razem gadał nawet z sensem, ale Kruczka i tak nie zamierzała go słuchać. Nie widziała potrzeby, żeby ktoś mówił jej o rzeczach, o których już wiedziała.

Zostawiła Pawła na parkingu i weszła na wał. Trasą wzdłuż Wisły ruszyła do centrum miasteczka. Lubiła Kazimierz. Miał w sobie coś spokojnego, urokliwego, czego nie zdołały zniszczyć rosnące tłumy weekendowych turystów. Ludzie chodzili po mieście, nie wsiąkając w nie i nie skażając jego piękna. Kazimierz opierał się ich inwazji z właściwym sobie wdziękiem.

Mistrz zawsze tłumaczył, że przed polowaniem w mieście należy je poznać, wczuć się w rytm ulic. Nieważne, ile razy się je wcześniej przemierzało. Przed polowaniem warto było stać się częścią łowiska.

Jeszcze poprzedniego wieczora Kruczka zrobiła plany. Chciała przejść się po centrum, po wszystkich uliczkach, wspiąć się na górę i zwiedzić ruiny zamku, a na koniec przespacerować po wale wzdłuż Wisły. To powinno zająć jej czas do wieczora, wtedy przyjdzie czas na zajęcie miejsca w ogródku jednej z knajpek przy rynku, na lekką kolację i kubek aromatycznej herbaty, nad którym poczekałaby, aż się ściemni. Aż nadejdzie czas polowania.

Kiedy przechodziła przez rynek, w tłumie mignęła jej znajoma twarz. Kruczka niczym nie dała po sobie poznać, że zauważyła Falaję. Nereida stała przy studni, w zamyśleniu podgryzając kawałek bułki z miejscowej piekarni. Za rękę trzymała małego szkraba, zajętego jedzeniem reszty drożdżowego kogucika. Dla każdego postronnego obserwatora była to tylko młoda matka z dzieckiem, spędzająca dzień w urokliwej miejscowości.

Trzeba by się długo i uważnie przyglądać, żeby dostrzec, że choć matka jest przepiękna, to dzieciak jest po prostu szkaradny. Kiedy się zapominał, na jego gładkiej twarzy pojawiały się ohydne zmarszczki, a skóra zaczynała niemal zwisać mu z twarzy.

Skrzat.

Nimfie jakoś udało się go wytresować tak, żeby przybierał postać dziecka. Musiała mu obiecać górę słodkości, żeby złośliwa kreatura w ogóle poszła na współpracę. Skoro Falaja zaryzykowała pojawienie się ze skrzatem wśród ludzi, to musiała być pewna, że mały nie zrobi głupstwa. Łowczyni miała pełne prawo przypuszczać, że właśnie widzi przed sobą kolejnego członka MythPeace, a raczej maskotkę organizacji. Mytoekolodzy nie byli chyba na tyle głupi, żeby przyjmować to stworzenie w swoje szeregi. Wszyscy wiedzieli, że skrzaty są głupie, nielojalne, złośliwe i interesowne.

I bardzo łatwe do upolowania.

Kruczka ruszyła wcześniej obmyśloną trasą. Falaja była na miejscu, więc zamrożony łeb bazyliszka też już był w miasteczku. Teraz łowczyni musiała tylko odsunąć od polowania Pawła, schwytać gadzinę i dokonać podmiany. Nie zapowiadało się to łatwo, ale Kruczka nie zwykła narzekać. Zawsze w milczeniu i bez marudzenia wykonywała nawet najtrudniejsze obowiązki. Tak jak to robiły grzeczne dziewczynki.

Kiedy tak szła przez miasteczko, przypominała jedną z licznie odwiedzających Kazimierz młodych artystek. Jej walizeczkę z karabinem łatwo było pomylić z kuferkiem na przybory malarskie, a jednolity, szary strój i szczelnie skrywająca włosy chustka nasuwały skojarzenia z propagowanym minimalizmem formy. Łowczyni łatwo wtopiła się w tłum weekendowych turystów.

Im bliżej było do wieczora, tym więcej ludzi zbierało się do swoich aut i wracało do domów, niektórzy do Lublina, inni aż do Warszawy. Kruczka bez problemu znalazła wolny stolik w jednym z ogródków restauracyjnych. Zamówiła sałatkę, herbatę i sok. Teraz musiała tylko poczekać na eksperta.

Kiedy tak siedziała, wśród przechodniów dojrzała Falaję ciągnącą za rękę skrzata. Nereida najwyraźniej dawała znać, że jest w pobliżu. Kiedy poprzedniego dnia usłyszała, że łowczyni nie będzie polować sama, zaofiarowała się dostarczyć wypreparowany jad bazyliszka. Kruczka wybiła jej to z głowy, wskazując na potencjalne ryzyko. Jad nie zabijał od razu, paraliżował tylko stopniowo ofiarę. Dawało to bazyliszkowi szansę na swego rodzaju magazynowanie żywności: nie musiał swoich ofiar zżerać od razu, mógł z tydzień poczekać.

Istniało drobne niebezpieczeństwo, że w Aucturiusie mają antidotum na jad, a jeśli nawet jeszcze go nie mają, prowadzą nad nim badania. Nikt rozsądny nie babrałby się w truciźnie, nie próbując jej neutralizować, choćby dla własnego bezpieczeństwa. Spetryfikowanego przez bazyliszka człowieka można było długo utrzymywać przy życiu, jeśli tylko podłączyło mu się kilka kroplówek. A gdyby ekspert wreszcie wrócił do normalności, wsypałby łowczynię i MythPeace. Wiedziałby przecież, że to nie bazyliszek siknął mu w oczy trucizną, ale Falaja.

Bezpieczniej było odsunąć go od polowania. Trzymać jak najdalej od bazyliszka. A gdyby to nie poskutkowało...

Kruczka nigdy nie uderzyła człowieka. Nawet nikogo nie zbluzgała. Grzeczne dziewczynki nie robiły takich rzeczy.

Ale wyglądało na to, że niekiedy, by ocalić wymierającego legendziaka, grzeczne dziewczynki są zmuszone kogoś skrzywdzić. Może nawet zabić. W słusznej sprawie.

Jej potencjalna ofiara nadchodziła właśnie od strony Wisły. Nieświadomy niebezpieczeństwa, w jakim się znalazł, Paweł wydawał się całkiem dobrze bawić. W ręku trzymał torbę z logo miejscowej piekarni, najwyraźniej tak jak inni uległ urokowi drożdżowych kogucików.

Kiedy zauważył siedzącą przy stoliku łowczynię, pomachał do niej. Kruczka nawet nie drgnęła. Niezrażony jej obojętnością Paweł dziarsko przemierzył rynek i opadł na krzesło naprzeciw niej.

– Fajnie tu – rzucił, chwytając leżące na stole menu. – Nigdy wcześniej w Kazimierzu nie byłem, jestem z Łodzi.

Łowczyni w milczeniu dopiła swoją herbatę. Z sałatką i sokiem uporała się już wcześniej, więc zanim Paweł zamówił sobie frytki i szaszłyk i zanim dostarczono mu posiłek, ona była już gotowa do polowania.

Oczywiście tego nie zamierzała mu mówić.

Odczekała, aż weźmie pierwszy kęs, i sięgnęła po swój plecak i walizeczkę. Paweł, widząc jej ruch, zamarł z widelcem uniesionym w pół drogi do ust.

– Zacznę polowanie, jak skończysz jeść – uspokoiła go. – Ale wcześniej muszę sprawdzić teren.

– Przecież pół dnia chodziłaś po mieście! – Naukowiec pośpiesznie przełknął kawałek szaszłyka i zaczął protestować.

– A teraz jest już noc – powiedziała Kruczka. – Bestia pewnie już krąży gdzieś w okolicy. Wybiera sobie miejsce na zasadzkę. Jest kilka prawdopodobnych lokalizacji. Najpierw sprawdzę je sama, tak będzie bezpieczniej. Jeśli bestia mnie zaskoczy, dam sobie radę. Jeśli zaskoczy ciebie, będziesz miał szczęście, jeżeli skończy się tylko na petryfikacji – mówiła obojętnym głosem, który brzmiał bardziej jak bezosobowa relacja niż ostrzeżenie.

Kiedy skończyła, po prostu odeszła od stolika, nie oglądając się na Pawła, żeby zobaczyć, co ten zrobi.

Kłamała. Dobrze wiedziała, gdzie zasadzi się tej nocy bazyliszek. Przez Kazimierz biegł betonowy kanał, sięgający do Wisły. Idealny dla gadziny.

Łowczyni zostawiła za sobą rynek. Kiedy przechodziła przez plac, na którym w ciągu dnia stały rozłożone stragany z zabawkami i starociami, wyminął ją biegnący w przeciwną stronę skrzat. Kiedy zapadła ciemność, prawie całkiem porzucił przebranie i teraz prezentował światu ohydną mordkę.

Za nim postępowała Falaja. Nereida, tak jak większość myciaków, umiała poruszać się bardzo szybko, a jednocześnie wyglądać, jakby szła spacerowym krokiem.

– Nie poszedł za tobą – poinformowała łowczynię. – Został nad swoim talerzem. Kocurak go przypilnuje – dodała, najwyraźniej mając na myśli skrzata.

Kruczka miała obawy, czy tępy legendziak nadaje się na czujkę, ale nie wyraziła ich głośno. Jej zadaniem było markować polowania. Logistyka i cała reszta należały do Falai. Nimfa nie chciała, ba, nie zniosłaby, gdyby łowczyni się w to wtrącała. Nigdy nie powiedziała tego głośno, ale nie miała ludzi w poważaniu. Ani łowców, skoro już o tym mowa. Bywali użyteczni, bywali też kłopotliwi. Nie byli równi.

– Łeb już rozmarzł? – upewniła się Kruczka. Nereida skinęła głową. Na szczęście w ciałach myciaków i legendziaków zamrożenie czy hibernacja nie zostawiały żadnych wykrywalnych śladów. – Wypakuj go i przygotuj klatkę, a ja w tym czasie złapię bazyliszka – położyła na ziemi swoją walizeczkę, otworzyła ją i zaczęła składać karabin.

– Tak po prostu...? – Falaja była zaskoczona. Nie podejściem Kruczki, znała łowców na tyle, żeby znać ich stosunek do wykonywanej pracy, ale tym, że schwytanie bazyliszka miało potrwać tak krótko.

– To młody osobnik – wyjaśniła łowczyni. – Niedojrzały. Umie polować, umie się chować, ale nie ma doświadczenia w przetrwaniu. Przy odrobinie szczęście każdy mógłby go ustrzelić, jak kaczkę na strzelnicy.

– Skoro jest młody... – Nimfa zmarszczyła idealne brwi.

– ...to gdzieś może być zdolna do rozrodu samica – dokończyła Kruczka.

Dobrze wiedziała, że w obecnych czasach płodne samice bazyliszków i innych bestii były rzadkością. Większość legendziaków, które zdołały przetrwać wieki polowań, była starymi, doświadczonymi osobnikami. Gatunki trwały, bo nauczyły się, jak nie dać się zabić, a nie ze względu na przyrost naturalny. Dla MythPeace samica, która mogła wydawać na świat młode, byłaby niemalże bezcenna.

– Podejrzewam, że w okolicach Warszawy. Stamtąd przyjeżdża tu najwięcej turystów, najłatwiej byłoby podrzucić jajo albo małego. Idź po ten łeb – ponagliła nereidę. – Zaraz trzeba będzie go podmienić.

Falaja oddaliła się bez słowa, podczas gdy łowczyni załadowała do karabinu ładunki usypiające. Reszta sprzętu, jaki ze sobą zabrała, nie była tej nocy potrzebna... poza pasem.

– Zawsze, zawsze bierz na polowania swój pas – pouczał ją przed każdymi wspólnymi łowami mistrz Błażej. – A czemu masz go brać, Krucza?

– Bo nigdy nic nie wiadomo – powtarzała grzecznie wyuczoną odpowiedź.

– Otóż to – oznajmiał wtedy z satysfakcją Bykomłot. – Otóż to.

Dla własnego użytku Kruczka przerobiła skórzany pas na narzędzia. Amulety, przyspawane albo przyklejone mocnym klejem, nie wydawały żadnego dźwięku, kiedy się poruszała. Tak samo jak zawartość małych skórzanych kieszonek.

Łowca musiał być cichy.

Łowca musiał być szybki w myśleniu i działaniu.

A przede wszystkim łowca musiał mieć instynkt.

Bazyliszek był blisko. Kruczka go nie widziała, nie słyszała, ale instynkt jej podpowiadał, że gadzina czai się gdzieś w pobliżu. Wiedziała, że gdzieś tu jest. Reszta była tylko kwestią umiejętności i doświadczenia.

Wyciągnęła z plecaka gogle i założyła je, pilnując, żeby gumowa otoczka dokładnie przylegała do skóry. Nie miała ochoty skończyć jako żywy posąg, dosłownie.

Gadzina może i była młoda i niedoświadczona, ale miała jad w spojrzeniu, mocne pazury i potężne zębiska w przypominającym dziób pysku. W starciu z łowczynią pozornie nie miała szans, ale mogła mieć szczęście. Nie warto było ryzykować.

Kruczka zarzuciła plecak na ramię, w jedną rękę wzięła walizeczkę, a w drugą karabin. Rozejrzała się jeszcze ostatni raz, czy nie ma w okolicy niepożądanych gapiów. Falaja miała zadbać o to, żeby przez te kilkadziesiąt minut przechodnie trzymali się z daleka od okolic kanału. Łowczyni nie miała pojęcia, jak nimfa planuje to zrobić, ale to nie było jej zmartwienie. Liczył się efekt, a ten był zadowalający. Placyk i pobliskie ulice były puste.

Wystarczyło kilkanaście kroków w starannie utrzymanym, spacerowym tempie, żeby Kruczka znalazła się przy murku zabezpieczającym kanał przed ludźmi, którzy mieliby ochotę wpaść do niego przez nieuwagę. Łowczyni jednym płynnym ruchem upuściła na ziemię walizkę i obróciła karabin tak, żeby trzymać go oburącz i celować w dno kanału.

Tyle że bazyliszka tam nie było.

Miała gadzina szczęście. Ale w tym wypadku szczęście nie wystarczyło.

Kruczka nie była głupia, nie miała zamiaru zeskakiwać na dno kanału i szukać bestii. Wiedziała, że bazyliszek tam był. Gdyby zeszła na dół, straciłaby jeden z elementów przewagi, jaką nad nim miała. Gadzina musiała przejść się kawałek kanałem, może w stronę Wisły, może w stronę miasta. Trzeba było tylko cierpliwie poczekać. Minutę, dwie, pięć, dziesięć...

Kroki bazyliszka były prawie niesłyszalne. Pazury zaledwie lekko zgrzytały po betonie, widać starły się od chodzenia po twardym podłożu.

Ale łowczyni ten lekki zgrzyt wystarczył. Błyskawicznie zmieniła pozycję, celując bronią w drugi koniec kanału. Nacisnęła spust, gdy tylko zauważyła żółte ślepia.

I dobrze, bo w sekundę później na jej goglach rozbryznęła się przezroczysta ciecz przypominająca swoją konsystencją zwykłą wodę. Jad bazyliszka.

Gdyby nie te gogle, ciało Kruczki zaczęłoby już sztywnieć. Najpierw poczułaby, że jej kończyny są dziwnie ociężałe, a szyja zdrętwiała. Potem odkryłaby, że każdy ruch przychodzi jej z trudnością, jakby oblepiała ją smoła. A potem ta „smoła” otaczająca jej ciało stężałaby na zawsze.

Na dole, na dnie kanału coś opadło na beton. Łowczyni otarła wierzchem dłoni gogle, żeby lepiej widzieć.

Bazyliszek, już nieprzytomny, leżał oparty o jedną ze ścian. W jego szyi tkwiła strzałka ze środkiem usypiającym. Pierwsza część planu została wykonana.

Kruczka oparła karabin o murek tak, by nie dostrzegł go przypadkowy przechodzeń. Gadziny nie musiała się już obawiać, narkotyk, jej własnej produkcji zresztą, działał błyskawicznie. Teraz musiała tylko zaczekać na Falaję. Nereida powinna dotrzeć tu z łbem lada chwila...

Z cichym warkotem silnika na pustą ulicę wjechała furgonetka z logo sklepu zoologicznego. No tak, bazyliszek nie zmieściłby się do fiacika nimfy.

Machnięciem ręki łowczyni dała Falai znać, że może podjechać bliżej.

– Już? – zdziwiła się nereida, wysiadając z furgonetki i podchodząc do murku.

– To jeszcze pisklę. – Kruczka skinęła głową w stronę leżącego na dnie kanału gada. Był wielkości owczarka podhalańskiego, a łuskę miał jeszcze tak miękką, że ostrze strzałki z narkotykiem wbiło się w nią całkowicie. W przypadku starszych osobników z reguły przez pancerz przebijało się pół igły aplikatora. – Aż dziwne, że jeszcze nikt go nie wytropił i nie upolował.

Nimfa skinęła głową. Przeniosła spojrzenie swoich błękitnych oczu z oszołomionego bazyliszka na łowczynię, na jej umazane płynem gogle i plamy na chustce i bluzie.

– Strzelił jadem? – bardziej stwierdziła niż zapytała. – Trzeba to zmyć.

Otworzyła drzwi z tyłu furgonetki. Pół paki zajmował nieforemny, owinięty szczelnie czarną folią pakunek. Łeb dorosłego bazyliszka. Nereida sięgnęła po stojący obok plastikowy kanister i po leżące zawiniątko.

Falaja zawsze miała w samochodzie pełno wody. Potrzebowała jej do życia. Jak się okazało, miała też przenośny wężyk zakończony prysznicem.

– Nadstaw twarz – poleciła Kruczce.

Łowczyni usłuchała. Póki na jej skórze były kropelki jadu, nie mogła zdjąć gogli. Zbyt wielkie było ryzyko, że trucizna dostanie jej się do oczu. Wystarczyła odrobina, żeby spowodować paraliż.

Cierpliwie odczekała, aż nimfa spłucze jej twarz, przy okazji ochlapując też włosy i bluzkę. To nie miało znaczenia. Wiosenna noc była ciepła, a Kruczka zahartowana treningiem mistrza Błażeja. Przeziębienie jej nie groziło.

Nereida zakręciła wodę i sięgnęła do wnętrza samochodu, po podłużną, błękitną lampę. W jej świetle sprawdziła dokładnie twarz, dłonie i ubranie łowczyni, czy nie zostały na nich krople jadu.

– Czyste – orzekła w końcu.

Kruczka natychmiast ściągnęła gogle. Oderwały się od skóry z nieprzyjemnym plaśnięciem, a w miejscu, gdzie przylegała ich gumowa otoczka, pozostał czerwony ślad.

Wsadziła okulary ochronne do kieszeni plecaka i zajęła się składaniem karabinu.

– Odpakuj głowę – powiedziała do Falai.

To zadanie, tak jak i wyciągnięcie żywego bazyliszka z kanału, lepiej było zostawić nimfie. Myciaki były o wiele silniejsze od ludzi.

Podczas gdy nereida odwijała kolejne warstwy folii, póki na chodniku nie został sam łeb, łowczyni spakowała broń. Z plecaka wyciągnęła linę.

– Trzeba go będzie obwiązać – stwierdziła, zerkając na dno kanału. Bazyliszka trzeba było stamtąd wyciągnąć.

– Szkoda, że odesłałam Kocuraka na czujkę – mruknęła Falaja, przetaczając łeb w pobliże murku. Dorosły bazyliszek był trochę większy od konia, choć niekiedy zdarzały się osobniki zmutowane, przekraczające niemal dwu- czy trzykrotnie normalny rozmiar. Laicy często mylili je ze smokami. – Raz-dwa by tam zeskoczył.

Jakby w odpowiedzi coś zaszurało po placyku i do furgonetki podbiegł skrzat, już całkiem przetransformowany w swoją normalną postać. Brzydki był niemożliwie, a fakt, że pomarszczone płaty skóry na jego pysku nadawały mordzie rys kotowatości, wcale mu urody nie dodawał, a wręcz przeciwnie, czynił z niego paskudną, nieudaną kreaturę.

– Paweł idzie – zesztywniała Kruczka. Bardzo, bardzo nie lubiła kłopotów. Nie lubiła, gdy coś szło nie według planu. Nie lubiła ryzyka. W życiu najważniejsze były dla niej porządek i bezpieczeństwo, chociaż tak bardzo starała się temu przeczyć.

– Nie, nie – uspokoiła ją nimfa, wsłuchując się w popiskiwania i parskanie stworzenia. Legendziaki były tępe i uczyły się ludzkiej mowy na tej samej zasadzie co papugi, ale myciaki były w stanie jakoś się z nimi porozumieć. – Człowiek-samiec poszedł w drugą stronę. Do warczącej rzeczy – przetłumaczyła. – To znaczy, że poszedł do samochodu. Kocurak wrócił, żeby mi o tym zameldować.

Tego akurat łowczyni była się w stanie domyślić sama, ale nie powiedziała tego głośno. Wręczyła za to nereidzie linę. Im szybciej zajmą się podmianą, tym lepiej.

Falaja podsunęła sznur skrzatowi, tłumacząc mu śpiewnym szeptem, co ma zrobić. Kocurak, chociaż nie najinteligentniejszy, tak jak i inne skrzaty dobrze sobie radził z prostymi zadaniami. Zaraz ochoczo dał susa na dno kanału i zajął się oplątywaniem bazyliszka liną.

Tymczasem nimfa zajęła się układaniem folii w bagażniku furgonetki i robieniem tam miejsca dla gadziny. Oparta o dłońmi o murek Kruczka obserwowała skrzata, czy aby na pewno dobrze zakłada linę. Gdyby popełnił błąd, mógłby stwora nawet udusić.

Ale jak na razie Kocurak spisywał się doskonale. Prawie znikł pod skrzydłem bazyliszka, kiedy zakładał kolejną pętlę.

– A niech mnie! Już go masz! – męski głos odbił się echem od ścian suchego kanału.

Łowczyni gwałtownie odwróciła głowę w stronę mówiącego. Szelest folii za jej plecami nagle zamilkł. Falaja musiała zatrzymać się w pół ruchu, kiedy usłyszała intruza.

Dnem kanału szedł Paweł. Był wyraźnie podekscytowany widokiem spętanego, nieprzytomnego bazyliszka. Zbliżał się do niego wolnymi, ostrożnymi krokami. Na twarzy miał gogle podobne do tych, w których polowała Kruczka, w jednej ręce walizeczkę ze sprzętem medycznym, a w drugiej małą przenośną lodówkę.

Musiał wrócić do samochodu po sprzęt, uświadomiła sobie łowczyni. Nie trzeba było wierzyć głupiemu skrzatowi. Takich błędów łowczyni nie powinna popełniać. Ale przez cały czas terminu wbijano jej do głowy, że ma na potwory uważać i o potworach myśleć. Ludzie, wszystko jedno, świadkowie czy potencjalne ofiary, nie byli ważni.

Zdała się na Falaję i na Kocuraka. Uwierzyła skrzatowi na słowo. Straciła czujność.

Błąd.

Nie było co szukać wymówek. Dla potknięć nie było usprawiedliwienia. Były tylko konsekwencje.

– Co tu robisz? – zapytała spokojnie Kruczka. Jej lewa dłoń delikatnie zsunęła się z murku i powędrowała do pasa, do jednej ze skórzanych kieszonek.

– Zabrałem sprzęt – wyjaśnił Paweł, nie odrywając wzroku od bazyliszka. – I pomyślałem, że pójdę może się rozejrzeć... Gdzieś czytałem, że bazyliszki lubią ciemne i wilgotne miejsca, a na mapie miasta jest zaznaczony ten kanał... to pomyślałem, że może przejdę się, zobaczę...

Więcej nie musiał mówić. Łowczyni mogła sobie resztę dopowiedzieć: „przejdę się, zobaczę, a nuż to ja upatrzę bazyliszka i go upoluję, tylko ciekawe jak, skoro nie mam broni. Może walnę go po prostu przenośną lodówką w łeb”.

Niedzielni łowcy, tak się na nich mówiło. Tacy, co koniecznie chcieli upolować sobie bestyjkę. Ci ubożsi zwykle szli na legendziaka tak jak Paweł, bez pomysłu i bez sprzętu. Ci bogatsi wynajmowali sobie prawdziwego łowcę, żeby im dobrał sprzęt, wytropił potwora, a w razie problemów sam go ukatrupił.

– A niech mnie, on jeszcze żyje! Dopadłaś go żywego! – naukowiec opadł na kolana przy bazyliszku i zaczął grzebać w swojej walizeczce. Był niemal tak podekscytowany jak dziecko. Oczy bazyliszka i gruczoły jadowe musiały być dla niego ważne – może były szansą na podwyżkę, może na uniwersytecki sukces, może na Nobla.

Za plecami Kruczki Falaja poruszyła się delikatnie. Łowczyni nie musiała się odwracać, żeby wiedzieć, że nereida coraz bardziej szczerzy zęby, małe, białe, kształtne i ostre. Że jej palce tracą subtelną delikatność i zmieniają się w haczykowate szpony. Nimfa miała zamiar rzucić się na naukowca i rozszarpać go na strzępy. A to by oznaczało, że łowczyni musiałaby się długo tłumaczyć.

Ofiary driad czy nereid były masakrowane w bardzo charakterystyczny sposób. W Aucturiusie od razu by poznali, kto im załatwił eksperta. I zapytaliby może nie o to, czemu Kruczka go nie uratowała, ale czemu nie przywiozła im martwej nimfy.

Kocurak, dotąd grzebiący w mule pod ciałem bazyliszka, wystawił łeb zza pokrytego łuską cielska. Na ten widok Paweł aż usiadł na dnie kanału, odsuwając się pośpiesznie przy pomocy wszystkich czterech kończyn. Jego reakcja nie była zaskakująca, Kocurak był w końcu, jak wszystkie skrzaty, niepodważalnie paskudny.

– Krucza! – wrzasnął Paweł. W jego głosie brzmiało niewiele strachu, za to coraz więcej podekscytowania. Widać Kocurak też by mu się nadał do badań. – Tu jest... skrzat! – Ekspert musiał być całkiem zmyślny, skoro rozpoznał legendziaka.

Zanim Falaja zdążyła zebrać się do skoku na naukowca, łowczyni z kieszonki przy pasie wydobyła małą, szarą kulkę i cisnęła ją na dno, celując w człowieka.

Mała piłeczka rozbiła się o betonową ścianę tuż nad głową Pawła. W oku mgnienia szary pył wypełnił kanał szczelną, gęstą chmurą.

– Co robisz?! – syknęła nereida. – Tam jest Kocurak! I bazyliszek!

Zbierała się już do desperackiego skoku w dół, kiedy Kruczka chwyciła ją za ramię.

– Nic mu nie będzie, ale ty nie podchodź, póki pył nie opadnie – powiedziała pośpiesznie. Niełatwo jej było zmusić się, żeby dotknąć istoty, która teraz koło niej stała. Łowczyni była tylko człowiekiem i jak każdy człowiek miała swoje traumy i koszmary. W wielu występowała zielonowłosa driada, jej brązowe kły i ostre szpony. – Szary pył Zawiszy działa na myciaki i ludzi, legendziakom nie robi krzywdy.

Falaja zamarła. Odwróciła ku łowczyni swoją twarz, teraz już nie piękną i nie ludzką. Jej oczy zrobiły się wyłupiaste, uszy szpiczaste, nos prawie całkiem znikł. Zostały po nim dwie małe, czarne dziurki. Tylko włosy nereidy wciąż były złote jak u księżniczki z bajki. Farba mocno trzymała.

– Naprawdę – powtórzyła Kruczka, puszczając Falaję. Nimfa zdawała się rozważać jej słowa dogłębnie, uważnie. Jej rysy wciąż były wyostrzone, a usta, prawie pozbawione warg, przypominały paszczę obsadzoną rzędami małych, straszliwie ostrych zębów. Jak u rekina.

Na dnie kanału coś zaparskało, potem dźwięk przybliżył się, aż wreszcie z chmury pyłu wypełzł skrzat, niewątpliwie żywy, choć pokasłujący i niezadowolony.

– Widzisz?

Dopiero teraz nereida się rozluźniła. Wyciągnęła swoje, już niemalże ludzkie, szczupłe i pięknie dłonie ku Kocurakowi, namacalnie sprawdzając, czy nic mu nie jest.

Gdyby łowczyni miała gorszą samokontrolę, westchnęłaby z ulgą. Opuściła lewą rękę, która wcześniej spoczywała na prawym przedramieniu, gładząc przez rękaw głębokie blizny, pamiątki po pewnej wyjątkowo zaciętej driadzie. Lewe przedramię Kruczki też było już na zawsze oszpecone. W końcu leśna nimfa miała dwie dłonie, dwa zestawy szponów i przed śmiercią z obu zrobiła jak najlepszy użytek.

Prawa ręka łowczyni opierała się o pas, dokładnie w miejscu, gdzie w sprytnie zamaskowanej kieszonce ukryte było małe ostrze, ostatnia deska ratunku na specjalne okazje.

Bo nigdy nic wiadomo.

– Kiedy pył opadnie? – Gdy Falaja przekonała się, że skrzat wyszedł z kontaktu z trutką bez szwanku, uspokoiła się już całkiem.

– Za kilka minut. – Kruczka zerknęła na zegarek. Pył neutralizował się po mniej więcej trzech minutach, ale jeszcze przez pięć kolejnych mógł wpływać na stan umysłowy ludzi i myciaków, którzy znaleźli się w obszarze jego działania. Najlepiej było poczekać dziesięć.

– A wtedy?

– Zabierzesz bazyliszka i odjedziesz. Ja wezmę łeb, naukowca i zabiorę ich do Aucturiusa. – Nowy plan, tego było właśnie łowczyni potrzeba. Nowy, bezpieczny plan.

– Nie zabijesz go? – Nimfa nie była nawet rozczarowana. Tylko obojętna. Paweł, tak jak i inni ludzie, nie był dla niej kimś, kogo życie czy śmierć są powodem do rozczarowania. Był tylko przeszkodą, którą należało jak najefektywniej usunąć.

– To nie będzie konieczne. – Sprawienie, by jej głos brzmiał równie beznamiętnie jak głos nereidy, przyszło Kruczce bardzo łatwo. Dlaczego miałoby to być zresztą trudne? Łowczyni od lat zamykała w sobie wszystko: emocje, strach, pragnienia. Jej twarz, postawa i głos zdradzały tylko to, co pozwalała im zdradzić. – Szary pył Zawiszy nieodwracalnie uszkadza system nerwowy myciaków i ludzi. On już jest martwy, tyle że jego ciało jeszcze żyje.

Falaja skinęła głową, uznając jej słowa. Z Kruczką nie było się co kłócić co do trwałości i działania trucizn używanych przy polowaniu. Dziewczyna była uczennicą samego Błażeja Bykomłota, a nikt z jeszcze żyjących nie znał się na łowach tak jak on.

– A jak to wyjaśnisz w Aucturiusie?

– Powiem, że to był wypadek – stwierdziła łowczyni. – Że wszedł prosto na bazyliszka, akurat kiedy rzuciłam kulką z pyłem.

– Uwierzą? – powątpiewała nimfa. – Sama mówiłaś, że szary pył nie działa na legendziaki.

– Tylko kilku dobrych łowców o tym wie. W księgach nie ma o tym ani słowa. Ludzie nie wiedzą, że Zawisza opracował dwa różne pyły: szary na myciaki, biały na legendziaki. W Aucturiusie niczego się nie domyślą. – A nawet jeśli, dodała w myślach Kruczka, to nikt nie będzie w stanie stwierdzić, że ona wiedziała o istnieniu dwóch rodzajów pyłu. Niewielu łowców w końcu wiedziało. Taka wpadka podważyłaby jej reputację, ale zdecydowanie mniej, niż gdyby wyszło na jaw, że Krucza, uczennica mistrza Błażeja, który terminował u samego Włodzimierza znad Pilicy, współpracuje z MythPeace.

Pył wreszcie opadł, odsłaniając dno kanału. Bazyliszek nadal leżał bez ruchu, oplatany przez Kocuraka liną. Obok niego, oparty o betonową ścianę, siedział Paweł. Miał uchylone usta, spływała z nich strużka śliny. Wcześniej całkiem przystojną twarz zdobił teraz wyraz kompletnej bezmyślności. Po inteligencji, podekscytowaniu nie było ani śladu. I tak miało pozostać. Już na zawsze.

Falaja przy pomocy Kocuraka wyciągnęła bazyliszka z kanału i zapakowała do furgonetki. Pośpiesznie odjechali, zostawiając przy murku już prawie całkiem rozmrożony łeb i Kruczkę, spokojnie wpatrującą się w nieruchomego Pawła.

Po raz pierwszy w życiu łowczyni skrzywdziła człowieka. Mistrz Błażej byłby wściekły. A Kruczka... Kruczka nic nie czuła. Odsunęła od siebie skłębione, chaotyczne myśli, które nagle wypełniły jej głowę, i skupiła się na tym, jak donieść do samochodu łeb bazyliszka i półprzytomnego naukowca jednocześnie.

Targanie przez miasto jednocześnie niekompletnych zwłok gadziny i człowieka z poważnym uszkodzeniem mózgu nie wchodziło w grę. Wobec tego łowczyni wzięła pod pachę łeb i ruszyła w stronę parkingu. Gdyby ktokolwiek ją zapytał, co niesie, odparłaby, że rekwizyt, rzeźbę czy coś w tym rodzaju.

Na szczęście nikt jej nie niepokoił. Dotarła do samochodu, załadowała głowę bazyliszka na tył furgonetki, a sama usiadła za kierownicą. Prawo jazdy zrobiła zaraz po maturze. Zdała za pierwszym razem. Prowadziła samochód na egzaminie tak uważnie i zgodnie z przepisami, że nawet najbardziej złośliwy egzaminator nie miałby się do czego przyczepić.

Teraz też powoli i przepisowo objechała centrum miasteczka i zatrzymała się przy kanale, prawie w tym samym miejscu, gdzie wcześniej stało auto Falai. Kiedy wysiadła i zajrzała do kanału, przekonała się, że Paweł ciągle siedzi na dnie, tak jak go zostawiła. Wzrok miał wbity tępo w przeciwległą ścianę. Nawet nie zmienił wyrazu twarzy, kiedy Kruczka obwiązała go liną i wciągnęła na górę.

Łowczyni przez chwilę zastanawiała się, czy posadzić go na miejscu pasażera, ale zrezygnowała z tego pomysłu. Tępa twarz Pawła za bardzo rzucała się w oczy. Ktoś mógłby go zapamiętać. Wobec tego wepchnęła go na tył furgonetki, obok łba bazyliszka. Nie wyglądało na to, że ścierwo mu przeszkadza, naukowiec w ogóle nie zdawał sobie chyba sprawy, co się z nim dzieje.

Nie było obawy, że otępiały mężczyzna poobija się w czasie jazdy. Kruczka nigdy nie przekraczała dozwolonej prędkości. I oczywiście nigdy nie prowadziła jednocześnie samochodu i nie rozmawiała przez komórkę. To było przecież wbrew przepisom, dlatego do Aucturiusa zadzwoniła jeszcze znad kanału.

– Nastąpiła drobna komplikacja – poinformowała chłodnym tonem łowczyni, gdy tylko usłyszała zaspany głos dyrektora. – Uprzedzałam, że wasz człowiek jedzie na wasze ryzyko. Spanikował i wlazł pomiędzy mnie a bazyliszka.

– Co...? – Jej rozmówca oprzytomniał natychmiast. – Doktor Strzelecki nie żyje?

– Żyje. Ma uszkodzony mózg. Nieodwracalnie.

– Ale... – Kruczka mogła sobie wyobrazić, jak po drugiej stronie dyrektor łapie się za głowę. – Mamy najlepszych lekarzy! Przyślę...

– To nic nie da – powiedziała spokojnie. – Doktor dostał szarym pyłem Zawiszy. Ta substancja mąci zmysły i zmienia myślące stworzenia w warzywa. Proszę zapytać swoich ekspertów.

– Tak.. tak, oczywiście. – Facet był wciąż zbyt zaspany i oszołomiony, żeby jasno myśleć. Chyba był w stanie tylko przyjmować informacje i trzymać je w pamięci do czasu, aż jego umysł będzie w stanie je przetworzyć. – A... – zawahał się.

– Mam bazyliszka. Będę z nim w Lublinie za jakieś czterdzieści minut – uprzedziła pytanie łowczyni. Doskonale zdawała sobie sprawę, że dyrektor czuje się niezręcznie, pytając w takiej chwili o efekt polowania. Sumienie nakazywało mu zapewne troszczyć się o pracownika, a nie o gadzinę. Przecież był przyzwoitym człowiekiem, przynajmniej w swoich oczach.

Sumienie... To była straszna rzecz. Dlatego swoje sumienie, tak jak i wszystko inne, Kruczka ukrywała w najgłębszym zakamarku duszy.

 

* * *

 

Łba bazyliszka nie można było oczywiście dostarczyć do eleganckiego biura w centrum miasta. Tam to ścierwo najzwyczajniej nie pasowało. Łowczyni przejechała przez cały Lublin aż do okolic dworca kolejowego. Tam, pomiędzy magazynami z materiałami budowlanymi, sklepami meblowymi i starymi trakcjami torów przecinającymi ulice, Aucturius wynajął ogromny, pusty budynek, ogrodzony wysokim płotem.

Kruczka nie musiała pokazywać identyfikatora. Ochroniarze stojący przy bramie puścili ją od razu. Natychmiast, gdy tylko wjechała do wnętrza magazynu, obsługa rzuciła się na tył furgonetki. Wśród ludzi w kombinezonach było kilku lekarzy, którzy zaraz zabrali się do opukiwania i obsłuchiwania Pawła, jakby to coś mogło pomóc. Reszta zajęła się łbem. Zapakowali fragment gadziny do lśniącego kontenera, najwyraźniej po to, żeby przetransportować go gdzieś dalej.

Łowczyni wysiadła z furgonetki i oparła się plecami o drzwi. Wyglądała na znudzoną i niezainteresowaną, ale w rzeczywistości obserwowała, co się dzieje z łbem. Falaja na pewno będzie chciała wiedzieć, po co były korporacji oczy bazyliszka.

Niekiedy Kruczce wydawało się, że nereida chce wiedzieć wszystko.

Ktoś stanął obok i odchrząknął delikatnie, żeby zwrócić jej uwagę.

– W centrali chcą wiedzieć, co się stało – powiedział młody mężczyzna w kombinezonie. – Samochód już czeka, zawiezie panią do centrum.

Łowczyni skinęła głową. Sięgnęła po swój plecak i wolnym krokiem ruszyła za swoim przewodnikiem do auta. To oczywiste, że nie mogła po prostu dostarczyć martwego legendziaka i uszkodzonego naukowca i odejść. Musiały paść pytania, a ona musiała na nie odpowiedzieć. Musiała skłamać.

Jak na kogoś, komu na samą myśl o jakimkolwiek występku skręcał się żołądek, Kruczka kłamała bardzo dobrze. Bardzo źle się z tym czuła, a jej głęboko schowane pod kolejnymi warstwami niezrealizowanych pragnień sumienie zaczynało niewygodnie pulsować, ale robiła to. Nie miała wyjścia. Sama nie potrafiła stwierdzić, kiedy jej życie stało się plątaniną kłamstw. Ale teraz już nic nie mogła z tym zrobić.

Zanim samochód dojechał pod lubelską siedzibę Aucturiusa, wnętrzności łowczyni przestały uprawiać gimnastykę artystyczną. Jej serce biło już normalnie, a dłonie były suche. Panowała nad sobą. Mistrz zawsze powtarzał, że opanowanie to ważna cecha łowcy. Kruczka zawsze mu przytakiwała.

W sali konferencyjnej czekał już znany jej dyrektor i jeszcze trzy osoby: dwóch facetów w lekko wymiętych garniturach i jedna nieumalowana kobieta. Wszyscy wyglądali, jakby w ciągu ostatniej godziny zostali obudzeni, zasypani gradem informacji i ściągnięci do biura. Ktoś rozsądny ustawił przy stole kamerę. Łowczyni nie musiała czekać, aż wskażą jej miejsce. Usiadła na krześle naprzeciw kamery i czekała na pierwsze pytanie.

Po nim przyszło następne i jeszcze następne. Kruczka siedziała prosto, nieruchomo i opowiadała. Spokojnie, bez emocji, podkreślając, że ona była przeciwna zabieraniu eksperta na łowy. To, co się stało, było winą Aucturiusa.

Wyjaśniała właśnie działanie szarego pyłu Zawiszy, kiedy ktoś wszedł do sali. Przybysz stanął z tyłu tak, że nie mogła go widzieć. Nie odwróciła się. Nawet nie poruszyła głową, żeby zerknąć kątem oka, kto przyszedł. Dopiero kiedy dyrektor podziękował jej za współpracę, wstała i idąc w stronę drzwi, rzuciła spojrzenie na przybysza. I poczuła, że jej dotąd spokojne serce niemal staje, tylko po to, żeby po chwili zacząć znowu bić w szaleńczym, alarmującym tempie.

W kącie sali, oparty o ścianę, stał młody mężczyzna. Wyróżniał się spośród innych nie tyle wyglądem, co władczą nonszalancją. Chociaż już sam wygląd wystarczył, by zatrzymać na nim na dłużej spojrzenie: miał bardzo jasne włosy i oczy w kolorze szarej zieleni. Ubrany był w ciemny garnitur i szarą koszulę. Jedynym kolorowym akcentem był szmaragdowy krawat. Był przystojny, a lekki, protekcjonalno-złośliwy uśmieszek, bardziej skrzywienie ust niż prawdziwy uśmiech, jeszcze mu dodawał urody.

Ale to nie jego interesująca aparycja sprawiła, że serce Kruczki zamarło. Chociaż musiała przyznać, że był bardzo, bardzo przystojny. Mało tego, był jeszcze przystojniejszy niż wtedy, kiedy miał osiemnaście lat. A sądziła, że to było niemożliwe.

To nie jego wygląd poruszył Kruczkę. Przecież już w szkole nie mogła oderwać od niego oczu, a mimo to jakoś była w stanie w jego obecności oddychać. Nawet jeśli nie było to łatwe. Bardziej zaniepokoiło ją, że on był w jej szkole. Mało tego, uczęszczał na dodatkowe zajęcia do mistrza. Elementarne wiadomości o łowach były w programie nauczania, ale Tomasz chciał wiedzieć więcej. Zdał już maturę, zaczął studia za granicą, ale kiedy miał ferie, wrócił do kraju i odnalazł mistrza. Może go łowy interesowały, może chciał zaimponować dziewczynom.

Przychodził przez dwa tygodnie, co drugi wieczór. Siedzieli z mistrzem w pokoju i przerabiali podstawy. Kruczka trzymała się z daleka, przynosiła tylko kawę i herbatę. Poza tym siedziała w kuchni, ostrzyła topór albo produkowała trucizny. Zawsze trzymała uchylone drzwi.

Nie dlatego, że mistrz jej kazał, nie dlatego, że mówili o czymś ciekawym. Lekcje były dla niej nudne, podstawy miała już od dawna wykute na pamięć.

Ale w dużym pokoju domku mistrza siedział najprzystojniejszy chłopak z jej szkoły. Może należało przyłączyć się do rozmowy, może należało włożyć coś z większym dekoltem albo makijaż zrobić. Może należało zacząć z nim flirtować, kiedy otwierała mu drzwi popołudniami i odprowadzała go do nich późnym wieczorem.

Tylko że to był najprzystojniejszy, najpopularniejszy chłopak z jej szkoły, za którym latały wszystkie dziewczyny. A Kruczka była tylko grzeczną dziewczynką, która bardzo, bardzo chciała umieć być niegrzeczna. I na każdym kroku przekonywała się, że nie potrafi.

Któregoś wieczoru siedziała jak zwykle na krześle przy stole, przygotowując truciznę do bełtów. To było zajęcie wymagające skupienia i całkiem przestała słuchać, co się dzieje w pokoju. Kiedy nagle dobiegł ją krzyk mistrza, aż podskoczyła.

– Nie! – ryczał mistrz. – Źle!

– Ale w książkach jest napisane... – protestował Tomasz, zapewne podsuwając starcowi właściwe tomiszcze, bo Kruczkę dobiegł szelest kartek, a potem nagły huk, jakby ktoś czymś rzucił o ścianę.

– Gdyby łowów można się było nauczyć z książek, nie potrzeba by było terminu!

Twarz mistrza na pewno była w tej chwili cała czerwona, jak wtedy, kiedy za dużo wypił albo mocno się wkurzył. Kruczce nieraz zdarzyło się go w takim stanie oglądać. Dałaby sobie rękę uciąć, że jej nauczyciel zaraz złapie się za głowę, może nawet wyrwie sobie garść włosów. Zawsze z czubka głowy, nigdy z brody. Broda była dla mistrza święta.

– Ale... – Tomasz już w szkole nie zapowiadał się na potulnego faceta. Był pewny siebie, nawet arogancki i przekonany, że rację ma ten, kto ma większe wpływy i większą władzę niż inni, czyli najczęściej jego ojciec, właściciel kilku banków, spółek i Aucturiusa. Musiał być też odważny, bo głupi nie był na pewno. A tylko ktoś bardzo głupi albo bardzo odważny mógł się kłócić z mistrzem. Kruczka nigdy tego nie robiła. Nie była ani głupia, ani odważna, przynajmniej nie aż tak.

– Książki piszą tacy jak ty, co nigdy w życiu nie stali naprzeciw smoka! Nigdy nie mierzyli strzałą w błędny ognik! Siedzą tylko na swoich rosnących dupach w miękkich fotelach i nastawiają uszu, co tacy jak ja im powiedzą! A sami gówno wiedzą, gówno! Krucza! – wrzasnął nagle mistrz.

Kruczka odłożyła trzymaną w dłoni flaszeczkę, zdjęła okulary ochronne i rękawice. Fartuch zostawiła, na długo jej przecież nie wołali, a jaki sens było pokazywać Tomaszowi, że włożyła dziś tą śliczną bluzkę w różowe różyczki? I tak już zaplamiła rękawy. Alchemia i ładne stroje nie szły w parze.

– Tak, mistrzu? – stanęła w drzwiach.

Mistrz i Tomasz siedzieli jak zawsze przy stole, tyle że tym razem część zwojów i książek leżała na podłodze, jakby przez kogoś strącona.

– Cisnęłabyś szarym pyłem Zawiszy w bazyliszka? – zapytał mistrz. Nie patrzył na nią, tylko na Tomasza, jakby chciał mu coś udowodnić.

– Nie, mistrzu.

– A czemu? – Mistrz uśmiechnął się szerzej, ukazując puste miejsca po brakujących prawych górnej trójce i dolnej czwórce, pamiątkę po wyrośniętym minotaurze.

– Szary pył nie działa na legendziaki. Powoduje konfuzję myśli, a myślą tylko istoty o rozumie ludzkopodobnym. Na legendziaki używa się pyłu białego, który wprowadza chaos wśród zwierzęcych uczuć i instynktów – wyrecytowała posłusznie.

Na twarzy mistrza odmalował się wyraz satysfakcji. Na twarz Tomasza młoda łowczyni nie odważyła się spojrzeć. Odwróciła się tylko i bez słowa wróciła do kuchni.

Więcej razy już jej Błażej podczas tych lekcji nie wołał.

Tomasz był jedyną osobą w okolicy, poza mistrzem i Kruczką, która wiedziała, że szary pył Zawiszy nie działa na legendziaki. Ba, co gorsza wiedział, że łowczyni doskonale sobie z tego zdawała sprawę i nigdy nie cisnęłaby szarym pyłem w bazyliszka. Musiał przejrzeć oszustwo. I, sądząc po tym jego uśmieszku, po sposobie, w jaki na nią patrzył, już je przejrzał.

Więc dlaczego inni zachowywali się, jakby o niczym nie wiedzieli? Przecież zanim dotarła do Lublina, mieli dość czasu, by powiadomić wszystkich, co się stało Pawłowi. A skoro Tomasz wiedział o szarym pyle i wiedział, że to ona polowała...

Nikt jej nie zatrzymywał, kiedy wychodziła z sali. Ale ledwo przekroczyła próg, Tomasz przestał wreszcie podpierać ścianę. Wciąż z tym samym, irytującym uśmieszkiem wszedł do windy zaraz za Kruczką. Stanął po przeciwnej stronie i po prostu na nią patrzył. Jeśli myślał, że w ten sposób wyprowadzi ją z równowagi, to się mylił. Kruczka stawała twarzą w twarz z bazyliszkiem, mantykorą, wodnikiem, wilkołakiem, wampirem... Jeśli potrafiła zachować zimną krew w obliczu potwora, to na pewno była to w stanie zrobić w towarzystwie niepokojąco atrakcyjnego kolegi ze szkoły, nawet jeśli bardziej od jego walorów fizycznych niepokoiło ją, co on właściwie wie. Ale nie miała zamiaru dać mu odczuć, że to on stoi na lepszej pozycji.

Tak jak to robiła zawsze, kiedy chciała poczuć się pewniej, oparła lewe ramię o ścianę windy, skrzyżowała nogi i lekko przechyliła na bok głowę. Pełne opanowanie i nonszalancja. Od dnia, kiedy przyznała się mistrzowi do utraty kwalifikacji, miała dużo czasu na dopracowanie tej pozy. Mina numer 3: nonszalancja, protekcjonalność, pewność siebie. I wyzywające spojrzenie. Prosto w oczy.

Tomasz nagle uśmiechnął się odrobinę... no cóż, nie szerzej, złośliwe uśmieszki miały w końcu to do siebie, że nie przypominały kształtem banana, ale wyraźniej. I wcisnął przycisk oznaczony trójką. Ponieważ winda właśnie mijała czwarte piętro, zaraz się zatrzymała. A jeszcze zanim otworzyły się drzwi, Tomasz zrobił jeden wielki krok i znalazł się tuż obok Kruczki.

– Oni nie wiedzą – szepnął, pochylając się tak, że jego policzek prawie ocierał się o jej.

I wyszedł z windy.

Kruczka nie poruszyła się aż do chwili, gdy winda zatrzymała się na parterze. Nagle MythPeace przestał być dziecinną zabawą. Zawsze się tak działo, gdy pojawiały się niuanse. I o tych niuansach należało powiedzieć Falai. Ale nie podczas wizyty w sklepie. Ta przykrywka była już niewystarczająca.

Oni nie wiedzieli. Ale on tak.

Wszystko stało się nagle bardzo skomplikowane.

 


< 19 >