Fahrenheit nr 56 - grudzień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 06>|>

Recenzje (2)

 

 


Zbyt niska zawartość cukru w cukrze

 

okladka
Ale ty nam, rybeńko, opowiadaj o Bohunie, nie o gruszkach.

Longinus Podbipięta herbu Zerwikaptur

 

Motto recenzji oddaje podstawowy problem, jaki miałam z najnowszą powieścią Jacka Komudy. Owszem, wiadomo powszechnie, że bohater tytułowy to niekoniecznie ta sama osoba, co bohater główny. Tym niemniej do sięgnięcia po tę powieść skłoniła mnie głównie sympatia, jaką darzę postać Jurka Bohuna wykreowaną przez Henryka Sienkiewicza. Byłam szczerze zaciekawiona, jak autor poradzi sobie z balastem, jakim Sienkiewiczowski Bohun, silnie zakorzeniony w wyobraźni czytelników, jest niewątpliwie. Czy zdecyduje się wypowiedzieć tej kreacji zdecydowaną walkę, używając do tego celu prawdziwej biografii kozackiego atamana, która w istocie stanowi znakomity materiał na osobną powieść? Dodatkową zachętą był fakt, że zgodnie z okładkowym blurbem punkt kulminacyjny akcji stanowić miała bitwa pod Batohem – wielka klęska wojsk koronnych, zapowiedź późniejszych porażek i ostatni dzwonek dla tych, którzy chcieli ratować upadającą wielkość Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Takim ratunkiem mogło być przyjęcie w jej obręb na równych prawach trzeciego narodu – ruskiego. Orędownikiem tego rozwiązania był następca Chmielnickiego – Wyhowski. Komuda w szeregi jego zwolenników włącza także Bohuna.

Kozakom w ugodzie białocerkiewskiej obiecano wiele, a nie dotrzymano jak zwykle niczego, bo szlachta nie chciała dzielić przywilejów z chamami. Wskutek tego dwa lata po swojej batowskiej wiktorii Semeni sami oddali się pod protekcję cara. Nie mogąc znieść hańby, dobrowolnie poszli w niewolę. Do pochylenia się nad tym dramatem historia Bohuna nadaje się znakomicie. Autor wybrał jednak inne rozwiązanie. Postać watażki zmarginalizował, czyniąc z niego jedynie w zamierzeniu charyzmatyczny, a w efekcie tragiczny ozdobnik opowiadanej przez siebie historii. Cóż więc z tego, że oparł się na rzetelnie przestudiowanych źródłach, że posłużył się (z różną sprawnością) stylizacją językową, że zabawił się z czytelnikami, miejscami wręcz dosłownie cytując Sienkiewicza? W tej dbałości o detale zgubił to, co najważniejsze – bohatera z niezwykłym potencjałem. Wolał oprzeć się na cudzoziemskim najemniku z regimentu Radziwiłła, by pokazać, że Polska, na pierwszy rzut oka dzika i barbarzyńska, na drugi rzut oka okazuje się jedyną oazą wolności, równości i honoru w siedemnastowiecznej Europie. Zmiana optyki mości Danteza jest tyleż wzruszająca, co niewiarygodna. Tym niemniej pozwala ukazać zarówno wady, jak i zalety systemu „złotej wolności” – plusy jednak, odwrotnie niż miało to miejsce w rzeczywistości, w ostatecznym rozrachunku, u Komudy przesłaniają minusy. Dantez bierze udział w spisku tak zagadkowym, że w efekcie mocno bezsensownym. Nie zna swego mocodawcy ani jego planów, działa jako bezwolne narzędzie. Trafia do obozu wojsk koronnych na chwilę przed wybuchem buntu – szlachta chce ugody, a nie walki z Kozakami. Hetman Kalinowski dla własnej prywaty dąży do starcia, które okaże się dla jego wojsk zgubne. A czego chce tajemniczy mocodawca Danteza?

Drugi z głównych wątków jest jeszcze bardziej zagadkowy. Taras, młody bandurzysta, niemal usynowiony przez Bohuna, ma widzenie. Matka Boska wybrała go na zbawiciela Kozaczyzny, orędownika pokoju, drugiego Chrystusa. Musi doprowadzić do ugody pomiędzy szlachtą i Kozakami, bo inaczej wszyscy zginą i źle się będzie działo na zielonej Ukrainie. Król pogodzonych ma mieć w herbie Janinę – wszystko wskazuje na to, że mowa o Marku Sobieskim, bracie Jana. Lutnia Tarasa zyskuje magiczną moc – gdy na niej zagra i zaśpiewa, koi ludzki gniew. Motyw ten jest zgrabnym nawiązaniem do ludowych wierzeń i pretekstem do przywołania ukraińskich pieśni, jednak do powieści wyraźnie nie przystaje, wydaje się przyłatany na siłę. Ponadto widzenia Tarasa są opisane topornie, drażnią, i wręcz bawią zamiast poruszać. O przerażaniu nie wspominając.

„Bohuna”, poza fragmentami fantastycznymi, czytało się lekko. Takie schematyczne fabularnie historyczne political fiction (bardzo naciągane) z elementami grozy – dosłownie i w przenośni. Jednak jedyna refleksja, jaka mi z tej lektury pozostała, brzmi: dlaczego tak mało Bohuna w „Bohunie”? Autor mógł porozkładać akcenty i poprowadzić akcję, jak chciał, ale niezbyt uczciwie postąpił, wprowadzając czytelników w błąd, co do zawartości dzieła. Wpadł na świetny pomysł, który z nieznanych mi przyczyn porzucił, czego żałuję. Gdybym chciała poczytać o gruszkach, kupiłabym stosowny poradnik. Chciałam poczytać o Bohunie – nie udało się.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Jacek Komuda

Bohun

Fabryka Słów, 2006

Stron: 344

Cena: 29,99

 


Punkt rozłączenia historii

 

okladka

Czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, co by było, gdyby Sowieci wygrali w bitwie warszawskiej? Albo gdyby Polska po drugiej wojnie światowej dostała się w strefę wpływów amerykańskich? Jako czytelnicy i miłośnicy fantastyki zapewne lubicie snuć dywagacje na temat rozwoju naukowego i alternatywnych historii. Niepoprawnym fantastą jest najprawdopodobniej również Cezary Michalski, chociaż tworzone przez niego scenariusze dziejów trzymają się dość mocno znanych nam realiów. Tylko że odrobinkę wypaczonych.

Wstępem do książki „Gorsze światy” jest opowiadanie „Gabinet krzywych luster”. Bohater, niedoceniany pisarz i publicysta, próbuje napisać alternatywną historię w świecie, który nieznacznie różni się od naszego. W pierwszej wojnie światowej Cesarstwo zwycięża Francję i Wielką Brytanię i wprowadza na podbitych terytoriach ustrój liberalno-arystokratyczny. Demokracja i jej wartości nie sprawdziły się, więc światem zaczynają rządzić szlachetnie urodzeni z cesarzem na czele. Konieczność wprowadzenia do systemu władzy nowej krwi, upadek finansowy arystokracji powodują, że mezalianse i uszlachcanie stają się powszechnymi praktykami. Po stu latach takich praktyk prawie wszyscy ludzie stali się szlachtą – snobistyczną, przykładającą wagę jedynie do herbu i zawiłej genealogii rodu. Snobizm wypiera cenzurę, która przestaje być już potrzebna. Ulubioną bohaterką społeczeństwa jest niejaka Sisi wywodząca się z rodziny robotniczej, której niesamowitą karierą ekscytują się tłumy. Narzucony przez cesarza ład polityczny triumfuje i rozpowszechnia się w świecie. Za polityką idzie rozwój tzw. cesarskiej technologii reprezentowanej przez szybki rozkwit sterowców. Dawna katastrofa lotnicza, podczas której boeing lecący z prezydentem Stanów Zjednoczonych i jego rodziną na pokładzie rozbił się, uśmiercając załogę wraz z pasażerami, skutecznie zniechęciła inżynierów do zajmowania się rozwojem maszyn latających cięższych od powietrza. Liberalno-arystokratyczne społeczeństwo gnębi jednak poważny kryzys wartości. Bohaterowi opowiadania marzy się spokojna reforma, która spowodowałaby powrót do prawdziwie liberalnych korzeni ustroju. Pisze więc słowa, które staną się zarzewiem ogromnych zmian, a nawet rewolucji. Jednakże jej efekty, przedstawione w  kolejnym opowiadaniu, mogłyby się bohaterowi nie spodobać.

Opowiadanie „Cela śmiechu” jest najdłuższe w zbiorze i wprowadza nas w świat opanowany jest przez Doktrynę Wolności. Hipotetyczne państwo Danonia (duży plus dla autora za nietuzinkowy dobór nazw państw), które niezwykle wręcz przypomina naszą ojczyznę, to raj. Każdy ma tu prawo do wolności gwarantowanej przez niepodważalne Dogmaty Doktryny. Jednakże w krainie powszechnego szczęścia nie popłaca myśleć inaczej niż większość. System myślenia, tak samo jak i pozorną wolność, narzuca władza, wykorzystując po temu zaplecze techniczne i system Nadzoru. Jednostki negujące Doktrynę i próbujące wzniecać niepokoje, umieszczane są w tytułowej Celi Śmiechu, zaś ich poplecznicy i uczniowie zostają Zakładnikami – do momentu, aż umieszczony w Celi przywódca nie podda się psychicznie. Sądzę, że najrozsądniej będzie w tym momencie odstąpić od dalszego przybliżania treści opowiadania. Odkrycie, jak wygląda życie we władzy Doktryny Wolności, kim są tak naprawdę Zakładnicy, jaka spotyka ich kara i dlaczego właściwie przywódcy rebelii załamują się w Celi, pozostawiam Czytelnikowi.

Kolejne opowiadania rysują nam światy opanowane przez przeróżne formy totalitaryzmu. Absolutna władza mediów w Krainie Słodkości, rządy oparte na selekcji genetycznej, znak Apokalipsy kryjący się pod jednym z najbardziej znanych symboli graficznych w popkulturze. A na koniec rzeczywistość, z której wielu ludzi wciąż nie potrafi się wyrwać – czarno-biała przeszłość zatrzymana w symulacji komputerowej pod znaczącym tytułem „Świat 13 grudnia”, w opowiadaniu „Punkt rozłączenia”. Jest ono szczególnie interesujące w świetle obchodzonej niedawno rocznicy wprowadzenia stanu wojennego.

Wśród zaprezentowanych w książce opowiadań są teksty gorsze – jak „Dzika genetyczka” czy też „Telewizja Babilonu”, ale muszę przyznać, że autor opisuje ciekawe problemy, dotyczące naszej współczesności. Kwestie dobra i zła są tu praktycznie nie do rozstrzygnięcia. Autor pisze o „Gorszych światach”, lecz ja mam wrażenie, że po prostu wypacza poszczególne elementy otaczającej nas rzeczywistości, uwypuklając i wyolbrzymiając w ten sposób pewne dzisiejsze problemy. W pierwszym opowiadaniu bohater zwraca się do swoich czytelników słowami: „Człowiek [...] angażując własne życie w badanie światów, które nie potrafiły zaistnieć, traci je. Traci jego istotną część. Sam przestaje do pewnego stopnia istnieć”. Michalski, sam snując alternatywne wizje, przewrotnie każe nam się zastanowić nad tym, czy warto pochylać się nad nieistniejącym. Przedstawia ludzi zniewolonych, przekonanych, że żyją w raju wolności i że mogą o sobie decydować. Tymczasem czytelnik może się zastanawiać, do jakiego stopnia my sami jesteśmy ograniczani przez władzę, państwa, ustroje, regulacje, przepisy i normy moralne. Coraz trudniej jest się wyrwać z gąszczu nakazów, jednak osobiście nie czuję się zniewolona ani przez telewizję, ani przez kościół, ani przez władzę któregokolwiek państwa. Wizja Cezarego Michalskiego jest sugestywna i zmusza do myślenia, ale pozostaje na szczęście fantastyką.

Interesuję się polityką i bieżącymi wydarzeniami. Oglądam nawet czasami dzienniki telewizyjne, czytuję prasę. A mimo to nie skojarzyłam autora ze znanym publicystą o dość mocno akcentowanych poglądach. Stanowi to w moich oczach niewątpliwą zaletę jego książki, gdyż nie zawiera ona nachalnej wykładni zgodnej z linią polityczną popieraną przez autora. A może jednak zawiera? Może jako czytelnik dałam się wplątać w grę? Jeśli tak, to mistrz gry manipulował mną na tyle umiejętnie, żeby nie psuć przyjemności płynącej z lektury. Niniejszym mogę książkę Michalskiego polecić, zwłaszcza osobom zainteresowanym historią alternatywną i naszą współczesnością odbitą w krzywym zwierciadle.

 

Agnieszka Falejczyk

 

Cezary Michalski

Gorsze światy

Fabryka Słów, 2006

Stron: 206

Cena: 24,99

 


Bóg marnie strawny

 

okladka

No, i jest „Kłamca 2” Jakuba Ćwieka. Tym razem z wdzięcznym podtytułem „Bóg marnotrawny” oraz kolejnym cytatem biblijnym organizującym kompozycję książki. Nie szkodzi, że ani tytuł, ani nowotestamentowy cytat nijak się mają do treści. Ale za to wyglądają znacząco. W razie, gdyby autorowi skończyły się cytaty biblijne, polecam Koran – tam też jest sporo ładnych zdań, choć trochę mniej znanych w naszym kręgu kulturowym.

Nawiązań będzie więcej, autor postanowił bowiem wciągnąć czytelnika do intelektualnej gry. Zapewne, gdyby jeszcze założył, że czytelnik jest szczęśliwym posiadaczem mózgu, w którym drzemie choć cień inteligencji, mogłoby się udać. Niestety, autor nie założył. Przez to napotkać można w „Kłamcy 2” sporo tropów i odniesień do dziedziny X Muzy, równie subtelnie aluzyjnych, jak cios toporem między oczy.

Z zabawy nici, za to podobnie jak w „Kłamcy” będzie dużo akcji. Akcja się dzieje – gdzieś. Jak zwykle, niezbyt istotne jest gdzie, więc autor nie męczy czytelnika ciekawym lub nastrojowym opisem, po prostu wrzuca lokacje wybrane losowo. Prawdę mówiąc, autor nie męczy czytelnika żadnym opisem.

Zresztą, chodzi przecież o fabułę. Loki – bóg nordycki, król oszustów, anielski cyngiel, awanturnik, bogobójca, twardziel i iluzjonista – przeżyje kolejne perypetie. Ponieważ formuła epizodów w stylu: przyjechał-zabił-odjechał powoli się wyczerpuje, tym razem główny bohater dostaje dwóch pomocników-nieudaczników. Flipa i Flapa, żeby było oryginalnie i śmiesznie. Oczywiście, obaj są bogami. Oczywiście, ten szczuplejszy jest w miarę rozsądny, za to drugi zna się na winach. I oczywiście obaj pakują się w kłopoty, z których wyplątać ich może tylko Loki.

Niestety, nie jest śmiesznie, nawet nie jest choć trochę zabawnie. Do humoru potrzebny jest efekt zaskoczenia, ślad napięcia, szczypta nastroju... Wymienionych elementów w „Kłamcy 2” nie stwierdzono.

Za to autor postanowił pogłębić charakterystykę tytułowego bohatera i nadać mu tak zwany rys psychologiczny. I dlatego na początku dowiedzieć się można, że Loki – bóg nordycki, król oszustów, anielski cyngiel, awanturnik, bogobójca, twardziel i iluzjonista – kocha swojego misia. Pluszaczka. Kłamczucha. Jakże słodko! Jak w reklamie batoników...

Największą jednak atrakcją książki jest prowokacja. A nawet Prowokacja. Dan Brown niech się schowa. Oto reżyser wszech czasów zamierza wystawić spektakl. Spektakularny, ma się rozumieć. Cała prawda o Jezusie Chrystusie. Biografia Zbawiciela według owego reżysera ma być skandaliczna, o czym świadczą przytoczone fragmenty scenariusza. Dodać należy, że oczywiście, scenariusz ten jest aż nazbyt dobrze znany, autor postarał się, żeby transparent z hasełkiem: „Uwaga aluzja!” był dobrze widoczny. Co prawda, tym razem w roli głównej nie wystąpi niezapomniany Marlon Brando, ale przecież Loki – bóg nordycki, król oszustów, anielski cyngiel, awanturnik, bogobójca, twardziel i iluzjonista, a także misiofil – jest aktorem o niebo lepszym. I na dodatek potrafi zadbać o polityczną poprawność.

Na koniec można się dowiedzieć, jaki domysł winien powziąć czytelnik po lekturze pierwszej części przygód Lokiego. Ponieważ lektura „Kłamcy” pozostawiła mnie granitowo obojętną – nie powzięłam. Na szczęście, wyjaśnienie jest w „Kłamcy 2”. Oczywiście, domysł miał być fałszywy, albowiem w zakończeniu zostaje objawiony prawdziwy plan Lokiego. A nawet Plan, rzecz jasna. I tym razem domyśliłam się, po co ten Plan. Będzie część trzecia. Niestety.

Obcowanie z lekturą „Kłamcy 2” jest jak pływanie w płytkim stawie. Utopić się nie można, zanurkować też nie, ryzyka brak, wyzwań i wrażeń również. Za to blisko do dna.

 

Małgorzata Koczańska

 

Jakub Ćwiek

Kłamca 2. Bóg marnotrawny

Fabryka Słów, 2006

Stron: 296

Cena: 27,99

 


Groza nieoswojona

 

okladka

Z nazwiskiem Pawła Siedlara zetknęłam się po raz pierwszy w antologii o II wojnie światowej pt. „Deszcze niespokojne”. Wśród młodych wilków polskiej fantastyki ten autor wyróżnił się nastrojowym opowiadaniem „Biurko z kaukaskiego orzecha”.

Po „Czekając w ciemności”, jest to druga książka autora, tym razem zbiór sześciu opowiadań pod wspólnym tytułem „Opowieści okrutne”.

To, co było atutem utworu antologii, widać również w zbiorze. Paweł Siedlar potrafi znakomicie budować nastrój, tworzyć sugestywne obrazy. Niemal namacalne. Samotny dom na wybrzeżu, autobus do Thunder w śnieżycy, spokój rezydencji głowy państwa, zrujnowany dom na trasie z Lecka do Krztunia.

Niewątpliwie nieśpieszna, rozważna narracja jest atutem autora. Siedlar snuje opowieści bez fajerwerków i potworów wyskakujących z ciemnego kąta. Groza ma kryć się w cieniu, tuż za granicą rzeczywistości poznanej, i nie nadchodzić nagle – rysa na realności pojawiająca się powoli, stopniowo.

Może dlatego najlepsze teksty zbioru to właśnie te, w których autor gra przede wszystkim nastrojem, nie fabułą. Do takich zaliczyć należy opowieść o psie VIP-a – z interesującą kreacją narratora. I kapitalny „Walczyk z Hortensją”, gdzie z kolei pojawia się postać niewinnego potwora.

Niestety, silne atuty bywają obosieczne. To, co świetnie się sprawdza w tekstach nastrojowych, dużo słabiej wypada w utworach, gdzie nośnikiem grozy jest tok wydarzeń. To dlatego pozostałe utwory nie wzbudzają emocjonalnego rezonansu, nie przywołują pierwotnych lęków czy nawet śladu niepokoju. Nastrojowo rozpoczęte, nie mają kulminacji, nie uderzają również zakończeniem. Bez zaskoczeń, bez napięć, nie są w stanie pobudzić wyobraźni czytelnika.

I nawet nie pomogą odautorskie wyjaśnienia na temat, skąd się wziął pomysł. Często właśnie te fragmenty wydały mi się ciekawsze od samych opowiadań...

Przy lekturze „Biurka z kaukaskiego orzecha” miałam wrażenie, że autorowi udało się oswoić grozę. „Opowieści okrutne” wskazują jednak, że jeszcze nie. Prawdziwie okrutne jest bowiem w nich to, że – choć powinny – nie straszą...

 

Małgorzata Koczańska

 

Paweł Siedlar

Opowieści okrutne

Fabryka Słów, 2006

stron: 304

cena: 28.99

 


< 06 >