Fahrenheit nr 56 - grudzień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 08>|>

Recenzje (4)

 

 


Kocham tych facetów

 

okladka

No co? No, kocham tych facetów i już. Jednego za to, że wymyślił, siadł i napisał, drugiego – że został wymyślony. Za każdym razem, kiedy odchodzili, zostawiali mnie z głową pełną niewypowiedzianych pytań i żalem. I co? I to już koniec? Ale przecież... Raz, że trudno było mi się z nimi rozstać, dwa, że chciałam wiedzieć więcej. Wprawdzie historie, jakie dzięki nim poznałam, nie były niedokończone, a jednak nigdy nie dowiedziałam się wszystkiego. Za każdym razem udało im się coś przede mną ukryć. Bo to źli faceci byli?

No, nie. Trudno w końcu wymagać od Richarda Morgana, żeby pisał kolejne przygody Takeshi Kovacsa w tempie opróżniania magazynka pepeszy. Trudno byłoby też wymagać od czytelnika, żeby chciał takie produkcyjniaki czytać. W przypadku literatury ilość raczej nie przechodzi w jakość. Wręcz przeciwnie. Ja w każdym razie nie chciałabym tego czytać. A tak, rzadko bo rzadko, ale mam przyjemność obcować z kawałkiem naprawdę dobrej literatury.

Już „Modyfikowanym węglem” autor mnie kupił i to bez wydawania reszty. Wystarczyła sama rzeczywistość przez niego wykreowana, żebym wpadła po uszy i teraz, po przeczytaniu „Zbudzonych furii”, małe są szanse, żeby ktoś mógł za te uszy mnie wyciągnąć. Tym bardziej, że „Zbudzone furie” zaprowadziły mnie na Świat Harlana, o którym tak wiele już czytałam.

Świat Harlana jest bowiem rodzinną planetą Takeshi Kovacsa i wzmianki o nim spotykamy we wcześniejszych książkach Morgana. Jest to dość specyficzne miejsce nie dlatego, że życie tam jest szczególnie trudne, choć jest, nie dlatego, że garstka Pierwszych Rodzin spija całą śmietankę, reszcie pozostawiając do wylizania osad na dnie kubeczka lub nie pozostawiając zgoła nic. To akurat w Morgana universum jest normą. Wszędzie rządzą oligarchowie, a większość obywateli w ten czy inny sposób wegetuje. Również Narody Zjednoczone, które poprzez swoich Emisariuszy kontrolują cały ludzki kosmos, tak naprawdę są zainteresowane zachowaniem status quo i reagują – stosując na ogół taktykę spalonej ziemi – tylko wtedy, gdy coś lub ktoś zakłóca istniejący porządek. Ma być tak, jak jest. Wszelkie ruchy reformatorskie, rewolucyjne są zwalczane zgodnie przez klasę na danej planecie rządzącą i NZ. Generalnie nie jest to rzeczywistość, która napawałaby czytelnika optymizmem. Mimo bardzo rozwiniętej technologii, ogromnych możliwości, które powinny przecież służyć ludziom, mamy do czynienia z jakimś feudalno-klanowym światem, co gorsza nawet dość prawdopodobnym. Szczerze mówiąc, to ja już wolę nasze czasy, nasze afery, przynajmniej mogę się łudzić, że na cokolwiek mam wpływ, bo faktycznie jakiś niewielki, ale jednak mam.

Ale wracajmy do naszych baranów, czyli inności Świata Harlana. Czym się różni? Otóż jest to jedyna planeta, z której nie może wystartować żaden statek kosmiczny. Ba, nie może wystartować samolot, to znaczy może, ino na krótko. Opuścić ten świat można tylko drogą przekazu strunowego, doskonale znanego z wcześniejszych książek Morgana, więc nie będę się nim zajmować. Pozostaje tajemnicą, jakim cudem kolonistom udało się wylądować na planecie, w każdym razie wystartować już nie bardzo się dało. Odpowiedzialne za ten stan rzeczy są pozostałe po zaginionej cywilizacji Marsjan stacje kosmiczne usytuowane na orbicie Świata Harlana. Zestrzeliwują wszystko, co wzniesie się powyżej pewnego pułapu. Dlaczego, nie wiadomo, po prostu tak jest.

Jest jeszcze jedna rzecz, jaka wyróżnia ojczyznę Kovacsa, spośród wielu światów zamieszkałych przez ludzkość. To niezwykle silnie oddziałująca na mieszkańców historia. To dziedzictwo rewolucji quellistowskiej i filozofii jej przywódczyni. Wprawdzie Quellcrista Falconer już dawno zginęła, a pokłosie rewolucji (nawiasem mówiąc zakończonej połowicznym sukcesem, co zdecydowanie nie jest w tym universum normą) dawno już uschło. Jednak w Świecie Harlana te idee nadal są wyczuwalne tuż pod powierzchnią. Tkwią w sposobie życia, myślenia i w samym Takeshim Kovacsu, co jest dość istotne dla całej opowieści.

Tak czy inaczej Takeshi wraca na Świat Harlana, którego nienawidzi, ale z którym jest nierozerwalnie związany. W momencie, w którym znów go spotykamy jest w trakcie prowadzenia swojej prywatnej wojny z przedstawicielami jednej z religii, którą to wojnę musi odłożyć na później, gdyż tak się składa, że okoliczności zmuszają go do zajęcia się czym innym. I nie będzie to działalność pokojowa, a „demony” quellizmu znów odżyją. Co z tego wyniknie, dowiedzieć musicie się sami. Dodam tylko, że wiele tajemnic, z którymi czytelnik spotkał się wcześniej, znajduje tu swoje wyjaśnienie.

Ciekawym, acz niewykorzystanym, zabiegiem autora jest bez wątpienia wprowadzenie do akcji wątku starcia Takeshi Kovacsa z Takeshim Kovacsem. Bowiem Pierwsze Rodziny, zdając sobie sprawę z tego, z jak niebezpiecznym przeciwnikiem mają do czynienia, postanawiają ożywić nielegalną kopię Takeshiego, jaka jest w ich posiadaniu. Jednak starcie dwóch tych samych, ale nie takich samych przecież ludzi – młodego, drapieżnego, zorientowanego na sukces Kovacsa ze starszym, doświadczonym i zaczynającym mieć tego wszystkiego dość Kovacsem – obiecywało więcej, dało mniej. Ten motyw nie został przez autora należycie wykorzystany, a szkoda, gdyż tego typu sytuacja pozwala naprawdę rozwinąć skrzydła. Temat został potraktowany połowicznie i w rezultacie otrzymaliśmy opis niekoniecznie interesujący, walki młodego zadziornego kogucika ze starym, ale jarym kogutem. A szkoda, można było z tego jeszcze coś wycisnąć.

Ale właściwie jest to jedyny mankament „Zbudzonych furii”. Książka, podobnie jak poprzednie, jest naprawdę świetna i polecenia godna. Po lekturze wiem więcej, ale... No właśnie, jeszcze nie wszystko, więc mam cichą nadzieją, że nie było to ostatnie moje spotkanie z Takeshim Kovacsem i Richardem Morganem. No, bo kocham tych facetów i już.

 

Dorota Pacyńska

 

Richard Morgan

Zbudzone furie

Tłum: Marek Pawelec

ISA, 2006

Stron: 528

Cena: 49,90

 


Uczciwa opowieść

 

okladka

Lubię angloamerykańską literaturę za czystość struktur. Można dyskutować nad językiem, nad koncepcjami kreatywnymi twórców z tego obszaru językowego, ale z całą pewnością ciężko będzie ich złapać na uchybieniach formalnych, co z kolei jest stałą bolączką naszej rodzimej literatury fantastycznej, a i kolegom zza Buga też za to można nieźle przyłożyć.

Ale takiej Carol Berg nie można. Opowieść otwierająca trzytomowy cykl, to klasyczne zawiązanie konfliktu charakterów: jest nieznaczący sługa, upodlony niewolnik popadający w coś, co Bettelheim nazwał „muzułmanizmem”, i jest pan, zdobywca, potentat w najdosłowniejszym znaczeniu, następca tronu, najeźdźca i potomek najeźdźców. Skontrastowane wzajemnie dwie postaci: stary, sterany życiem i przeciwnościami losu, mistrz – wojownik umierającej sztuki – oraz młody gniewny uczeń, który w kategoriach ucznia nawet o sobie nie myśli. I jest przepowiednia, która połączy tych dwóch, a także droga, którą będą musieli przejść, by nauczyć się tolerancji, zrozumienia i przyjaźni.

I tak powieść prowadzi odbiorcę po drodze zarówno duchowej, wewnętrznego przeobrażenia postaci, jak też fizycznej i zewnętrznej ścieżce perypetii, jakie stają się udziałem Seyonee’a i Aleksandra. Bo, rzecz jasna, przepowiednia musi się spełnić i świat należy uratować.

To, co zaskakujące i interesujące w „Przeobrażeniu” nie wiąże się ze światem przedstawionym ani też z przygodową akcją. Zupełnie odmiennie od większości autorów, którzy epatują coraz to nowymi gadżetami, bardziej magicznymi i/lub baśniowymi landszaftami, Carol Berg sięgnęła do zagadnień, które o wiele lepiej potrafią przyciągnąć uwagę czytelników. Najprościej rzecz ujmując, autorka wróciła do źródeł i opowiedziała historię o ludziach, o dwóch mężczyznach, o tym, jak rodzi się przyjaźń, jak rodzi się więź.

Uniwersum, jak uniwersum – quasi-prymitywna cywilizacja wieków średnich, twierdze, miecze, moce nadprzyrodzone, ukryte ludy i ludy zdobywające ziemie, trudne do zapamiętania nazwy, których obce brzmienie powoli przestaje być obce, bo styl tego słowotwórstwa typowy się staje do bólu. Kilka elementów wyłamujących się ze schematu, jak stosunek Derzih, najeźdźców, do pisma lub ujęcie magii i misji zniewolonego ludu, do którego należy Seyonnee, to drobiazgi niespecjalnie zmieniające ogólne wrażenie. Ale postaci wcale mięsne, soczyste i pełnowymiarowe, a ich wzajemne relacje, szczególnie sprzężenie zwrotne pierwszoplanowego duetu, tchną autentyzmem. Nie można ich pomylić, odróżnia się każdą osobę, przewijającą się przez karty „Przeobrażenia”.

W kreacjach postaci i w lekkim, niewymuszonym języku i narracji, i dialogów, kryje się urok tej książki. I w trochę sentymentalnej może, pozornie banalnej opowieści o narodzinach przyjaźni. Ale właśnie dlatego „Przeobrażenie” Carol Berg podobało mi się i czytało znakomicie. Bo to dobra opowieść jest – interesująca nie z racji błyskotek tła, lecz z powodu solidnej warstwy fabularnej. I, co najważniejsze, jest to naprawdę dobrze napisana i opowiedziana historia – taka, która ma nie tylko początek, ale i koniec, i coś pomiędzy, co utrzymuje napięcie, a jednocześnie zawiera otwarcie na ciąg dalszy. I ciąg dalszy chętnie przeczytam.

Ponieważ jest w „Przeobrażeniu” to, co lubię w literaturze czysto rozrywkowej – solidna konstrukcja i wypełniająca ją treść przyprawiona szczyptą Treści, przesłania, choćby najbanalniejszego, ale za to ładnie i zajmująco opowiedzianego. Tu przesłanie o wolności i przyjaźni, gdy o nim piszę, wydaje się banalne. I zapewne jest banalne – ale nie znaczy, że głupie, prostackie i nudne. Pod tym względem jest to książka szalenie uczciwa – dotrzymuje obietnicy wynikającej z początku i nie oferuje nic ponad to, ale i nic mniej. To po prostu dobra, wciągająca i przyjemna opowieść. Taka, która zasługuje, by jej posłuchać.

I ja chętnie posłucham...

 

Małgorzata Koczańska

 

Carol Berg

Przeobrażenie

Tłum. Anna Studniarek

ISA, 2005

Stron: 400

Cena: 39,90

 


Sex, drugs & Merry Christmas

 

okladka

Święta idą. Nadciągają. Nieuchronnie, niezmiennie, niezaprzeczalnie. Są w drodze od miesiąca, a nawet dłużej. Początek bożonarodzeniowego chaosu wyznacza dzień, w którym w telewizorni pojawia się obwieszony światełkami czerwony tir z napisem „Coca-cola”, w tle zaś jakiś dziwaczny chórek mruczy półgębkiem „Coraz bliżej święta, coraz bliżej święta...”, jakby to co najmniej groźba była. Już nie ma odwrotu, myślę sobie, patrząc na tę orgię plastikowej radości. Zaraz pojawią się oślepiające lampki, drapaki choinkopodobne, śnieg z waty, a z radia i sklepowych głośników wyć będą artyści zagraniczni i krajowi, że w tę cichą noc, świętą noc Santa Claus is coming to town. Chała na wysokości, choć to dopiero listopad.

Jasne, lubię święta. Zapach rosnącego w piekarniku ciasta, niekończące się dyskusje nad tym, gdzie powiesić małą, czerwoną bombkę, żeby się zmieściła jeszcze ta duża, żółta i co najmniej kilometr łańcucha, walka z płachtami papieru, wstążeczkami i taśmą klejącą, bo pakowania prezentów w torebki nie uznaję – tak, to lubię. Uwielbiam. Ale wszystko w swoim czasie, dlatego słysząc już w listopadzie, że „coraz bliżej święta”, na ogół wpadam w furię. A w tym roku – nic. Żadnej furii ani nawet uczulenia na zbyt często słyszaną piosenkę o tym, jak to Last Christmas I gave you my heart, but the very next day you gave it away i tak dalej. Bo za sprawą „Najgłupszego anioła” przedświąteczną furię na wstępie ciężki szlag trafił.

Ortodoksyjni wielbiciele wielce wysublimowanego humoru powinni tę książkę omijać szerokim łukiem. Autor sobie nie dworuje, autor sobie robi jaja. Nie wyszydza the American way of life, dotykając Ważkich Zagadnień Społecznych, tylko staje na rzęsach, żeby czytelnik się ze śmiechu po...płakał. Bo, jak śmiało udowadnia Moore, nie każdy bożonarodzeniowy cud jest tym, o czym ludzie akurat mogliby marzyć.

Razjel, gdyż tak ma na imię tytułowy najgłupszy anioł i sprawca całego... no, części całego zamieszania, pojawia się i znika, usiłując wypełnić misję powierzoną mu przez Tego Tam Na Górze i nie zniszczyć przy okazji miasta... znowu... Zadanie, wygrane w bezika od archanioła Michała, wydaje się bardzo proste: trzeba wskrzesić Świętego Mikołaja, którego jakaś baba załatwiła łopatą. Do tego jednak niezbędne jest odnalezienie ciała denata, a w czym jak w czym, ale w ukrywaniu zwłok i utrudnianiu śledztwa ludzie nie mają sobie równych. W zabawie biorą udział między innymi: policjant na haju, jego schizofreniczna połowica okazjonalnie biegająca po okolicy nago z mieczem, eksżona niezbyt świętej pamięci Świętego Mikołaja, beztroski pilot z Agencji Antynarkotykowej, właścicielka baru, która serwuje swym gościom wypieki z dużą ilością środków odurzających, naukowiec z elektrodami na jądrach, nietoperz w okularach przeciwsłonecznych, pies myślący tylko o jednym (czyli o jedzeniu), głupi anioł i spragniona mózgów grupa zombie. Tak, Temu Tam Na Górze z pewnością właśnie o to chodziło.

Miłośnicy nawiązań do tekstów popkultury będą usatysfakcjonowani; miłośnicy myśli wielkich a głębokich – niekoniecznie, podobnie zwolennicy inteligentnej satyry z najwyższej półki. Sugestie, jakoby Christopher Moore miał zdetronizować Swifta, Dickensa i Vonneguta, można między bajki włożyć. Najlepiej razem z przekonaniem, że ta ślicznie wydana książka z przesłodkim aniołkiem na okładce to idealny prezent dla babci albo dziecka. Autor zresztą od razu lojalnie ostrzega: powieść zawiera brzydkie słowa, opisy kanibalizmu i aktów płciowych osób po czterdziestce. Boże Narodzenie jest podstępne, cuchnie i się lepi. To czas apokalipsy, samotności i stanu ciągłego ubzdryngolenia, kiedy ludzie, zamiast świętować w rodzinnym gronie, klną, piją, ćpają, uprawiają seks na cmentarzu i gadają z owocożernym nietoperzem. Żadne tam sielsko-anielsko czy „ho-ho-ho”, tylko „ratuj się, kto może”.

Humor, który w sporej dawce aplikuje czytelnikom Moore, nie sięga co prawda intelektualnych wyżyn, ale spełnia zasadniczą funkcję: bawi do rozpuku. „Najgłupszy anioł” jest bowiem powieścią czysto rozrywkową i doszukiwanie się w nim drugiego dna lub przesłania mija się z celem. Myślenie i poprawność polityczną należy podczas lektury bezwzględnie wyłączyć i przestawić się na tryb niepohamowanego chichotu. Zwariowani, ale sympatyczni bohaterowie – no, może z wyjątkiem Świętego Mikołaja, który na spotkanie z łopatą w pełni zasłużył – i ciąg iście wariackich wydarzeń przesłaniają nawet największy mankament tego tekstu, czyli słabe, jakby na siłę doczepione zakończenie.

Co tu dużo mówić – uśmiałam się nad „Najgłupszym aniołem” jak fretka. Tradycyjna przedświąteczna furia i chęć mordu przeszły mi bezpowrotnie i nic ich już nie wskrzesi. Nie w tym roku, mowy nie ma, uodporniłam się.

Mogę nawet zagrać Last Christmas na cymbałkach. A co!

 

Marta Kisiel

 

Christopher Moore

Najgłupszy anioł

Tłum. Jacek Drewnowski

MAG, 2006

Stron: 301

Cena: 29,99

 


Wojenko, wojenko...

 

okladka

Leży przede mną książka Waltera Jona Williamsa „Upadek imperium strachu. Wojna”. Leży i budzi mieszane uczucia. Ciężko mi jest ocenić powieść dobrą w jednych i złą w innych aspektach. Ale zacznę może od początku...

Było sobie kiedyś, tradycyjne dla kosmicznych oper mydlanych, imperium. Tysiące planet, dziesiątki inteligentnych gatunków zarządzanych przez tysiąclecia przez tajemniczych i okrutnych Shaa. Jak to jednak zwykle bywa z imperiami, i to upadło. Jednakże przyczyną upadku nie były wewnętrzne walki czy rewolty, lecz wymarcie rasy rządzącej. Postawione w takiej sytuacji wysokie rody wszystkich ras zebrały się i uradziły powołanie czegoś na kształt republiki. Tradycyjnej dla space opery: z senatem, gubernatorami, wspólna armią itd. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że jednemu z gatunków, Naksydom, wyraźnie nie przypadło do gustu bycie na równi z innymi. W wielkiej tajemnicy zebrali więc armię, poczynili odpowiednie przygotowania i rozpoczęli rewoltę. Zaskoczone rozwojem wypadków siły lojalistów dały się pobić w wielkiej bitwie, przegrały walkę o obronę planety-stolicy i wycofały się na z góry upatrzone pozycje. Pozostawiły jednak na terenach okupowanych rząd podziemny wraz z zalążkiem sił zbrojnych. Tyle po przeczytaniu „Wojny” wiem o zarysie głównej akcji w tomach poprzednich. Książka ta jest bowiem trzecim i ostatnim tomem cyklu.

Początek jest wielce obiecujący. Razem z główną bohaterką obserwujemy egzekucję praktycznie całego rządu podziemnego i jego armii. Naksydzi profesjonalnie rozpracowali, wyłapali i zgładzili kogo trzeba. Przy życiu pozostała jedynie trójka bojowników. To na nich spoczął ciężar zorganizowania i prowadzenia podziemnych struktur, które będą uprzykrzać życie okupanta. Może i byłaby to misja nie do udźwignięcia przez tak mały zespół, jednak Naksydzi nie wiedzą nawet, jak poważny mają problem. Otóż jedynym ocalałym oficerem jest młoda, ale bardzo zdolna i militarnie utalentowana Caroline Sula, która przejęła dowodzenie.

Tymczasem gdzieś w dalekim kosmosie zbiera się do walki ocalała flota lojalistów. Ewakuowany rząd rozpoczyna przygotowania do wojny totalnej. Na wiernych republice planetach budują się zręby nowej floty, zaś ocalałe jednostki, podzielone na kilka zespołów, rozpoczynają misję na głębokim zapleczu przeciwnika. Lord Gareth Martinez, młody, ale wielce uzdolniony oficer floty kosmicznej wyrusza na wojnę. Eskadra, w której przyszło mu służyć, leci od układu do układu, rozbijając napotkane siły przeciwnika i niszczy stocznie, flotę cywilną oraz wszelkie instalacje wspierające wysiłek zbrojeniowy Naksydów. Dzięki swemu stanowisku oraz zaufaniu, jakim darzy go dowódca eskadry Martinez, ma możliwość doskonalić i rozwijać założenia nowatorskiej i rewolucyjnej taktyki walki kosmicznej, którą opracował w czasie pokoju wraz ze swą kochanką. Nie muszę chyba dodawać, że ową kochanką była Caroline Sula.

Tak wygląda sytuacja na pierwszych kartach powieści. Czytając dalej, będziemy śledzić tworzenie ruchu oporu, rozwiązywać wraz z bohaterami zagadki kryminalne, dowiemy się trochę o rozgrywkach politycznych na wysokich szczeblach władzy, przeżyjemy kilka kosmicznych potyczek i bitew. Dowiemy się więcej o świecie przedstawionym, o jego funkcjonowaniu, technologii i organizacji. Dużą zaletą powieści jest jej konstrukcja, pozwalająca bez problemów czytać ją jako osobną całość. Autor sprytnie i nienachalnie wplótł w treść informacje o przebiegu akcji w poprzednich tomach. To zdecydowanie ułatwia lekturę osobom, które nie mają dostępu do tomów poprzednich, czyli „Praxis” i „Rozpadu”.

W jednej z poprzednich recenzji deklarowałem niechęć do fantasy. Teraz mogę więc zadeklarować wielką sympatię do space opery. Kosmiczne bitwy, okręty ścigające się w przestrzeni, nowe taktyki, niesamowite planety i cywilizacje to coś, co mnie kręci. Tymczasem po lekturze „Wojny” mam bardzo mieszane uczucia. Autor z wyobraźnią i rozmachem skonstruował świat. Umieścił w nim dziesiątki ras, wyraźny konflikt, bohaterów z potencjałem i nadał temu wszystkiemu bieg. Dał nam cały wachlarz przynależnych gatunkowi rekwizytów. Ale całość nie porywa. Nie zapiera tchu w piersi, nie przykuwa do książki.

Przejdźmy więc do minusów. Na początek świat. Niby bogaty, zróżnicowany, ale jak mu się przyjrzeć dokładniej, to płaski. Dziesiątki ras, ale konflikt wybucha tylko na styku z jedną. Do tego obserwujemy świat tylko i wyłącznie z punktu widzenia Terran. Inne cywilizacje są tylko tłem, nie wnoszą nic do akcji. Nawet Naksydzi są dla nas do końca wielką tajemnicą. Wiemy, jak wyglądają i że trzeba ich zabijać. To jednak trochę mało. Drugim problemem są główni bohaterowie. Mają duży potencjał, ale zdają się być papierowi. Dobrzy są dobrzy, a źli są źli. Jedynie Caroline Sula ma niejasną i zagmatwaną przeszłość, ale i to nie wystarcza, by się do niej przywiązać. Tym bardziej, że los jest niezwykle dla bohaterów łaskawy. Wszystko, czego się podejmą, przynosi doskonałe rezultaty. Jeśli pojawia się problem, natychmiast znajduje się jego rozwiązanie. Okazuje się zazwyczaj, że kłopoty wynikają z łatwego do naprawienia przeoczenia czy zapomnienia, lub też pojawi się stary znajomy z odpowiednimi kontaktami u odpowiednich osób. Trzecim minusem jest tłumaczenie. W naszym języku słowa „statek” i „okręt” mają odmienne znaczenie. Tłumacze jednak na to zupełnie nie zważają. W częściach książki poświęconych przygodom lorda Martineza natykamy się więc na każdej stronie na najróżniejsze określenia okrętów. Raz są to statki, raz statki wojenne, raz okręty. Osobie związanej z tradycją morską taki miszmasz znacznie utrudnia lekturę – wybija z rytmu i powoduje pewną irytację. Zwłaszcza, że w tłumaczeniu „Wojny” mylenie pojęć jest niestety normą.

Czas na podsumowanie. Mimo chęci i sympatii do gatunku nie mogę tej powieści wystawić zbyt pochlebnej cenzurki. Bohaterowie, do których nie mogę się przywiązać, dwuwymiarowy świat, problematyczne tłumaczenie sprawiły, że lektura nie była czystą przyjemnością. Nie oczekuję od tego typu książek, by stawiały przede mną problemy wyższego rzędu, by brały się za bary z problemami świata. Oczekuję dobrej rozrywki i wciągającej akcji. I niestety pod tym względem nie zostałem w pełni usatysfakcjonowany. Nie znaczy to jednak, że „Wojna” jest powieścią złą. Ma swoje dobre strony i jest niezłym czytadłem, świetną lekturą do pociągu czy komunikacji miejskiej. I do takich zastosowań książkę pana Williamsa mogę wszystkim polecić.

 

Jacek Falejczyk

 

Walter Jon Williams

Wojna (tom III serii Upadek imperium strachu)

Tłum: Grażyna Grygiel, Piotr Staniewski

MAG, 2006

Stron: 637

Cena: 35,00

 


< 08 >