Fahrenheit nr 56 - grudzień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 20>|>

Klątwa Pierwszej Gwiazdki

 

 

Stanisław Zgrzybiały we wczesnym dzieciństwie miał gwiazdkowego pecha. Pewnej wigilii siedział naburmuszony pod choinką. Oprócz rodziców i babci na świętach zjawił się ksiądz, miłośnik milusińskich, który postanowił wdać się w działalność wychowawczą i rozburmuszyć malca. Zapytał o przyczynę sieroznej miny i ku swemu dydaktycznemu zdziwieniu otrzymał jasną, precyzyjną i wyczerpującą odpowiedź. Bo Zgrzybiałego zagoniono do ubierania choinki. Zgrzybiały był akurat pogrążony w lekturze jakiejś mechaniki nieba. Ta, choć była przeznaczona dla dzieci, traktowała czytelnika z należytą surowością równaniami Newtona i dawała mu poczucie udziału w marszu ludzkości w niebiosa. A tu tymczasem należało zawiesić łańcuchy na choince. Trudno powiedzieć, jak potoczyła się w szczegółach dyskusja, lecz ksiądz pouczył chłopca, że powinien spojrzeć w niebo, a lekturę w takim dniu zostawić. O ile bowiem będzie pierwszym, który dostrzeże pierwszą gwiazdkę, spełni się jego życzenie zostania astronautą. Zgrzybiały, już to w proteście przeciw nieprecyzyjnemu określeniu pierwszeństwa, już to pełen podejrzeń, że nie chodzi o gwiazdkę czy gwiazdę, lecz o zwyczajnego Jowisza, który to świeci na nocnym niebie niczym lampa zwykle i pospolicie, ruszył na podwórze i zapewne przez to spełniło się.

Klątwa trwała nad nim przez lata. Wyjaśnimy rzecz nieco dalej, w jakim sensie Zgrzybiały był lub nie był astronautą, tu powiedzmy tylko tyle, że owszem, latał koncertowo, że czasami w gazetach pojawiało się zdjęcie jego twarzy pooranej bruzdami (co niektórzy doszukiwali się w niej kraterów po zderzeniach z meteorytami), ba, chętnie pisano o nim „legendarny pilot”, lecz nie był bynajmniej członkiem żadnego zawodowego teamu pilotów. Zgrzybiały mówił o sobie „adiunkt”, czasami „nauczyciel akademicki”. Któż jednak mógł polecieć w kosmos z nagła 24 grudnia? Kto mógł się nie przerazić niebywale trudnego zadania naprawienia Pierwszej Gwiazdki, geostacjonarnego satelity zasilanego miniaturowym reaktorem atomowym, który miał zapewnić członkom Unii Europejskiej świąteczną iluminację na odpowiednim poziomie?

I z takiego to powodu grudniowego ranka samotnie w kierunku kosmolotu idzie Stary Kosmonauta.

Ile Zgrzybiały ma lat? To kłopot. Kalendarzowo znacznie więcej. Biologicznie wyceniono go na ciut przed czterdziestką. Sprawy skomplikowały się, gdy ludzkość zabierała się do Wyprawy na Jowisza. A ściślej w okolice olbrzyma, na jeden z jego księżyców. Który – to była sprawa osobnych awantur, lecz Zgrzybiały na tym etapie został przedstawiony niejakiemu doktorowi Frankinsteinowi. Różnica jednej litery w nazwisku dawała nadzieję, że osobnik okaże się odpowiedzialnym naukowcem. Zgrzybiały po wielekroć przeklinał w duchu swoją nieostrożność. Jakżeż można było być tak nieprzesądnym? Zgrzybiały, także jak najbardziej fizyk eksperymentalny, dał się zwieść idei hibernatora opartego o kontrolę entropii układu hibernowanego. Nie dość, że brzmiało to naukowo, to wydawało się, że działa. Jeremiasz Frankinstein zademonstrował Zgrzybiałemu możliwość uzyskania w maszynerii termodynamicznego stanu inwersji obsadzeń, coś, co realizowały wszystkie lasery, lecz poza tym szczególnym przypadkiem było właściwie niemożliwe. Być może także przydługa dyskusja o tym, jak w maszynerii konkretnie interpretować temperatury statystycznie ujemne; jej precyzja i dojście do wspólnych wniosków spowodowały, że Zgrzybiały wlazł dzień później do hibernatora. Nie, bynajmniej nie miała to być próba jego działania. Tak sobie wlazł, bez konkretnej przyczyny, miał to-to obejrzeć od środka, owszem, uruchomić na trochę, na kilka chwil, nie zdefiniowanych w układzie SI w żadnych jednostkach. Zgrzybiały, mówiąc prawdę, był mocno zaintrygowany maszynerią. Zaś doktor Jeremiasz bardzo pragnął, by maszynerię zademonstrować. To obopólne pragnienie doprowadziło do tego, że gdy obaj stwierdzili, że nie działa zasuwa zamka elektromagnetycznego, Zgrzybiały, leżąc w hibernatorze, rozkręcił ów zamek, a następnie, jak twierdził przez wiele lat Frankinstein, zażądał, by uruchomić maszynę. Przytrzymywał przy tym zasuwę śrubokrętem.

– No a jak potem to otworzymy? – miał zapytać doktor Jeremiasz.

– Nie rób se jaj, przecież z powodu zasuwy nie odłożymy próby, potem wymyślisz jakiś sposób! – miał odpowiedzieć Zgrzybiały.

Jakieś dwadzieścia lat później, gdy doktor Frankinstein był już profesorem z regulaminową siwą brodą i gdy wreszcie udało się wydobyć Zgrzybiałego z hibernatora, ów stwierdził, że rozmowa musiała mieć przebieg dokładnie symetryczny, że musiałby być kompletnym idiotą, żeby dać się namówić na coś takiego, i że niezależnie zabije Frankinsteina przy pierwszej nadarzającej się okazji.

Tak czy owak, Zgrzybiały odnalazł się po podróży w czasie zupełnie dobrze, bo okazało się, że ludzie latają w zasadzie na tym samym złomie, na jakim latali, gdy przytrzymywał fatalną zasuwę śrubokrętem.

Wszelako droga do gwiazd wiedzie przez ciernie.

Stanisław Zgrzybiały leży na kozetce u psychoanalityka. Nigdy czegoś takiego nie przeżywał. Zawsze go przyjmował starszy, siwowłosy lekarz o okularach grubych jak denka butelek. Wszystko trwało minutę, może dwie. Doktor namawiał go, żeby skończył z lataniem, ale namawiając, wyciągał już z szuflady pieczątkę. Przybijał ją z jakąś melancholią w ruchach i oddawał książeczkę zdrowia. Ot... wszystko. Tymczasem ten nowy coś kombinuje jak cholera. Pyta, pyta... Teraz ma być psychoterapia. Leżeć, patrzeć w sufit i opowiadać. Co? Na przykład o czym najczęściej myśli w kosmosie? No... o Sp48. Czy to jakiś symbol seksualny? Cholera wie. Może i seksualny. Z czym się kojarzy? Zgrzybiałemu z cmokaniem. Aha! No to seksualny. Ruch posuwisto-zwrotny. Czy astronauta próbuje rozładować swoje napięcie seksualne? No, nie próbuje. To powinien. Więc pan psychoanalityk zaczyna wykład o onanizmie. I że nie ma się czego wstydzić, że powinno się mieć marzenia. Seksualne oczywiście. Nawet powinno się wyszukiwać, że nawet jeśli zaczyna się marzyć o małych dziewczynkach, to trudno, bo problem dopiero, gdy się zaczyna szukać kontaktu, a na tym etapie to najważniejsze jest rozładowanie. Zgrzybiały godzi się ze wszystkim, jak najbardziej, jak trzeba, to trudno. Tym niemniej nie będzie praktykował na statku patrolowym tego czy tamtego. Nie, bo siedzi w kabinie nawigacyjnej, bo się boi, że coś przegapi. A w nawigacyjnej siedzi w skafandrze próżniowym. Dlaczego w próżniowym? Bo nie ma w niej powietrza. Psychoanalityk przygląda mu się zdziwiony. Dlaczego, u czorta, wewnątrz statku nie ma powietrza? Zgrzybiały mówi, że u niego zawsze nie ma ze względu na Sp48. Żeby nie cmokało, bo nie lubi cmokania. Jak nie ma powietrza w kabinie, to nie słychać, jak cmoka.

– Przyznaję, że... wkurwia mnie to cmokanie. Cały czas co chwilę cmok. I to żeby jakoś regularnie. Nie, cisza, nic, już się człowiek rozluźnił, a tu naraz cmok! Nie można być pewnym ani chwili, zaczyta się człowiek albo zapatrzy w jakieś przyrządy, odczytuje, kombinuje, próbuje odebrać jakąś wiadomość – Łoszek, podaj współrzędną orbitalną – czeka się wsłuchanym w szum słuchawek, a tu naraz cmok!

– Ale co panu to cmokanie przeszkadza?! – zdumiewa się psychoanalityk.

– No... pan wie... jak w statku kosmicznym brzmi takie cmok? Wszystko inne brzmi normalnie, brzęczy, buczy, szumi, bzyczy, szczęka, piszczy przetwornicami, a to cmoka!

Pan doktor patrzy zadumany na Zgrzybiałego.

– I tylko dlatego wypuszcza pan powietrze z kabiny? – Nie może wyjść ze zdumienia. Nie wypuszcza, tylko nie napuszcza. Pan doktor leczy astronautów, a procedur nie zna. Najpierw się opróżnia kabinę, a potem napełnia do 0,43 atmosfery czystym tlenem. Więc Zgrzybiały nie lubi, i to bardzo, czystego tlenu w kabinie. Dlaczego? Bo wszystko koroduje. No a poza tym słychać cmokanie. A od cmoknięcia, takiego zupełnie niespodziewanego, można podskoczyć. Tymczasem w kosmosie, gdy nie ma ciążenia, to najczęściej człowiek lewituje na fotelu i jak podskakuje, to wali głową w sufit.

– To niech pan wyłoży ten sufit jakąś pianką – radzi psychoanalityk. Rada byłaby bardzo dobra, ale tam, gdzie Zgrzybiały przyrżnął parę razy głową, znajduje się panel energetyki układu stabilizacji, no i jak się go zasłoni pianką, to się nie da na przykład go włączyć albo wyłączyć, zależnie od tego, czy był wcześniej włączany, czy też nie, no i oczywiście, jeżeli jest taka potrzeba. Bo jak nie ma potrzeby, to ewentualnie można by zasłonić pianką, ale nigdy nie ma pewności, że gdy chwilowo żyroskopy się kręcą, to nie będzie za chwilę lepiej ich wyłączyć.

– To znaczy jest tam bardzo ciasno! – reflektuje się psychoanalityk.

– Tak, proszę pana, zasadniczo jest tam ciasno – przyznaje Zgrzybiały, robiąc inteligentną minę.

– Jak bardzo?

– Sympatycznie bardzo – odpowiada po chwili namysłu Zgrzybiały.

– To znaczy... że lubi pan ograniczoną przestrzeń – domyśla się doktor.

– Oczywiście... Przestrzeń nierozsądnie nieograniczona w statku kosmicznym napawa lękiem – zapewnia astronauta.

– Rozumiem. – Kiwa głową psychoterapeuta. I w zamyśleniu dodaje do siebie: – Czyli mamy problem z potrzebą bliskości.

– Lubię, jak wszystko jest blisko – zapewnia astronauta.

– No to porozmawiajmy o pana matce

– O mamusi znaczy się – poprawia Zgrzybiały.

– No właśnie.

– O mamusi można tylko dobrze, bo umarła – zapewnia z głębokim przekonaniem astronauta. Psychoterapeuta patrzy chwilę z czujnością w szczerą jak bochen chleba twarz Zgrzybiałego. Temu wszakże kręci się łza w oku i doktor brnie dalej.

– Odczuwa pan potrzebę bliskości... ciepła, prawda?

– Lubię i ciepło, i blisko. Wie pan, były takie transportowce, nigdy na Ziemi nie lądowały, to tam była taka sterownia. Taka wielka. Bardzo jej nie lubiłem.

– Obawia się pan otwartej przestrzeni?

– Nie lubię dużych kabin. W dużych kabinach trzeba na wszystko uważać. Pan rozumie, drobiazgi, a budują poczucie bezpieczeństwa. Na przykład schowa pan coś, a to przy drobnych korektach kursu wyłazi z tego schowka. Więc jak jest mała kabina, to myk! Złapie się, nie? A jak jest duża, to może być niezła haja. No tak na przykład kiedyś kapitanowi Fergussonowi rozlazła się po ładowni, takiej, wie pan, pięć na trzydzieści metrów, prywatna korespondencja. Był kłopot, bo trzymał razem listy do dwóch kochanek i szanownej małżonki, a była zaplanowana transmisja dla szkolnych dzieciaków, taka internetowa lekcja. Pan wie, co to są kamery wysokiej rozdzielczości, zwłaszcza w rękach ciekawskiej młodzieży? Cała załoga latała jak głupia dwie godziny, żeby te listy wyłapać! Ja byłem wtedy praktykantem i od tamtej pory mam uraz do wielkich kabin.

– Rozumiem, brak intymności.

– Tak, panie doktorze, i do tego brak poszanowania nietykalności cielesnej.

– Nie rozumiem.

– Na przykład kiedyś latał ze mną Bonifacy. Teraz już nie lata, bo nie ma wyrobionych godzin na wirówce, a nie może wyrobić, bo towarzystwo opieki nad zwierzętami uważa, że wirowanie kota to bestialstwo. Kota trzeba huśtać, ale niestety, żeby latać w kosmos, trzeba mieć godziny na wirówce, a nie na huśtawce. Pan rozumie, to są takie przyrządy do ćwiczeń. – W oczach lekarza na moment zabłysły jakieś ogniki, ale z tym wyjaśnieniem jednak zgasły. – Więc jak Bonifacy był wykręcony, to latał ze mną. No i wie pan, jak się zachowuje kot w stanie nieważkości? Po prostu skandalicznie się zachowuje, jak mu pazury tracą kontakt z podłogą. Wisi w powietrzu i tylko czeka, żeby się za coś zaczepić. Tak najchętniej, na przykład, za pana doktora policzek, proszę sobie wyobrazić! Leci pan, panie doktorze, na przykład dwie godziny z takim kotem przed oczami. Kot patrzy na pana i czeka, i wie, że się doczeka. Pan wolantu puścić nie może, a jak pan może, to kocisko akurat jest za daleko, żeby je capnąć. Komputer wylicza poprawki kursu z uwzględnieniem pozycji kota w kabinie, ale kot wie, że zagadnienie nie jest rozwiązywalne, najlepsza maszyna cyfrowa się rozłoży, kiedyś odległość łapa-nos w końcu będzie za mała! Pan sobie wyobraża ten stres kosmonauty wpatrzonego w zimne, zielone oczy? – Nastąpiła chwila ciszy. – No widzi pan. A w niewielkiej kabinie kot zawsze jest przy podłodze, suficie, ścianie, trzyma się pazurami i wszystko w porządku. Nawet jak się nie trzyma, to się za chwilę złapie.

Doktor pokiwał głową. Najwyraźniej nie był przygotowany na tego typu przeżycia i postanowił powrócić do czegoś sobie bardziej znanego.

– Pana ojciec...

– Tatuś też umarł – chlipie astronauta. – O tatusiu także można tylko dobrze.

– Pana ojciec był surowy? Bił pana?

– Pewnie bił – przyznaje chłopisko na kozetce. – Musiał po główce walić – dodaje. Doktor przygląda się uważniej.

– Nie cierpiał pan czasem na kompleks Edypa?

– Była świnka, ospa wietrzna, kilka biegunek, odra, kompleksu Edypa nie mogło być -zdecydowanie zaprzecza, potrząsając głową.

– Zaraz, a dlaczego twierdzi pan, że ojciec pana musiał bić po głowie?

– Tatuś!

– No tatuś, właśnie, dlaczego tak pan twierdzi?

– Bo widzi pan, panie doktorze, ja wcale tego nie pamiętam. Jak się leje w tyłek, to potem usiąść nie można. No pani w pierwszej klasie kiedyś mnie tak sprała, tatuś zresztą poprawił, jak jej polałem siedzenie krzesła atramentem, a ona usiadła w to w białym kostiumie. No to się, mówiąc prawdę, trochę zdenerwowała. Tatuś się też zdenerwował. No i zerżnął mi dupsko. I jeszcze chciał, żebym więcej tego nie robił. Bardzo dobrze to pamiętam. Natomiast, żeby mnie lał po głowie, nie pamiętam. Bo właśnie, jak się walnie w główkę, to się film panu doktorowi na ten przykład urywa. I potem nie wiadomo, kto, co i jak, i skąd ja tu się wziąłem, nie? No więc kiedyś znajomemu sklepikarzowi spadła rura na głowę w sklepie, to on potem chodził i dziwił się, że rura leży na ziemi, a on ma na głowie guz jak śliwka. Więc z tego wniosek, że tatuś musiał mnie bić po główce, bo nic nie pamiętam – kończy z przekonaniem astronauta. Lekarz przygląda mu się bardzo podejrzliwie.

– A dlaczego wyklucza pan kompleks Edypa? – pyta.

– Bo, panie doktorze, doktora Freuda nie było w lekturach ani w podstawówce, ani w liceum, a na studiach czytaliśmy takie różne wstępy i zarysy topologii albo analizy matematycznej.

– Panie Zgrzybiały, czy od dwudziestu minut robi pan ze mnie durnia?

– Tak, panie doktorze – odpowiada astronauta z równie szczerym jak przez cały czas rozmowy wyrazem twarzy. W chwilę potem dwóch ludzi pędzi po korytarzu, jeden wyzywa drugiego od bezczelnych kretynów, drugi stara się zmylić pogoń i wrzeszczy „ratunku, zboczeniec!” A po kilku dniach w centrum medycyny lotniczej zjawia się stary psycholog, który zmęczonym wzrokiem patrzy na Zgrzybiałego i mówi:

– No i nie czas dać sobie z tym spokój?

– Czas, panie doktorze – odpowiada astronauta i odbiera książeczkę zdrowia z wielką pieczątką „Bez zmian – zdolny do lotów”.

 

***

 

Zgrzybiały przetrwał i tego nowego psychologa czy psychiatrę, i doktora Frankinsteina. Pomimo że psychiatra chciał zabić Zgrzybiałego, Zgrzybiały Frankinsteina, to wyszło, że mają zasługi wszyscy razem. Na przykład hibernator okazał się zdatnym do użytku dla ludzi. Tak opowiadał dziennikarzowi i powtórzyły to wszystkie gazety. Nikt, co prawda, poza Zgrzybiałym nie odważył się wleźć do niego, lecz wkład w wiedzę ludzkości był być może tym cenniejszy.

A wiedza ludzkości nieodwołalnie łączy się z dydaktyką. Tego się uniknąć nie da. Przychodzi taki czas i Zgrzybiały spogląda koso na nauczycielkę. Czy nie ma ochoty na spotkanie ze szkolną dzieciarnią? No jasne, że nie ma! Dlaczego miałby mieć? Zgrzybiały ma już przecież za sobą sporo takich imprez. Bo czy astronauta nie jest atrakcją zoologiczną? Ale cóż ma powiedzieć?

– Dobrze, proszę pani, przyjdę, tylko proszę powiedzieć młodzieży, żeby mnie nie karmili bananami – mówi z pełnym przekonaniem. Pani nauczycielka patrzy wielkimi oczami i zastanawia się, jakie zadać pytanie.

– Jaki termin pani najbardziej pasuje?

Na to pytanie natomiast może odpowiedzieć i odpowiada, bowiem cokolwiek poprzednie oznaczało, to pytanie sprowadza sprawę na grunt znajomy i oznacza, że będzie sobie można zaliczyć bardzo poważny sukces dydaktyczny.

– A mogę przyjść w swetrze? – zaskakuje ją raz kolejny. Tym razem wychodzi na potencjalnego luzaka, co wszak obawia się, że uchybi obyczajom. Może, oczywiście, że może! I w ogóle, że jak przyjdzie, to pokaże młodzi coś, co jest wartościami, i że per astra ad aspera lub na odwrót, wszystko jedno, po łacinie to choćby i w maliny, to jakoś tak wzniośle.

– Bo wie pan, im tylko seks i pieniądze w głowie. To ich tak jakoś ad aspera trzeba, nie?

Zgrzybiały, doświadczony astronauta, rzecz musi ustalić w szczegółach.

– Więc jeśli chodzi o aspera, to proszę pani, co im powiedzieć, jak zaczną pytać o masturbację w kosmosie? No... mam doświadczenia, zawsze pytają... Słabo pani? No dobrze, spróbuję zrobić wszystko, żeby nie pytali. Ale... czy mogę im trochę nafantazjować? Bo wie pani, inaczej zapytają, na blachę!

Nieszczęścia nie da się odwrócić, najlepiej jak najszybciej je mieć za sobą. Następnego dnia staje więc przed zestresowaną przynajmniej na pierwszy rzut oka dzieciarnią. Obie strony mierzą się czujnym wzrokiem i już wiedzą: lekko nie będzie. Dzieciarnia i owszem, jest zaprawiona w bojach, kto wie, czy nie lepiej od niego. Nikt jej nie dorówna w sprawianiu kłopotów, żaden dziennikarzyna nie potrafi zadać perfidniejszych pytań niż znudzona niemal do nieprzytomności szkolna gawiedź.

– A to prawda, że nosi pan brodę, bo ma pan bliznę? – dziewięciolatek wypuszcza próbny balon.

– Mam bliznę na policzku, ale brodę miałem zawsze – odpowiada pewien, że to dopiero rozpoznanie bojem.

– A czy to prawda, że ta blizna od tego, że pana meteoryt trafił?

Zgrzybiały patrzy na nauczycielkę. To nie ta, co się z nim umawiała. Tamta stchórzyła czy co? Ta najwyraźniej jeszcze nie rozumie, co się tu kroi, albo udaje. Pierwszy raz prowadzi spotkanie szkolnej dziatwy z astronautą? No chyba jednak to jej pierwszy raz...

– Chcecie kosmicznych opowieści czy... żebym wam prawdę opowiedział? Pierwsze będą ciekawe, drugie... różnie może być... – Zgrzybiały wie, że tak czy owak, lepiej oddać salwę kończącą dyplomatyczne zabiegi.

– Opowieści – wrzeszczy jakiś chłopak.

– Nie, chcemy prawdy – piszczą dziewczynki.

– Opowieści! – robi się zamieszanie. Tak... I tak w końcu będzie musiał powiedzieć. Musiał? No więc jakaś gazeta kiedyś napisała, że zawadził go meteor. Ze względu na program nauczania takiej hecy w szkole już nie mógł sprzedać.

– Ile wynosi energia kinetyczna ciała o masie em i prędkości fau? – pyta znienacka. Niech sobie nie myślą, że tu jest tak całkiem bezpiecznie.

– No widzicie, jakbym się otarł o taki meteor, to niewiele by ze mnie zostało – wyjaśnia.

– A co się stało naprawdę?

Taaa. Dzieciarnia ma prawo wiedzieć. Zgrzybiały jest zdania, że trzeba jej opowiedzieć. Bonifacy. Mogą się na przykład jeszcze z nim spotkać. Zacząć trzeba chyba od tego, że nikt kotów nie wiruje. Owszem, wiruje się astronautów, a ci czasami opowiadają o wirowaniu kotów. To nieprawda, koty mają zwolnienie od wirowania z samego urodzenia.

– Po co są koty na orbicie? – pyta jakiś kandydat na astronautę. Zgrzybiały czuje, że trzeba wyjaśnić o wiele bardziej, czym jest orbita, ale spokojnie powstrzymuje dydaktyczne zapędy i odpowiada:

– No wiadomo, żeby nie ześwirować, nie? – Oczywiście młodzież chce temat drążyć.

– Rozumiecie, są takie koty, nie wszystkie, które astronautę powstrzymują przed ześwirowaniem. Jak? No na przykład łapą. Zrobi gest łapą i powstrzyma ześwirowanie.

Niektórzy wyraźnie zdają się nie dowierzać, inni udają, że rozumieją.

– Nie, kochani, do końca tego nikt nie rozumie. Tak po prostu jest, że z kotem na pokładzie jakoś trudniej ześwirować. Widocznie człowiek tworzy z kotem symbiozę. No rozumiecie, mamy w kiszkach osiem kilo bakterii. Jak one zdychają, to my też. No i chyba z kotem jest coś podobnego, tylko że człowiek, zamiast zdechnąć, to świruje. Więc wiecie, jest kilka takich specjalnych kosmicznych kotów, a najspecjalniejszy jest Bonifacy. Ma ktoś kota w domu? O, ty masz? Gada twój kot do ciebie? Nie? No widzicie, koty nie mówią do ludzi. A wiecie dlaczego? Bo chcą sobie ludzi tak wyszkolić, żeby ludzie się domyślali, co kot chce. Czy wasz kot musi wam mówić, że chce wyjść na dwór? No widzicie. Kot by coś powiedział, jakby już naprawdę musiał. Bonifacy nie jest taki. Bonifacy czasami daje nam znaki. Jak? – Zgrzybiały przerwał, widząc zgorszoną minę nauczycielki. W tym momencie drzwi się otwarły i weszła ta, która się z nim umawiała.

– Nie, jeszcze nie pytali – tłumaczy. – Proszę pani, proszę wytłumaczyć, jak żeśmy się umawiali w kwestii ... no tych pytań. – Jedna pani nachyla się i coś szepcze do ucha drugiej, ta czerwienieje, ale jednocześnie patrzy na Zgrzybiałego i wyraz jej twarzy zmienia się na pełne zrozumienie.

– Mogę? – pyta Zgrzybiały i, widząc skinienie głową, odwraca się do sali.

– Jak Bonifacy daje znaki? – domaga się wyjaśnień jakiś jedenastolatek.

– Alfabetem Morse’a – odpowiada Zgrzybiały. – O tak. – Demonstruje, postukując kostkami zwiniętej ręki. – Oczywiście w dniu wigilii to sobie z nami pogada.

– E! Ściema!

– Poważnie, to kot genetycznie modyfikowany!

 

***

 

Astronauta czasami lata w kosmos. Wtedy można zobaczyć ten kiczowaty i pompatyczny obrazek. Jeśli oczywiście człowieka wpuszczą na kosmodrom i znajdzie się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. No więc stary astronauta o niezbyt dobrze określonym wieku, z jednej strony w poczuciu swego wyalienowania, choćby z racji tego, że dawno temu się urodził i widzi, jak świat zdążył zejść na psy, z drugiej strony w poczuciu misji, samotnie przemierza płytę kosmodromu. Tak szczerze mówiąc, nie psy, na które świat ciągle schodzi, nie alienacja i misja. Takie przepisy BHP. Przed nim prawie pięćset ton paliwa w ryzykownej konfiguracji, ciekły wodór i ciekły tlen. Równoważnik ośmiuset ton trotylu. Jakby pier..., to tylko on. Cała reszta menażerii, łącznie z wrzeszczącymi za barierką żurnalistami, przeżyje. No dobra, niech tak będzie, taki zawód. Reflektory oświetlają drogę. Jak to Pierwszy mówił? „Jest haja.” Jest haja, są reflektory. Zazwyczaj nie ma nikogo. Gdzieś w dali faceci z transportowego pochowani w bunkrach, plamy po oleju, oczywiście ściekająca ze zbiorników skroplona woda. Te kosmiczne opary płynące w dół. Skutek pakowania do zbiorników ciekłego tlenu i wodoru. Tak, te opary to żurnaliści najbardziej lubią. A on, człapiący niezdarnie z hełmem pod pachą i białą walizeczką w drugiej ręce? On jest tylko dodatkiem do widowiska. Człap, człap. Buciska są niewygodne. Noga sztywna w kostce, cholera wie po co. Trap jest blisko i jak zacznie się wspinać po schodkach, to dopiero zacznie przeszkadzać! Robi pierwszy krok w górę i rzeczywiście przeszkadza. Ile razy już tego doświadczał? Ze sto razy? Ile ma za sobą startów? Nie liczył. Do cholery. Człap, człap. Wszystko wynikiem tego, że dziś 24 grudnia, nie ma zajęć, nie ma wymówki. Jak stary zwany Admirałem zadzwonił, że się zrobiła haja, bo Herr Hans Fish odmówił, bo mu żona zabroniła szlajać się po kosmosie w wigilię, to nie odmówił, bo jest nie tylko najlepszy, ale jeszcze samotny. I nie ma żony, która potrafiłaby mu zrobić większej hai niż taka, jak się zrobiła sama z powodu tego, że ktoś spieprzył Pierwszą Gwiazdkę. No jak mógłby odmówić zreperowania Pierwszej Gwiazdki w wigilię? Jak mógłby aż tak bardzo zawieść miliony dzieci w całej Europie? No nie mógł. Więc z tej przyczyny całe widowisko: samotny człowiek idący w kierunku samotnego kosmolotu, reflektory i podniosły nastrój jak podczas pogrzebu.

Potem ciasna kabina, walizeczka w uchwyt, baniak na głowę. Kiedyś byli jeszcze technicy, którzy pomagali Pierwszym Astronautom. A on musi sam. Dlaczego? Ubezpieczenia. Za ubezpieczenie technika, który musi podejść do beczki wyładowanej mieszaniną piorunującą, trzeba zapłacić krocie. Więc bardziej opłaca się zrobić takie coś z psss. Zakłada się banie na głowę, osadza na kołnierzu, robi się psss i już siedzi. Potem drugie psss i właz się zamyka. Minimum ludzi, minimum kosztów. Ot co. Pasy. Łączność. Obwody. Turbosprężarki chodzą. Kręcą się śmigła. Kiedyś to były starty! Silniki wypluwały słupy ognia, maszyneria wznosiła się pionowo w górę... A teraz banalnie, jak pasażerski samolot nabiera rozbiegu.

– Masz zgodę – dudni w słuchawkach. Co miałby nie mieć? Popycha manetki silników do przodu. Zaczynamy rozbieg... Patrzy na uciekający do tyłu pas startowy. Jak zawsze wydaje się, że skończy się, nim skrzydła poczują pęd powietrza, nim maszyna będzie się mogła unieść. Kiedy już się niby kończy, rozwija się przed nim reszta asfaltowej autostrady w kosmos, ukrytej za szczytem pagórka. Czasami jest autostrada, czasami jedzie się po szynach. I wolant do siebie... Taka dziwna chwila, gdy ogromna masa odrywa się od ziemi. Ziemi, przez duże „Z”. Teraz platforma startowa ciągnie jak sto piorunów. Przyspieszenie wciska w fotel, choć pewnie nie tak, jak wciskało tamtych, co latali rakietami... Śmigła rżną powietrze, seledynowe strzałki pną się w górę... Rozszarpując jakiś obłoczek... Pach, platforma się oddziela, jest piętnaście kilometrów wysokości, szarpnięcie, bo śmigłowa maszynka musi odejść w prawy dół, na bezpieczną odległość, więc silniki są na minimum i łup! Teraz pchają prochowe dopalacze, za chwilę włączą się na kilkanaście sekund strumieniowe, potem skończy się tlen w atmosferze... Wtedy rusza główny napęd. Na kilka minut zapala się w powietrzu ogromna latarnia uciekająca w górę, jakby wyciągana na jakimś sznurku. Z dołu wygląda najpierw na wielkie światło, potem na małą gwiazdeczkę.

Zna to wszystko na pamięć. Czy dlatego, że robi się to w ogromnym napięciu, czy może dlatego, że nie może się doliczyć, który to już raz? Wyjście na orbitę. Skręcenie silników, jak skręcenie kurka gazu. Koniec przeciążenia. Lewitacja. Durnowaty taniec smarków po niespodziewanym kichnięciu. Na szczęście moda na transmisje na żywo z kosmosu minęła.

Pomiar orbity, żadnych korekt, tylko delikatny kopniak silnikami i jak po sznurku leci na miejsce... wypadku. Ot co. Dlaczego tak trudno znaleźć człowieka, który potrafi solidnie wykonywać swoją robotę? Nie jakoś tam super, ale zwyczajnie solidnie. Ci na dole w centrum wymyślali korektę, a on zapuszcza komputer, pach i już jest na miejscu. Zwyczajna balistyka, ba, durnowate prawa Newtona w kulisto-symetrycznym polu grawitacyjnym. Te prawa, od których wygoniono go do ubierania choinki. No i co robi dziś? Znowu reperuje świąteczne oświetlenie. I co, że dla trzech czwartych Europy. Głupie zajęcie tylko przez to, że jest monstrualne, nie zmieni się w mądre, najwyżej będzie monstrualnie durne.

Astronautą zostaje się też przypadkiem. Człowiekowi zdaje się, że chodzi o coś innego, a tu pewnego dnia odkrywa, że jest astronautą. Zgrzybiały poleciał po raz pierwszy na doczepkę. Jako spec od obsługi spektrometrów masowych. Szkolenie wymagało, żeby każdy, kto leci, znał się trochę na wszystkim. Zgrzybiały najpierw bez pudła opanował lądowanie na symulatorze, potem naprawdę wylądował rezerwą kosmolotu. Bo Zgrzybiały miał od dziecka talent do technicznych urządzeń. Miał dziesięć lat, gdy wsiadł na motor, wiedział, gdzie jest gaz, sprzęgło i jak wrzucać biegi. Niecałe dwadzieścia lat później odkrył, że kosmolot to całkiem jak motor. Jak się skręca, to trzeba go pochylić. I całkiem tak samo reaguje na ruchy wolantem, jak motocykl na kierownicę. No... może nie całkiem tak samo, z opóźnieniem, kolebie się na powietrznych dziurach... Ale Zgrzybiały posadził wielotonową maszynę z taką łatwością, że instruktor klepnął go w ramię i powiedział w zadumie: „no stary, chyba zostałeś pilotem”. Jeszcze nie wiedział, że to oznacza, iż został astronautą. Ale gdy poleciał po raz pierwszy, to za chwilę zdarzył się raz drugi i trzeci, i ten któryś, gdy usiadł sam w kabinie, a prezenter jakiejś telewizji piał o „dzielnym, samotnym astronaucie”. No to chyba był astronautą. I głupio, bo nie wiadomo nie tylko, czy to dobrze, czy to źle. Albowiem Zgrzybiały był w tym czasie już intelektualistą, a astronauta dla intelektualisty to ktoś taki, jak kierowca wielkiej ciężarówki. Nie wiadomo, co z tym fantem zrobić, ale do roboty chodzić trzeba. A w tej robocie trzeba jak najbardziej, tak, trzeba robić różne dziwne rzeczy. Na przykład szybować w kosmicznej próżni, w opakowaniu ze statku kosmicznego po skorygowaniu toru lotu z prędkością kilometrów na sekundę, w stanie zupełnej nieważkości. I ktoś, kto tego nie widział, nie domyślał się, jakie to... Śmieszne. Niepoważne. Że przypomina akrobacje na lodowisku starego, niemodnie ubranego w długi, za obszerny płaszcz, starego człowieka? Taka nieporadność, wiuu, ślizg, każdy ruch jest łapaniem równowagi. Cokolwiek by nie zrobił, jak znakomicie by nie radził sobie z łyżwami, będzie wyglądał w tym stroju idiotycznie. Cokolwiek by człowiek nie robił w stanie nieważkości, tak samo wygląda głupkowato. Przynajmniej staremu astronaucie tak się wydaje.

Zły gust towarzyszy temu zawodowi od samego startu. Bo czy nie można dostać bólu zębów od tego widoku samotnego człowieka, podążającego przez połać pasa startowego do swego wehikułu? A to pompatyczne odliczanie, durnowata procedura, która właściwie już niczemu nie służy? Nie ma już pedantycznej sekwencji czynności, odkręcania zaworów na cztery sekundy przed startem, uruchamiania sprężarki na trzy, wszystko robi za nas komputer. Ale astronautów jest na świecie niewiele ponad setkę na parę miliardów ludzi. Więc na przykład niemal każdy dziennikarz marzy o zrobieniu wywiadu z takim fajansem.

A w kosmosie nie ma miejsca dla człowieka. Nie ma dla niego pracy. Owszem, maszyny mają zajęcie i robią wszystko lepiej i szybciej od ludzi. Ci zawsze coś spieprzą i wtedy właśnie trzeba podejmować nagłą ekspedycję ratunkową. Więc jak cię pytają, to trzeba wykręcać się, udawać, kłamać. To także należy do złego gustu astronautyki. Na pewno jakiś prezenter wyjątkowo wpływowego portalu sieciowego przedrze się przez ochroniarzy i zada mu pytanie:

– Panie Zgrzybiały, proszę wytłumaczyć naszym widzom, co właściwie się stało z tym skafandrem, którego astronauta Robertson nie mógł zdjąć?

Przecież nie może powiedzieć banalnej PRAWDY.

Zgrzybiały nagle przechodzi do manewru wejścia na orbitę geostacjonarną. Nie, nieprawda. Nagle się orientuje, że od minuty wykonuje jak automat wszystkie czynności, myśląc o czymś innym. Na moment dławi go strach. Ludzie giną przez rutynę. A to właśnie jest rutyna. Ale nawet mimo tego, że dławi go strach, robi dalej swoje, jak automat. Otrzeźwiały dochodzi do całkowitej przytomności. No tak, po pierwsze, on poleciał, bo to figa, że ta orbita jest geostacjonarna. Pierwsza Gwiazdka porusza się po skosie w stosunku do równika. Na skutek tego tylko prawie wisi nad jednym punktem, gdyby świeciła cały czas, zataczałaby na niebie rodzaj płaskiej elipsoidy, orbita bowiem nie jest prawdziwym kołem. Zgrzybiały czytał dlaczego. Jakoś wyszło tak, że dobrze będzie, jak czasami trochę przyspieszy, potem w apogeum trochę zwolni w stosunku do wirowania Mateńki Ziemi. Tu była mechanika nieba i to rozumiał, gdzieś były jakieś założenia marketingowe i tego nawet nie próbował rozumieć. Równie dobrze mogło się okazać, że ów ruch był wynikiem kompromisu pomiędzy księgowym i specem od pi-aru. Tak czy owak, kosmolot pruł po dość ryzykownej i dynamicznej krzywej z dużym zużyciem paliwa do Pierwszej Gwiazdki. Po trudnej trajektorii do tej prawie geostacjonarnej orbity. Lepiej, żeby Zgrzybiały siedział w środku wehikułu, bo gdy przyjdzie wyliczyć jakąś poprawkę, to wyliczy, nie narobi hałasu jak te żółtodzioby, gazety nie będą się rozpisywać o bałaganie w kosmosie. Po prostu doleci i już, jak po sznurku.

Po chwili astronauta zaczął odruchowo wyglądać celu swej podróży. Pierwsza Gwiazdka... teraz brzmiało to jak memento. Nie wiedział czemu, ale pisane wielkimi literami kojarzyło mu się z jakąś piekielną maszynerią. Była kompletnie niewidoczna na tle czarnego jak smoła nieba. Odbierał tylko sygnały radioboi dające pewność, że to, ku czemu tak pracowicie pchał się w próżnię, w ogóle istnieje.

Istota zadania kryła się w tym, że nie była znana. Gdyby było inaczej, gdyby inżynierom na Ziemi udało się wpaść na trop tego, co spieprzono, to Zgrzybiały miałby gwiazdkę na Ziemi. Wysłano by jakiegoś robota naprawczego. Tak, gdy ziemski symulator zadziałał w najdrobniejszych szczegółach w zgodzie z dokumentacją, zaś kupa złomu wystrzelona w kosmos zamilkła, jakby jej elektryk wykręcił korki, Stanisław miał spieprzone święta. Jakby tego było mało, na wychodne w pomieszczeniach kosmodromu musiał rozmawiać z kapelanem, który jeszcze przekonywał go o ważności misji. Zastanawiał się, co przyniosło klechę, wszak jego dystans do osób duchownych był dość powszechnie znany. Cóż, może przypadek, a może ktoś postanowił dostarczyć mu podpory duchowej na czas, jaki był potrzebny do ponownego przygotowania skafandra po zdjęciu aktualnych pomiarów. Zostawała taka godzinka, czterdzieści minut bezczynności przed startem, w czasie których bywało, że zdobywcy przestrzeni padali na duchu i rzecz trzeba było zaczynać od początku, od wyszukania nowego straceńca. Jeśli taka była rola owego duchownego, to trudno było sobie wyobrazić gorszy wybór. Ten jednak jak najbardziej starał się to zlecone mu czy całkiem przypadkowo przyjęte zadanie wypełnić.

– Tradycja. Chyba pan rozumie wagę tradycji w naszych szalonych czasach? – Mówił do Zgrzybiałego tonem ludzi, którzy od lat we wszystkim się zgadzają.

– Tak – odpowiedział jak najnieszczerzej Zgrzybiały, albowiem przewracały mu się flaki choćby na samą myśl, że ludzie zabrali się do poprawiania wigilijnego nieba.

– Nie jest pan najszczęśliwszy.

– Nie, proszę księdza. Ale trudno. Dla ludzkości, zwłaszcza w taki dzień, wszystko – odpowiedział. No bo co miał odpowiedzieć? Okoliczności wymagały czegoś takiego. Mógłby powiedzieć, że ta wydra, co przytrzymała Heńka Rybę, jak się zwać powinien dla nieużywających teutońskiego języka, znaczy jego żona, że ta wydra to niech ją i że on to jest niezła fujara, że zamiast posłać do wszystkich diabłów Admirała, dał się wpuścić. Więc w tej podniosłej chwili, kiedy ludzie zajmowali się kolacją wigilijną, miał powiedzieć, że jest fajtłapą i fujarą, jakiej świat nie widział? A co, nie było widać? Co miał opowiadać?

– Chciałby pan na pewno dziś zasiąść do stołu ze swoją rodziną.

– Pewnie, że chciałbym mieć jakąś babę – przyznał Zgrzybiały z tęsknicą w głosie. Ksiądz spojrzał na niego z uwagą i pewnym niepokojem. – Ech, co wy, duchowni, możecie wiedzieć o celibacie – dodał z zadumą.

– No coś wiemy...

– Taa? A wyobraża sobie ksiądz pięć tygodni w kabinie o wymiarze konfesjonału, w której konsola podchodzi pod nos i ręce trzeba cały czas trzymać, o tak, na wolancie?

Duchowny albo udał, albo faktycznie nie zrozumiał.

– To chyba przykre w taki dzień musieć udawać się do pracy – po chwili milczenia pokiwał głową pojednawczo.

– No, cóż, nie mogę narzekać, ostatecznie znowu oddelegowano mnie do ubierania choinki – równie pojednawczo odpowiedział Zgrzybiały.

– Ludziom, którzy w tym dniu spełniają dobre uczynki, Pan Bóg – mówił niewątpliwie wielką literą – szczególnie błogosławi.

Stanisław znów pokiwał pojednawczo głową.

– Pan wie, u mnie na wsi ludzie mówili, że temu, kto pierwszy zobaczył pierwszą gwiazdkę...

– Wiem, spełniają się życzenia.

– No właśnie.

– E, tam – machnął ręką Zgrzybiały. – Ksiądz wie, czego mi się dziś chce? Żebym znalazł się jako dziecko pod choinką, żeby był tam prezent, taka zabawkowa rakieta na baterie, w której zapalają się kolorowe lampki...

– No tak, wszyscy tęsknimy do dzieciństwa.

– Albo... egoistyczne marzenia. Żeby ktoś na mnie czekał.

– Baba? – dodał pojednawczo ksiądz.

– A choćby i baba. To diabelski pomiot... ale...

– Likwiduje kłopoty z onanizmem – stwierdził przytomnie duchowny.

Zgrzybiały zasępił się w odpowiedzi.

– Wie ksiądz, o czym myśli facet w takiej kabinie z rękami na wolancie? Nie? Nie. Nie o tym. Prawie cały czas myśli się, co tu może pierdyknąć. To, na czym latamy, to podrutowana kupa złomu. Trzeba się przyzwyczaić do myśli, że kostucha krąży i tylko czeka na chwilę nieuwagi. I wie ksiądz co? Po tym wszystkim to chciałoby się mieć kogoś takiego, co przygarnąłby człowieka i powiedział: „dobrze, że ci się, skórkowańcu, jeszcze raz udało”. Baba? Faktycznie. Baba się wyjątkowo dobrze do tego nadaje – zakończył z rezygnacją i melancholią w głosie.

– Skafander zjustowany – oświadczył technik. Podali sobie ręce. Czas w przestrzeń!

– Jest pan dobrym człowiekiem – powiedział ksiądz głosem pełnym entuzjazmu.

Czyli powiedział: „kurna, jak dobrze, że jeszcze na świecie są tacy frajerzy”, wspomniał jego słowa Zgrzybiały, rozpoczynając manewr podchodzenia do Pierwszej Gwiazdki.

– Będę się modlił za pana, żeby pan był tym pierwszym, co zobaczy pierwszą gwiazdkę, żeby się wszystko spełniło – krzyknął jeszcze za nim duchowny.

Zgrzybiały rozejrzał się po niebie. Gwiazdek skolko ugodno. Która może być pierwsza? Tiaaa. Ludzie kochają frajerów, roztkliwił się na nowo nad sobą, gdy naraz rozpoznał w iluminatorze monstrualne kontury konstrukcji Pierwszej Gwiazdki. Mimo że to-to miało mocno kierunkową charakterystykę, że świeciło tylko w kierunku największych ludzkich skupisk, wysyłając blisko pięćdziesiąt wąskich wiązek światła, to moc, którą wypromieniowywała ta „świeczka”, jak ją pieszczotliwie w myślach nazywali, sięgała dziesiątek megawatów. Przycumował w pobliżu sekcji promienników. Z dużą nadzieją, że nie będzie musiał udawać się w kierunku złączonego z nią blisko pięciokilometrową kratownicą reaktora jądrowego.

Godzinę później wgramolił się do kabiny sterowniczej Pierwszej Gwiazdki. Poruszał się z wielką ostrożnością, tym większą, że za pomocą robotów-szperaczy nie znalazł śladów żadnych uszkodzeń. A jeśli czegoś nie rozumiał... Węszył zagrożenie na każdym kroku. Ale nie widział niczego nienormalnego. Nic. Wszystko jak trzeba. Chwilę zastanawiał się, czy nie zostawić sobie otwartego włazu. Żeby, jakby co, łatwiej było wiać, gdyby w środku siedział jakiś Obcy w formie inteligentnej, próżniowej ośmiornicy. Jednak w końcu zamknął go, zahermetyzował i napełnił kabinę azotem. Azot nie wybucha. A on w kombinezonie poradzi sobie. Po chwili zaczął procedurę uruchamiania. Ruszyły obwody zasilania. Spoglądał na zegary, śmiesznie wyglądały ze swoimi wskazówkami, ale ku niezmiernemu zdumieniu młodych adeptów techniki umieszczano je ciągle w kosmicznych obiektach, bo nikt jeszcze nie zbudował miernika równie łatwego do skontrolowania, który pokazywałby coś w sytuacji, gdy wysiądą wszystkie lokalne źródła zasilania. Żadnych procesorów, cewka, magnes i sprężysta taśma. Skoro się ruszają, rośnie temperatura, pojawia się napięcie i prąd w obwodach. Zapaliły się światła.

– Nooo – mruknął do siebie, co oznaczało kompletną bryndzę. To samo dokładnie udawało się na ziemskiej kopii maszyny. Znaczy, nic nie znalazł. Chwilę medytował, lustrował wskazania i w końcu z westchnieniem przystąpił do rozruchu reaktora. Włączył pompy, wydobył pręty na jeden procent mocy... Wszystko jak na Ziemi. Hula i buczy... No to teraz... Nie... To było najbardziej ryzykowne. Uruchomienie banalnego kompa pokładowego, który wszystkim sterował. Ludzie sobie wyobrażali, że na stacjach kosmicznych chodziły jakieś superspecjalne komputery, a było całkiem na odwrót. To był zwykły pecet, tyle że w tak zwanym wykonaniu przemysłowym. Możliwie najprostszy, jak od siekiery. Ale pecet. Pecet, co potrafi zwariować na skutek zhakowania, błędu w BIOS-ie, systemie operacyjnym, a najczęściej w programach wykonawczych. Cała reszta była na Ziemi przećwiczona przez ponad miliard zwykłych userów i wszelkie dziury i głupoty zostały dawno wyłapane. Zgrzybiały najmniej na statku ufał oprogramowaniu. Dlatego wyciągnął z kieszeni zwykły śrubokręt, wykręcił cztery śruby i wydobył panel komputera. A potem poodłączał wszystko oprócz kabla klawiatury i monitora. Sprawdził kilka razy, że nie ma żadnych innych połączeń piekielnej machiny ze statkiem oprócz przewodów zasilających. Chwilę się zastanawiał, czy i tych nie zastąpić kablami do akumulatorów awaryjnych, ale powstrzymał swój zabobonny strach i uruchomił szatana. Ten ruszył lawiną zwykłych komunikatów i całkiem zwyczajnie zakończył radosnym mruganiem znaku zachęty. „Zaloguj się!” Stanisław wklepał login i hasło. Uruchomił program sterujący, który zgodnie z prawdą zameldował o braku połączeń. Po pół godzinie grzebania stwierdził, że szatan jest w zupełnym porządku. Chwilę wahał się, lecz w końcu podłączył komputer do stacji.

– Sprawdziliśmy telemetrię, wszystko w normie – zameldowała z niepokojem Ziemia. Norma normą, ale skoro była jakaś cholerna awaria, to jakaś pluskwa tkwi nadal w systemie... Zgrzybiały trzydzieści sześć tysięcy kilometrów nad globem rad by się podrapać w głowę. Lecz tylko popukał się w szkło hełmu.

– Ktoś coś spieprzył – stwierdził, raczej mówiąc do siebie. Retoryczna figura wszak nie była tylko figurą. Stary astronauta wiedział, że błąd musiał zostać popełniony gdzieś w obsłudze. Nie w oprogramowaniu, nie w sprzęcie. Tiaaa. Logi. To oczywiste, że logi.

– Już sprawdziliśmy logi – zameldowała Ziemia. – Heurystyczny analizator niczego nie znalazł.

– Nie, to nie – powiedział do siebie Zgrzybiały i wykonał „ctrl+alt+F1”. Zniknęła konsola programu, pojawił się pusty ekran.

– Ziemia, resetuję drania, zaraz zobaczymy, czy przy restarcie nie stanie się coś. – Metody były dokładnie takie same, jakie mieli macherzy nazywający się dumnie „pogotowie komputerowe”. Zgrzybiały zalogował się jako admin i... Uświadomił sobie. O żesz ty kurna Olek! Zrobił dokładnie to samo! Zrobił, bo miał ten ruch w palcach. Przywrócił strzałkami komendę. Któż prócz hardcorowych miłośników techniki zrozumie znaczenie tej linijki znaków „shutdown -h now”. „Wyłącz system teraz”.

– Ziemia, chyba mam. Jakiś fajans wyłączył komputer. Wcześniej inny fajans nie wykasował komendy. W historii poleceń jest „shutdown -h now”, jasne?

– Aszzz! – z Ziemi dobiegł bolesny jęk, jaki dobywa z siebie ktoś, kto spostrzega, że wybierając się na eleganckie przyjęcie, wdepnął lakierkiem w psią kupę. No cóż, cała awaria sprowadzała się właśnie do tego, że komputer pokładowy, który nie powinien pod żadnym pozorem dać się wyłączyć, jednak został po prostu, najbanalniej na świecie fatalną komendą wyłączony. Reszta obwodów automatyki zareagowała, jak powinna, w sytuacji braku centralnej jednostki sterowniczej pozrzucała wszystkie układy do stanu uśpienia. Jakkolwiek idiotyczna była przyczyna, odkrycie oznaczało pełen sukces wyprawy. Uruchomienie Pierwszej Gwiazdki i odkrycie przyczyny awarii. Zgrzybiały niemal natychmiast dostał pozwolenie na pełny ruch. Ziemia musiała tylko sprawdzić w historii komend, że naprawdę doszło do czegoś tak nieprawdopodobnego. Doszło, ktoś tam za głowę z jękiem się złapał, zaś stary astronauta wysłał do reaktora komendę zwiększenia mocy do połowy.

– Ponieważ opóźnienie wynosi około dziesiątej części sekundy, z pewnością będzie pan pierwszym człowiekiem, który zobaczy dziś światło Pierwszej Gwiazdki – radośnie podsumował nieznany mu operator z Ziemi.

Zgrzybiały pomyślał melancholijnie, że widocznie pech go nie opuszcza, lecz zrobił rachunek sumienia i stwierdziwszy, że nie ma żadnych realnych życzeń do spełnienia, już na spokojnie przystąpił do uruchomienia największego choinkowego światła, jakie ludzkość kiedykolwiek zbudowała.

 

***

 

Astronautą się bywa. Zgrzybiały wie o tym. Inni nie bardzo. Taki żółtodziób Jean z kręconymi jak u Latynosa włosami i namiętnymi wargami lamentuje, że jest szlaban dla odwiedzin w ośrodku startowym osób postronnych, że uczestnik musi zadeklarować oficjalnego partnera, ba, mój ty Panie Boże, TYLKO jednego partnera. Bo on ma dziewczyn ze trzy, wiedzą o sobie i w ogóle... A jakie ekstra babki!

Stanisław patrzy na niego z politowaniem.

– Nie chcę cię, stary, martwić, ale pokaż mi panienkę, a powiem ci, jaka stacja tiwi ją przysłała.

Jean patrzy na niego z niedowierzaniem. W końcu pokazuje zdjęcie panienki i Zgrzybiały faktycznie pokazuje portal, na którym figuruje jako prezenterka.

– Pozostałe znajdź sobie sam. – Klepie kolegę po plecach. – Musisz, stary, nauczyć się znikać. Znaleźć sobie inne zajęcie. Inaczej będą cię otaczać dziwki i pochlebcy – poucza.

– Poważnie to mówisz?

– Wiesz, dobrze to brzmi – mówi Zgrzybiały.

– Zobaczysz, trafisz jeszcze kiedyś na swoją i...

– Na pewno – śmieje się Zgrzybiały. – Już czeka na mnie taka z kosą.

– Przyjdzie kryska na Matyska, jeszcze cię jakaś dorwie – recytuje Jean i milknie, bo druga dziewczyna wyskakuje z przeglądarki. – No co ja mam zrobić? – pyta niemal ze łzami w oczach. – Jak ty sobie z tym radzisz?

– Celibat, drogi kolego.

– Ale ja nie mogę...

– Weź zgrzebne szaty, udaj się w lud – radzi Zgrzybiały. Po czym Jean wyjeżdża czerwonym Ferrari, zaś Stanisław Zgrzybiały starym Harleyem po polnej drodze.

 

***

 

Przeznaczenie nijak nie mieści się w naukowych poglądach na świat, lecz w momencie, gdy Stanisław Zgrzybiały po tryumfalnym powrocie z remontu Pierwszej Gwiazdki, zakreśliwszy nad jedną trzecią globu smugę kondensacyjną, osiadł ponownie na powierzchni rodzinnej planety, stała się rzecz, która zadecydowała o zdarzeniach, jakie zarówno zdawały się nieprawdopodobne, jak i były odległe w czasie o wiele miesięcy. Kapitan Tarantuloga, przebywający gdzieś pomiędzy orbitą Saturna a Urana, zdecydował się wejść do hibernatora konstrukcji profesora Frankinsteina. Powody owej decyzji wydawały się dość tajemnicze, lecz stało się. Astronauta wszedł do machiny, zamknął ją i poddał się jej działaniu.

Kilkanaście dni później w eleganckim gabinecie zadecydowano, że z racji sukcesu Pierwszej Gwiazdki zostanie zbudowana druga Pierwsza Gwiazdka, zaś pierwsza zostanie odholowana na pozaksiężycową orbitę, bo jeszcze może się przydać, ale tam, gdzie jest, może przeszkadzać.

Jedenaście miesięcy później, mniej więcej w czasie, gdy Zgrzybiały wojował z dzieciakami na spotkaniu, próg pewnego niepozornie wyglądającego gabinetu przekroczyła wysoka, atrakcyjna dziewczyna o imieniu Olga. Stanęła naprzeciw biurka, za którym siedziała zadbana, lecz już blisko sześćdziesięcioletnia kobieta.

– Dzień dobry – powiedziała grzecznie Olga.

Kobieta odkłoniła się i wskazała krzesło. Meritum sprawy najwyraźniej wisiało w powietrzu. Kobieta chwilę lustrowała dziewczynę, najwyraźniej niezbyt zachwycona jej pojawieniem się.

– Więc? – zagaiła niezbyt grzecznie.

– Chodzi o to... Chcę zostać zarejestrowana w katalogu fotomodelek...

– Aha...

– Wiem, że teraz będzie plener...

– Dopiero w grudniu. Wiesz, jaki musisz mieć zakres dyspozycyjności?

– Wiem.

– Jaki?

– Nooo... Akt albo ...

– Goły tyłek. Masz zgodę mamusi?

Olga wyciągnęła papier. Kobieta przebiegła pismo wzrokiem i pokiwała głową z niezadowoleniem. – Słuchaj, wiesz, że na planie jest pięć, sześć osób?

– Nooo, przecież widziałam.

– A wiesz, że o tej aferze na pokazie nawet dwie gazetki napisały?

Olga potrząsnęła głową przecząco.

– Posłuchaj. Teraz będzie dużo gorzej. Ekipa pracuje tylko dla ciebie. Noszą światła, ustawiają je, ustawiają plan. Wizażystka maluje. Tylko dla ciebie. Zdajesz sobie sprawę z tego, że jak zaczniesz stroić fochy, to fotografa trafi szlag? Już nie mówię o zgubieniu telefonu komórkowego.

Dziewczyna w odpowiedzi pokiwała głową i poczerwieniała.

– Zależy mi na tym. Mama... powiedziała, że muszę się usamodzielnić.

– Znaczy... poszła w cug?

Olga kiwnęła nieznacznie głową.

– Słuchaj – kobieta pokręciła głową – to nie jest najlepszy sposób na życie. Wiesz, że tu obowiązuje zasada, że albo bierzesz wszystko, albo zupełnie nic? – Dziewczyna podniosła oczy. – Jesteś dorosła, musisz stać się dorosła, nie masz wyboru. Wiem, co się dzieje. Szczerze mówiąc... nie spodziewałam się, że będziesz sobie tak dobrze radzić. Ale to chyba nie jest dla ciebie.

– A jeśli Marica ...

– Marica? Marica jest kochanicą Januycza. Zauważyłaś to?

– Mówiła coś...

– Coś? Zostawiła dla niego narzeczonego. – Kobieta przerwała i spojrzała na dziewczynę. Jednak argument najwyraźniej nie zrobił spodziewanego wrażenia. – Co się dzieje? – zapytała po chwili milczenia.

– Matka narobiła długów.

– Olga... Ty przede wszystkim powinnaś się teraz uczyć.

– Właśnie... zawiesili mnie. Za czesne. Okazało się... że ostatnio utrzymywałam dom. Są niezapłacone rachunki za gaz, światło... Jak tak dalej pójdzie... znajdziemy się pod mostem.

Pani podrapała się w głowę.

– Mogę... możemy ci coś pożyczyć...

– Przyda się. Ale... żebym mogła oddać... muszę coś zarobić.

– Matka ma długi w kasynie?

– Nie. Tak źle nie jest. Ale... są rachunki w ośrodku dla uzależnionych. Wyrzucili ją... Płaciła tym, co ja zarobiłam.

– No ładnie... Rozumiem twoją desperację. Ale, Olga, nie wiesz, w co się pakujesz. To nie jest zawód. To dorywcze zajęcie, na chwilę. Zresztą plener, za to się nie płaci. Dostaniesz zdjęcia. To wszystko.

– To... nie tak. Powiedzieli w Czarnym Kocie, że jeśli sobie wyrobię choć trochę nazwisko, to dostanę za te pokazy, co były. No te z piłkami. Wezmą mnie na pierwszą stronę... Umówiliśmy się.

Kobieta pokręciła w zamyśleniu głową.

– Posłuchaj, dziewczyno. Dobrze kombinujesz. Ale ja ci nie mogę pomóc... bezpośrednio. To nie tak. Ile jest tych długów? – Olga zawahała się. – No powiedz mi, to nie może być tajemnica handlowa, jeśli mam wchodzić w jakieś interesy z tobą.

– Piętnaście tysięcy – wydusiła z siebie.

– Piętnaście tysięcy za co?

– No za ten ośrodek.

– A czynsz, woda, światło?

– No to... razem z tysiąc pięćset.

– Dobrze. Zrobimy inaczej. Pożyczę ci ze dwa tysiące. Zapłacisz bieżące rachunki, te za mieszkanie. Ośrodkowi nic nie zapłacisz.

– Napisali, że wyrzucą mnie na bruk.

– Nie mają prawa. Mogą cię straszyć, ale nic nie mogą ci zrobić. Jeśli ktoś przebywa w ośrodku na odwyku, to nie ma wspólnoty majątkowej. A to oznacza, że ewentualnie mogą ścigać twoją matkę. O ile dostaną wyrok sądowy. A to też nie jest łatwe. Bo jak ktoś wymaga odwyku, to jest domniemanie, że nie odpowiada za siebie. Olga, to oni mają problem. Ty możesz sobie dopiero tych kłopotów narobić, jak zaczniesz spłacać długi matki – przerwała i spojrzała na Olgę przenikliwie. – Nic nie płać, bo zaraz będą następne długi. Jeśli ktoś się zorientuje, że w jakiś sposób jest wypłacalna choćby przez córkę, natychmiast znajdzie sposób, żeby wyrwać z ciebie pieniądze na biedną mamusię.

Olga ukryła twarz w dłoniach.

– Słuchaj – pani kontynuował z naciskiem – musisz się z tym pogodzić, że ten człowiek, twoja matka, może ci zagrażać. Rozumiesz?

– Musi się leczyć...

– Ale nie chce. Nie uratujesz jej tak prosto, że zdobędziesz pieniądze na niezapłacone rachunki. Możesz pewnie jej wykupić nowe leczenie. Nawet w tym samym ośrodku.

– Powiedzieli, że zostawią mnie w skarpetkach.

– To im powiedz, że masz pieniądze na nowy turnus. Zobaczysz, że zapomną o długach. Doskonale wiedzą, że nie mają szans na ich odzyskanie. To, Olga, cyniczna gra. Oni nie chcą pomóc, oni chcą wyrwać ci pieniądze.

– Nie wykupię leczenia, bo matka jest w Anglii.

– A wiesz gdzie?

– Była...

– I już nie ma?

– Wyprowadziła się.

– Mówiąc krótko, miałaś z nią kontakt, teraz się urwał. Czyli porzuciła cię, a ma obowiązek utrzymywania i wychowywania ciebie. Zaraz... pokaż jeszcze to pismo, no tę zgodę...

Olga posłusznie podała. Kobieta zlustrowała pismo.

– Czyli półtora miesiąca temu wywalili ją z ośrodka. Kazała ci zacząć zarabiać. Zrobiła awanturę. A jak się okazało, że nie potrafisz szybko zarobić, jak przyszło pierwsze wezwanie do zapłaty, zniknęła. Tak?

– Nie wyrzucili jej. Sama uciekła.

– No tak. To już rozumiem. Wszystko się składa. Dlatego wzięłaś ten pokaz bielizny, tak? Matka cię namówiła?

– Tak...

Zamilkły na dłuższą chwilę. Kobieta medytowała.

– Olga. Posłuchaj. Po pierwsze, nie zatrudnię cię w agencji jako fotomodelki do aktów. W pięć minut znajdzie się obok twojej mamusi adwokat, który udowodni, że zmuszaliśmy cię do pozowania do pornografii, wykorzystując ciężką sytuację. I firma pójdzie na dno. To po pierwsze.

Olga podniosła się.

– Czekaj – kobieta osadziła ją. – Chcę ci pomóc. Po drugie, dostaniesz dwa tysiące pożyczki. Ale pod warunkiem, że odpracujesz to. Na tym plenerze, przy obsłudze gości. Rozumiesz? Tak mogę cię zatrudnić. Dostaniesz... – zwiesiła głos – trzy tysiące. Za tysiąc opłacisz bieżące rachunki i przeżyjesz.

Dziewczyna usiadła.

– Trzy tysiące – powiedziała bezbarwnie.

– Trzy. Wiem, że tyle dostawałaś za dwie sesje. Niektóre dostają za jedną. Będziesz musiała się nauczyć żyć za tyle.

– Zgadzam się.

– No i dobrze. Tylko teraz zrobimy tak, że przyniesiesz mi te wszystkie zaległe rachunki. I ja je ureguluję. Rozumiesz?

– Nie ufa mi pani?

– Nie, tylko obawiam się, że zanim nauczysz się walczyć o swoje, ktoś ci te pieniądze wyrwie. Po prostu. Oszukają cię. – Dziewczyna podniosła pytająco oczy. – Tak, Olga. Otaczają cię hieny, które natychmiast się na ciebie rzucą. Może mi nie wierzysz, ale dość jest ludzi, którzy żyją z nieszczęścia innych, żebym się musiała tego obawiać.

– A po plenerze będzie jakaś praca? – zapytała dziewczyna.

– Po? No... Miałam nadzieję, że nie będę ci tego musiała tłumaczyć. Wiesz... Musisz szybko stanąć na własnych nogach... Tak. W razie czego znajdzie się jakieś zajęcie. Ale miałam nadzieję... Skąd mogłaś się domyślić? – Kobieta pokręciła głową. – Skąd możesz wiedzieć takie rzeczy?

– Co?

– Wiesz, po co cię wysyłam na ten plener jako hostessę?

– No... do obsługi.

– Żebyś miała okazję wyrwać swojego fotografa. Co się tak patrzysz? – Starsza pani niemal się roześmiała. – Upatrzysz sobie. On ci zrobi promocję. Choćby na tym plenerze. Zrobisz jak ta Marica. Czarny Kot dostanie panienkę z nazwiskiem. A ty za wypłacone honorarium wyrównasz długi za czesne i wrócisz do szkoły.

– Mówi pani... wyrwać fotografa?

– Tak. Powinno się ci udać. Masz śliczną buźkę. Tylko... wiesz. Nie będzie łatwo, bo do każdego będzie po kilka konkurentek, a oni z reguły już mają jakieś panienki. Co się tak gapisz? Musisz odbić faceta. A potem sama nie dać się wyrolować. Wiesz już, w co się pchasz? – Tym razem kobieta roześmiała się już w głos. Bez szyderstwa, serdecznie. – Ale masz minę. Oj, dziewczyno! Wchodzisz w dorosłe życie. Niestety.

– To oznacza... że będę musiała pójść do łóżka...

– No... To chyba jedyny sposób... – przerwała wykład i popatrzyła w twarz petentce. – Nie masz kogoś z rodziny, żeby się tobą zajął?

– Taa, ale też chce...

– Rozumiem. To lepiej z fotografem. Czy chodzi o tego słynnego kuzyna Emanuela, tego cwaniaka, o którym twoja mamusia wspominała?

– Tak...

– To rozpaczliwie potrzebujesz jakiegoś faceta, wiesz? Przydałby się jakiś uczciwy. Tylko skąd, cholera, takiego wziąć? Starszy, uczciwy facet i jesteś uratowana. – Pokiwała w zamyśleniu głową.

 

***

 

Olga zobaczyła faceta tachającego średniej wielkości plecak. Tym, czym zwracał na siebie uwagę, był fajtłapowaty wygląd. Ubranie sprawiało wrażenie wyciągniętego z kosza na śmieci albo w najlepszym przypadku był to ubiór człowieka, który chwilowo stracił cały dobytek na skutek klęski żywiołowej i musiał się odziać na kilka godzin w przyciasny sweter w kroju raczej damskim i spodnie zdecydowanie za wielkie. Człowiek ów poza tym był, jak na artystę przystało, regulaminowo nieogolony, zaś ruchy zdradzały, że był zajęty czymś całkiem innym niż patrzenie pod nogi. Tym niemniej, choć potknął się kilka razy, szczęśliwie dotarł do holu hotelu. Był chwilowo jedynym człowiekiem, jakim należało się zająć. Olga poderwała boya. Ten dopadł do gościa z elektrycznym wózkiem do bagażu. Plecak okazał się pioruńsko ciężki. Załamał się pod nim nie tylko chłopak, ale i chwytak wózka wydał ostrzegawczy pisk.

– Mam niestety jeszcze coś – powiedział osobnik przepraszającym tonem. Wrócił się. Dopiero teraz dostrzegła ustawiony na parkingu motocykl. Dziewczyna pomyślała, że to kwintesencja wyjątkowo złego gustu, gdy oceniła wygląd pojazdu. Jego właściciel musiał być miłośnikiem cycatek, pachnących mieszaniną potu i słodko-mdlących perfum o nazwie „Krwawa Mery”, takich, co nigdy nie przeczytały więcej jak jednej strony książki dziennie, chciały mieć piątkę bachorów oraz okazję do ugotowania pysznego rosołu dla pięćdziesięcioosobowej rodziny. Wszelako po sekundzie stonowała swą ocenę. Nigdzie nie dostrzegła napisu Angel from hell, malunku wyjątkowo drapieżnego tygrysa lub smoka. Potężna maszyna zdawał się być jakaś szara... Jej właściciel odpiął z bagażnika coś, co najwyraźniej było równie ciężkie jak plecak. Olga ruszyła w kierunku parkingu. Dostrzegła w całej operacji coś, co wymagało jej interwencji. Przyspieszyła kroku.

– Sinar? – Wskazała na plecak.

– Tak... – Pokiwał głową osobnik.

– Uważaj! – ostrzegła boya. – To bardzo drogie! Profesjonalny aparat fotograficzny. Może zostawimy go w depozycie? – zaproponowała.

– Nnie... No chcę robić zdjęcia. – Gość uśmiechnął się przepraszająco, najwyraźniej zawstydzony tym, że odrzuca z pewnością znakomitą ofertę. Olga zauważyła, że najwyraźniej jednak niepokoił się o cenny ładunek. Nie wypuścił go z ręki, mimo że chłopak był już przygotowany na wielki ciężar i sam umieścił go na wózku.

– To jest aparat fotograficzny? – W drodze do windy kierowca wózka uznał, że ciekawość przegrała z jego dumą wszystkowiedzącego hotelowego chłopca, który nie takie rzeczy widział.

– Tak, Robercie – odezwała się Olga po chwili milczenia, jaka zapadła. Wypadało, żeby to gość udzielił wyjaśnień, lecz ten zdawał się prowadzić ze sobą jakąś dysputę, szedł z uniesioną ręką, jak człowiek, który gestykuluje, starając się przekonać jakiegoś wyjątkowo opornego dyskutanta. – Są takie aparaty, tak zwane wielkoformatowe, na ławie optycznej. Wykonuje się nimi zdjęcia do publikacji – wyjaśniła.

Chłopak zrobił minę obrażoną, bo najwyraźniej świat się wywracał, że baba zna się na technice, zaś gość niespodziewanie potwierdził.

– Tak! Tak. Ma pani rację. Na ławie optycznej. Konstrukcja, która nie zmieniła się prawie wcale od dziewiętnastego wieku. To po prostu dwie deski, czołowa i tylna, połączone miechem. W czołowej mocujemy obiektyw z przesłoną i migawką, zaś w tylnej kliszę albo matrycę.

Nawiązana została nić porozumienia. Boy nadął się jeszcze bardziej, ostatecznie co za sztuka z tym fotografowaniem, ba, na pewno nie sztuka, tylko jakieś oszustwo, byle palmtop posiada nie aparat, a kamerę, filmy można kręcić. Co mu tam będą opowiadać!

Tymczasem Olga spojrzała uważniej i życzliwiej na przybysza. Po pierwsze, był gościem seminarium, czyli pleneru firmy Sony. Po drugie... może być. Osobnik w nieokreślonym do końca wieku, raczej nieogolony niż brodaty, o bezpośrednim sposobie bycia. Niewątpliwie fachowiec. Zastanowiła się chwilę i skojarzyła, to nie był zawodowy fotograf, przyczepiony do konkretnej agencji reklamowej. On był tak zwanym artystą. To nie było najlepsze rozwiązanie... ale wystarczające. Za to miał jedną zasadniczą zaletę: szybko wysondowała, że nie ma z nim żadnej panienki. A najważniejsze... budził zaufanie. Szybko przeszli na mówienie po imieniu, to znaczy ona do niego mówiła Sta. Pewnie od Stan, lecz nie było to ważne. Zauważyła, że mówi do niej inaczej niż inni znani jej mężczyźni. Zastanawiała się, na czym to polega. Odkryła. Mówił tak, żeby wytłumaczyć. Jakby miała coś z tym, o co pytała, zrobić. Traktował ją jak potencjalnego fachowca. Używał fachowych terminów, a kiedy zapytała, co to jest odległość autofokalna, ani trochę nie wyraził swego zdziwienia, że takich rzeczy można nie wiedzieć, tylko systematycznie wytłumaczył, o co chodzi. Było jednak w nim coś irytującego. To oraz szybko nawiązująca się nić sympatii spowodowały, że jakąś godzinę później pokłócili się.

– Uważam, że to jest dla ciebie poniżające, żebyś w obowiązkach służbowych miała dbanie o dobry nastrój klienta, a już zabawianie go rozmową naprawdę przekracza wszelkie granice – oświadczył kategorycznie, gdy ustalili, że będzie jego hostessą. – Wiesz, ja wiem, że są jakieś pomysły fachowców od marketingu, ale nie musimy się poddawać każdej durnocie.

– A co ci się nie podoba w tym, że chcę ci dotrzymać towarzystwa? Może jesteś gejem? – wystraszyła się. Nie był. Raczej homofobem.

– To ubliża godności człowieka. Kobiety.

– Sta... A co nie ubliża? Co, nie jestem kobietą?

– Jesteś i dlatego właśnie to ewentualnie ja powinienem dotrzymywać ci towarzystwa...

– Czyli co, kobieta nie ma prawa w ogóle okazywać inicjatywy? Jesteś antyfeministą – zdecydowała stanowczo. – I do tego komunistą. Antyfeministycznie nastawionym komunistą – podsumowała.

– Komuniści... Nie mogli być antyfeministami. Przynajmniej początkowo... Wiesz... normy etyczne...

– A co ty wiesz o etyce? – rozjuszyła się. I od słowa do słowa wyznała mu, że ma plan omotania jakiegoś fotografa przez zaciągnięcie go do łóżka i że on właściwie jest celem.

– I co widzisz w tym niemoralnego? Postawiłam sprawę jasno. Jest umowa. Jest jakieś oszustwo? – przygwoździła go.

– Ale... tak nie można. Co cię zmusza do takich kroków? – jęknął raczej niż zapytał. Nastrój gwałtownego ideologicznego sporu gdzieś uleciał.

– Wiesz... nie powinnam ci opowiadać...

– Cokolwiek powiesz, to już chyba najbardziej wstrząsające rzeczy opowiedziałaś.

– Banał, Sta. Banał. Moja matka dwa lata temu była jednym z najlepszych choreografów w Europie. Dwa lata temu zaczęła pić. To znaczy... puściły jej hamulce. Rok temu wyleciała z hukiem z kolejnej roboty. I już więcej nie dostała żadnego zlecenia. Zdążyła jeszcze ustawić mnie jako modelkę. Ale i to się posypało. Trochę jestem sama winna. Narobiłam sobie. Dali nam bluzki, takie, że cycki na wierzchu. – Spuściła oczy. – Miały być lekko prześwitujące. A tu okazało się, że wszystko widać. No i zwiałam z pokazu. Głupia, myślałam, że matka ma jeszcze jakąś kasę. A ona też zwiała z odwyku. Wszystko się posypało. – Opowiedziała mu jeszcze o kuzynie Emanuelu, który jest adwokatem i kombinuje, jak by przejąć resztki majątku, kto wie, czy może przy okazji jeszcze nie z Olgą włącznie.

– Najpierw, jak ojciec odszedł, to kręcił się koło matki. Teraz zaczął się do mnie dobierać. Jak nikogo nie ma, to mnie łapie za tyłek albo za cycki – wyjaśniła rzeczowo.

– Ładny western – mruknął. – No ale to nie powód, żebyś musiała wyczyniać takie rzeczy.

– A co mam zrobić?

– Nie wiem. Ale zawsze się znajdzie jakieś wyjście.

– Nie można całe życie uciekać. Jestem kobietą. A kobieta służy do uprawiania z nią seksu. Chcę mieć przynajmniej wybór. Choćby z kim ten pierwszy raz – zakończyła dramatycznie.

– To się robi z miłości.

Olga spojrzała na niego zaskoczona.

– Wierzysz w miłość?

– Pewnie.

– A co by powiedziała twoja żona, gdyby nas tu zobaczyła?

– Nie mam żony – odparł dramatycznie.

– A co się stało?

– No co miało się stać? Wyszła za innego. Normalne.

– A inna?

– Co inna?

– Tylko jedna kobieta jest na świecie?

– Wtedy była jedna – odpowiedział z przekonaniem.

– A teraz?

– Teraz to jest po herbacie.

– O rany, ale dramatycznie ! - załamała ręce.

Jakąś godzinę później uznała, że musi mu pomóc.

– Wiesz, dlaczego jesteś sam ? Bo ty jesteś Piotruś Pan. Postanowiłeś nie dorosnąć. Nie godzisz się na to, że baba to baba. Wiesz, to widać, jak choćby ze mną rozmawiasz. Ty w ogóle nie widzisz we mnie kobiety.

– Dlaczego...? Widzę – zaprotestował.

– Jakbyś widział, to byś mnie podrywał. Chciałbyś mi wcisnąć jakiś bajer.

– No... wiesz...

– Tak, ty widzisz we mnie kumpla. Wyobrażasz sobie męską psychikę. Weź mnie, jakiego mnie widzisz. Tak ewentualnie podrywa Piotruś Pan. Normalny facet bajeruje.

– Jak bajeruje?

– No... Mógłbyś mi powiedzieć, że jesteś... ja wiem, pilotem. Nie?

– Olga... Dobra. – Poderwał się, jakby się czegoś wystraszył. – Zostawmy to. Ja spróbuję ci pomóc. Wiesz... Pojęcia nie mam o fotografowaniu kobiet... ale mam nadzieję, że moje nazwisko wystarczy. Jak coś... spieprzę, to będziemy udawali, że to taki eksperyment. Powinno się udać. Jutro zaczynamy. Umowa stoi?

– Stoi... Ale...

– Co?

– Pierwszy raz to nie tu. Bo nie chcę, żeby ludzie słyszeli, jak krzyczę.

– Co?!

– No wiesz, pierwszy raz boli. Ja to słyszałam. Koleżanka z klasy, pod namiotem... wiesz.

– Olga... Za kogo ty mnie masz? Nie chcę... – Kiedy to powiedział, sprawy niejako wymknęły się nie tyle z rąk, co porzuciły wszelkie rozsądne plany. Dała mu w gębę i poryczała się.

– Nie, bo potem chciałbym, żebyś wyszła za mnie – powiedział, trzymając ją w ramionach. I dzięki temu wyszła bez rumieńców wstydu, dumna jak paw. W sumie jakby się jej oświadczył.

 

***

 

Kilkanaście minut później uświadomiła sobie, że właściwie nic o tym człowieku nie wie. Choćby jaki ma zawód. Nie utrzymywał się z fotografowania. Tyle niosła wieść gminna. Zeszła do księgowej i zapytała. Coś musiał wpisać w dokumenty.

– Ten Sta? Wyjątkowo nieuprzejmy typ – stwierdziła. Podała Oldze książkę danymi o uczestnikach. „Kierowca bombowca” – przeczytała.

– Tirowiec – stwierdziła księgowa z przekonaniem.

A niechby i tirowiec, pomyślała Olga. Wyjątkowo kulturalny i wrażliwy tirowiec w jej sytuacji też mógł być.

 

***

 

Następnego ranka było piękne słońce. Olga wyjrzała i zobaczyła dość intrygującą scenę. W ogrodzie pod oknami ośrodka trwała już praca. Gdzieś między drzewami czerniały wielkie dyfuzory do oświetlania planu, ktoś niósł wielką, prawie półtorametrowej średnicy blendę. Jej uwagę zwróciła dziewczyna zwana Janitą. Ona to, niezbyt kompletnie ubrana, udawała się z namiotu, w którym dwie asystentki wymalowały ją na bóstwo, przez gładziutko wystrzyżony trawnik w kierunku basenu, po którym miała pływać w dmuchanym fotelu. W poprzek jej trajektorii biegła ścieżka, po której poruszały się czasami elektryczne wózki. W jedną stronę z produktami spożywczymi, w drugą zaś tym razem z pościelą. Pech chciał, że wózek z pomidorami też się pojawił, że obydwoma wehikułami powozili młodzi chłopcy, wieku lat około dwudziestu, że zawiał wiatr, który rozchylił szaty Janity. Nieuchronnie prześcieradła wymieszały się z pomidorami. Dwóch kierowców natychmiast zabrało się do rozstrzygania za pomocą wszelkich możliwych sztuk walki o winie i racji. Człowiek niosący blendę odwrócił wzrok w kierunku nieznośnych hałasów, ujrzał dziewczynę, po czym natychmiast nadział swą blendę na zraszacz do trawy. Dziewczyna zrobiła jeszcze parę kroków i runął jeden z dyfuzorów. Wówczas Olga dostrzegła idącego naprzeciw Janity Sta.

– Ślepia wydrapię! – obiecała, gdy uświadomiła sobie, że nie zdąży niczego zrobić. Sta lazł jak ostatnia oferma, gapiąc się pod nogi i najwyraźniej nad czymś medytując. Janita była coraz bliżej... Olga chciała zamknąć oczy, lecz tylko je zmrużyła i zobaczyła, jak Sta wpada na dziewczynę.

– Op! Przepraszam! – Machnął tylko ręką i nie oglądając się, dalej ze spuszczoną głową, ruszył dalej. Po chwili zastukał do jej drzwi.

– Widziałeś, że była goła? – zapytała zamiast odpowiedzieć „dzień dobry”.

– Kto?

– Janita!

– A... Może.

 

***

 

Stanisław Zgrzybiały siedział z obojętną miną w jadalni ośrodka. Olga pomachała mu na spotkanie. Odkłonił się jej, lecz w taki sposób, że trudno było nie zauważyć, że owa mina wynikała z tego, że wykonywał jakieś zadanie. Siedział sztywno i gapił się przed siebie.

– Co robisz? – zapytała, gdy dostrzegła w jego ręce stoper.

– Oceniam wartość rynkową naszych dzieł sztuki. Popatrz. Organizatorzy powiesili bardzo uprzejmie trzy postery. Waldin, Newton i ja. Przy czym nie jest to ten Newton, to jakaś tutejsza podróbka, pseudo. – Skrzywił się.

– No i co?

– Są podpisane bardzo małymi literami. Trzeba podejść, żeby zobaczyć, kto jest kto. Ludzie wchodzą, sprawdzam, komu ile uwagi poświęcają. Na razie nie jest źle. Wybiliśmy się na siedemdziesiąt procent osobosekund.

– Podchodzisz do tego bardzo naukowo.

– Można się nieźle poszkapić. Jak ktoś włoży w kampanię reklamową dość kasy, to może w tej konkurencji wyniki przewrócić do góry nogami. Oczywiście po pewnym czasie efekt kampanii zaczyna zanikać... Nieważne. – Machnął ręką. – Odwaliliśmy kawał roboty. Przynajmniej na początek mamy jakiś konkret.

– Gdzie sprzedasz te zdjęcia?

– Sprzedam? Nie... rozdam. Chcemy podgonić ci współczynnik świadomości marki. Sprzedawanie nie jest najgorszym pomysłem, ale... rozdanie chyba lepszym. Wiesz, jak sprzedajesz, to bardzo często nie możesz się dobić tego, żeby umieścili podpis, kto jest fotografem. A o tym, jak się nazywa modelka, możesz zapomnieć. A jak powieszę to na portalu z wolnymi zdjęciami, to muszą to zrobić. Wierz mi, w kilka tygodni skopiuje te zdjęcia kilka tysięcy witryn. Wejdziesz na trwałe do dziedzictwa kulturowego świata. – Mrugnął jak człowiek, któremu udało się zrobić niezły kawał.

– Dlaczego to robisz? – zapytała po chwili, najwyraźniej trochę oszołomiona.

– Może... dlatego, że potrafię? Lubię cię, chętnie ci pomogę.

Olga nie odpowiedziała. Zobaczyła trójkę gości, która zatrzymała się przed posterami. Faktycznie, dwa plakaty tylko przebiegli oczami, zatrzymali się przed jej zdjęciami. Stali dłuższą chwilę, pokazywali sobie fotografie.

– Sta... Nie kusi cię, żeby wydusić z tego większą forsę? Ty jesteś... dobrym rzemiochą – zakończyła z entuzjazmem. – No, nawet artystą – dodała nieco niepewnie. – Na pewno można by na tym dobrze zarobić... Na pewno chcesz to rozdać?

– Olga, jeśli mamy wykonać plan, wypromować ciebie, to tak właśnie trzeba zrobić.

Pokręciła w zakłopotaniu głową.

– Z czego ty żyjesz, włożyłeś w to kupę roboty. Sprzęt się zużywa...

Machnął ręką.

– Mam kilka źródełek pieniążków. Nie martw się.#

Zamilkli. Dziewczyna patrzyła chwilę w niego jak w obrazek.

– A... możesz zdradzić jakie?

– Wiesz... najwięcej zarabiam na wożeniu towarów.

– Czyli jesteś kierowcą?

– No... powiedzmy. Kierowca bombowca. Coś takiego – roześmiał się. – Słuchaj, Olga, inna sprawa. Ja przemyślałem, co cię spotkało. Matka... poszła w rejs. Jasne. Ale tatuś... Wiesz, w cywilizowanym kraju to nie jest możliwe, żeby dziecko straciło nagle wszystkie możliwości utrzymania się przy życiu i nawet kształcenia. Tym bardziej nie jest możliwe, żeby zaczęli ściąganie długów za odwyk matki od ciebie. To mi bardzo poważnie nie gra. Kim jest twój ojciec?

– Aleksander Pędziwiatrow, nie słyszałeś? Operator filmowy.

Sta zmarszczył brwi.

– Olga, ty musisz mieć przyznane alimenty. Myślę, że i matka ma. – Wycelował w nią palcem. – Musimy się tym zająć, tym, a nie tymi głupotami. – Wskazał na postery ze zdjęciami.

 

***

 

Emanuel Kador na widok mężczyzny stracił nagle rezon.

– Pan Emanuel Kador? Jak miło, że się pan pofatygował – Sta autentycznie się rozradował.

– Co pan tu robi, kim pan jest?

– Ach, jestem Sta, Stanisław, a co robię? Staram się o rękę pańskiej kuzynki.

Adwokat zamarł na chwilę. Sprawy najwyraźniej poszły źle.

– Stara się pan o rękę? Uwodzi pan!

– Staram się uzyskać serce pańskiej kuzynki, a z nim zgodę na wstąpienie w związek małżeński ze mną. To chyba nie jest karalne? Za kilka tygodni pańska kuzynka uzyska pełnoletniość i wówczas chciałbym mieć dobrą pozycję w jej karnecie... Dlatego właśnie chciałem porozmawiać o kilku sprawach, które chyba poważnie skomplikowały życie rodziny Pędziwiatrow. Wie pan, doszło do tego, że ośrodek Trwała Trzeźwość przysyła pozwy do Olgi... No i jak to się stało, że jej stypendium naukowe Fundacji Ostrowskich, zamiast na opłacenie czesnego, trafiło na fundusz inwestycyjny? Ja rozumiem, że chciał pan zabezpieczyć przyszłość kuzynki... no ale kosztem kontynuacji nauki to chyba przesada?

Emanuel Kador ciężko westchnął. Podrapał się w nos, potarł potylicę. Po czym spojrzał w szczerą, czerstwą twarz rozmówcy. Nie drgnął w niej nawet mięsień. Adwokat wpatrywał się w nią chwilę, starając się wyczytać uczucia, lecz zobaczył tylko pełne dobroduszności zaufanie idioty.

– Pan oczywiście wie, że Olga została zawieszona w prawach ucznia? Mówiła przecież panu... Ja rozumiem, że postanowił pan nieco zaryzykować, ale... Niestety. Ona musi wrócić do szkoły. Pan rozumie, w jej wieku szkoła jest najważniejsza...

– Kim pan jest, co pan tu robi? – powtórzył pytanie Emanuel Kador po chwili milczenia, gdy przełożył przemowę na paragrafy.

– Mówią mi Sta, Stanisław. Staram się o rękę pańskiej kuzynki. To bardzo szlachetna osoba! A tak na marginesie, nie bardzo rozumiem też sposobu, w jaki prowadzi pan sprawy mojej ewentualnej przeszłej teściowej...

 

***

 

– No widzisz, Olga? Jak pięknie się wszystko wyjaśniło? Potrząsnęliśmy papugą, papuga zapłacił. I to jeszcze w podskokach! Muszę przyznać, że czasami możliwości dokonywania transakcji przez Internet mnie irytują, ale doprawdy, to jednak znakomity wynalazek. A ty miałaś pomysł, żeby...

– Sprzedać się?

– No wiesz... w każdym razie dramatycznie rzecz rozegrałaś. Jutro możesz wracać do szkoły.

– Nie – odpowiedziała po chwili milczenia. – Zatrudniłam się jako hostessa, muszę dopracować do końca. Znasz takie przysłowie „w interesach słowo droższe od pieniądza”? Wracam na plener.

– Nie przesadzaj, Olga, mnie obiecywałaś...

– Seks. Tak, wiem. Ty dotrzymałeś słowa... Ja nie cofam swojego – zakończyła dramatycznym szeptem.

– Dobra... Na razie pójdę, zanim się narobi.

– Nie... – stanęła naprzeciw. Zrobił proszącą minę. – Nie... Raz w życiu poczułam, że ktoś o mnie dba... że uczciwie postępuje... Poczułam się bezpieczna. A ty robisz taką minę, murzyn zrobił swoje, murzyn odejdzie. Zostań.

Usiadł posłusznie. Zapadło kłopotliwe milczenie. Olga podeszła do barku, wstawiła czajnik. Spytała, czy chce herbaty, chciał. Włączyła kuchenkę.

– Olga... – Sta wreszcie wymyślił, jak się odezwać – Przecież ja ciebie nie zostawię, jesteśmy przyjaciółmi, wspólnikami... Nic się nie zmienia. Tylko nie mówmy o seksie. Ja mógłbym być twoim tatusiem... co ja gadam, dziadkiem. To nie wypada!

– Sta, zauważyłam, że jesteś starszy. Tak, przeszkadza mi to. Masz cholernie twardy zarost. Cholernie męski...

– To źle? – stropił się.

– No wiesz... są różne gusta. Mnie rajcują takie... ledwo sypiące się wąsy. Rozumiesz?

– W twoim wieku to normalne. Interesują cię faceci w twoim wieku... – przerwał, widząc jej dramatyczną minę.

– Nic nie rozumiesz. Pociągają mnie... młodsi. No... Co się gapisz? Nic na to nie poradzę. W tobie też jest najbardziej urocze to, że... jesteś taki... niedorosły. I jeszcze masz szałowy tyłek – dokończyła z przekonaniem.

– Tyłek?

– Tyłek. Wąski, nie? Chcesz gumy? – Wyciągnęła pastylkę i sama zaczęła żuć.

– Nie...

– Dobrze robi na oddech...

– To daj... Czuć mnie?

– No wiesz... w twoim wieku zaczynają się problemy z parodontozą, zaczyna osadzać się kamień nazębny. Musisz częściej bywać u dentysty. Nie dbasz o siebie – zakończyła z wyrzutem.

– Olga... ty poważnie o mnie myślałaś?

– Myślę – zasmuciła się. – Wiesz, jak ci się nie podobam... Podobno starszemu facetowi każda, byle młoda, podchodzi... Nie wiem... może po prostu nie jestem w twoim typie.

– Nie... jesteś. Był taki aktor, Humphrey Bogart. Grał w jednym filmie, nie pamiętam tytułu, z taką aktorką, to chyba była jego żona. Miała takie łobuzerskie spojrzenie. Oboje grali tam ludzi bez kasy. Ona mówi, że coś zorganizuje, wychodzi do sali barowej i wraca za chwilę z butelką wina. Naciągnęła jakichś facetów, żeby przynieść swojemu wybranemu... Chyba najpiękniejsza scena miłosna w kinie. Jak wchodzi z tą butelką. W tobie coś takiego jest.

– Widziałam tę chałę. Owszem, umiała zamiatać biodrami – zademonstrowała. – Wiesz, że chodziłam na balet? Ale mnie wywalili, jak zaczęłam rosnąć. Wiesz, czego baby najbardziej nie lubią? Jak je porównać do innej baby. Nawet jeśli tak myślisz, to zawsze mów, że jest jedyna. Ty w ogóle nie umiesz kobiet bajerować!

– Wiesz... mnie już... to się do niczego nie przyda. A chciałabyś, żebym cię okłamywał?

– No wiesz... jeśli chodzi o to, że się starasz. Jestem podobna do tej... Dlaczego mówisz, że ci się nie przyda?

– Wiesz... osiągnąłem pewien wiek. – Uśmiechnął się.

– Jaki?

– No wiesz, że trzeba z pewnych rzeczy zrezygnować.

Zastygła wpatrzona w jego twarz.

– Uważasz, że powinieneś zrezygnować... z seksu?

– No wiesz...

– Słuchaj... Ty masz poważną depresję!

– Co ty gadasz... skąd możesz wiedzieć...?

– Takie myśli, Sta, to typowy objaw ostrej depresji – stwierdziła autorytatywnie. – Ty mi pomogłeś, ale ja ciebie muszę uratować.

– Przed czym, no nie rób se jaj. Naczytałaś się...

– Na lekcji wychowania seksualnego o tym też mówili. Lekarz mówił. Uważasz, że lepiej się znasz od lekarza?

– Olga, a nawet jeśli mam depresję? Myślę, że mam zły nastrój, nie depresję, ale niech to się nazywa depresja, to co chcesz zrobić?

– Wiem, czego nie wolno na pewno robić, nie można ciebie zostawić samego. Bo możesz popełnić samobójstwo – przerwała, by ocenić, jakie wrażenie zrobiła przemowa – No, wreszcie cię coś ubodło.

– Olga... Co ty o mnie wiesz? Chcesz mi pomagać. Czy ty wiesz choć, co robię, gdzie mieszkam, z czego się utrzymuję?

– Owszem, wiem dość sporo...

– Słuchaj. Nazywam się Stanisław Zgrzybiały. Jestem wykładowcą geofizyki i astronautą... – przerwał, bo zaczęła się śmiać w głos.

– No przynajmniej chcesz mi zaimponować. Nie jest tak źle z tą depresją.

 

***

 

Luksusowy jacht Celestyna II przemierzał wody Morza Śródziemnego w kierunku brzegów Afryki. Wszelako próżno by doszukiwać się w jego kursie jakiegoś konkretnego celu. Jacht, jak to jacht, miał za zadanie pokręcić się po szerokich wodach, dostarczyć załodze i pasażerom porcji morskich atrakcji i wrócić czym prędzej do cywilizacji. Ludzie, którzy osiągnęli pewien status majątkowy i dostali się do tak zwanego towarzystwa, często popadają w różnego rodzaju pułapki. Wynikają one z tego, że ludziom z towarzystwa wypada czerpać przyjemności z zajęć, które czasami z przyjemnością nie mają nic wspólnego. Tak na przykład wypada żeglować, w szczególności pod żaglami. Wypada mieć bliski kontakt z morzem, z wodą, a to wyklucza użycie do żeglowania wielkich jednostek. Owszem, wypada, by żeglować luksusowym jachtem, lecz ów jacht, aby był luksusowy, nie może posiadać zbyt wielu udogodnień, muszą być one zgodne z obowiązującym dobrym obyczajem w tym względzie. Skutki uprawiania takich zajęć rozrywkowych dla wyższych sfer bywają czasami opłakane, choć nie dla wszystkich. Jacht tymczasem, przy dość mocnym wietrze, gdzieś tak około czwórki, żwawo wskakiwał na fale, rozcinał je doskonale profilowanym dziobem, osuwał się rytmicznie w wodne doliny, prąc wytrwale do przodu. Na pokładzie znajdowały się dwie osoby. Jedna z nich aparatem fotograficznym wytrwale rejestrowała kolejne etapy morskiego zachodu słońca. Druga, dziewczyna, wystawiała z wyraźną przyjemnością twarz na wiatr, lubowała się rozwiewającymi jej włosy podmuchami. Czasami po starciu dziobu z jakimś grzywaczem wiatr niósł wodną mgłę aż tu, na pokład, i wówczas fotograf zakrywał pośpiesznie ręką obiektyw.

– Niezła fala – odezwał się wyraźnie zachwyconym głosem Sta przy kolejnej fontannie.

– Nooo, faktycznie, na dole prawie wszyscy rzygają – przyznała Olga niemal równie entuzjastycznie. – Jana prawie z kibla nie wychodzi.

Huk fal nie nastrajał do kontynuowania rozmowy. Sta poprosił Olgę, by wstała i stanęła na tle słońca. Kilka minut bez słowa szamotał się z aparatem, celując na moment, gdy tańczący pokład nasuwał jej sylwetkę na gorejącą nad horyzontem zorzę. W końcu przyrodniczy spektakl dobiegł końca, definitywne ciemności zapadły z szybkością charakterystyczną dla bliskości zwrotników i oboje, trzymając się relingów, udali się do kajuty pod pokład.

– No nie, nie wszyscy się pochorowali – stwierdził Sta. Rzeczywiście, w mesie, gdzie wisiał ekran telewizora, zebranych było kilka osób.

– Prawie wszyscy ci tu to załoganci – rzuciła autorytatywnie Olga. Sta spojrzał i kiwnął zgodliwie głową.

Oboje ruszyli dalej wąskim korytarzykiem i nagle zniknęli w drzwiach kajuty, wrzuceni nagłym podrygiem jachtu. Wylądowali na koi, nie tylko dzięki siłom Neptuna, ale także dzięki pomocy Olgi. Sta zrobił naburmuszoną minę.

– Nie baw się mną.

– Eee. Wiesz, szkoda, że masz taki zarost, przeszkadza mi. Nie da się tego zgolić?

– Mam uczulenie. Na dezodoranty też.

– Też? Taaa. Mój pierwszy chłopak miał teorię, że mężczyzna musi trochę śmierdzieć. Wiesz?

– Nie mogę się zlewać wodami...

– No na pewno. Zwłaszcza takimi dla uczulonych – kpiła. – Także nie możesz zrzucić trochę tłuszczu...

– No wiesz, jedzenie...

– To jedyna prawdziwa przyjemność. I piwo – dokończyła.

– Piwa nie lubię. Nie piję – odparł tonem nabzdyczonego, skrzywdzonego chłopaka. Olga roześmiała się. Zapadła chwila ciszy. Przerwał ją Sta.

– Wiesz, mam wyrzuty sumienia, że robię ci krzywdę, zajmuję czas. Powinnaś się obracać w środowisku równolatków.

– Mam sobie pójść?

– Nie. Fajnie, jak jesteś, ale... czuję się jak wampir, który wysysa krew. Robisz mi frajdę swoim kosztem. Tu nic nie pasuje, twardy zarost, wałki tłuszczu...

– Preferencje seksualne kobiet i mężczyzn – dodała z uśmiechem.

– No właśnie. Ty sobie wyobrażasz romantyczne przytulenie na ławce w parku, pod rozgwieżdżonym niebem...

– A mój drugi facet na trzeciej randce poprosił mnie, żebym mu pokazała, jak dziewczynki robią siusiu.

– Pewnie miał trzynaście lat...

– Dwadzieścia trzy. A ja piętnaście. Wiem, że wam tylko o tyłek chodzi – zakończyła ponuro.

– A mnie się zdaje, że nie przemyślałaś do końca tego. Życie ze mną? Co ci wpadło do głowy? Wyobraziłaś sobie, jak zdejmujesz przede mną majtki?

Dziewczyna uśmiechnęła się kpiąco. Stanęła i w momencie, gdy tylko jacht zatrzymał się na sekundę w tańcu po falach, wyciągnęła wypomniany fragment garderoby spod sukienki. Usiadła mu na kolanach.

– Nie znasz się, tu nie ma żadnego problemu. Jest dużo poważniejszy.

– Jaki? – zapytał, starając się wydobyć nos ponad poziom intymnego szczegółu garderoby.

– Powiedz szczerze, jaki jest twój rozmiar?

– Czego?

– Jak czego? Nie wiesz? Przecież nie buta!

Poczerwieniał.

– Nooo średni...

– Pokaż!

Wyciągnął ręce. Stropiła się.

– Eee, nie przechwalaj się, w poprzek, tak to się faceci chwalą, a to nie ma znaczenia. No... pokaż – zażądała. Rozchylił palce. Olga spojrzała uważnie i zrobiła minę człowieka, który spodziewał się, że źle będzie, ale okazało się, że jest gorzej. – No widzisz! A u mnie – wyciągnęła mały paluszek. – Po prostu rzeźnia, rozumiesz! – zakończyła z rozpaczliwym szeptem do ucha.

– Ale...

– Wiem, nie jesteś temu winien. Pewnie. Żaden facet nie jest winien... – zupełnie niespodziewanie pocałowała go w usta.

– Podoba ci się? – zapytała.

– Pewnie...

– Mnie też. Nie wiem, czy cię kocham, ale podoba mi się i ...

– Łazienka! – rozpoznali rozpaczliwy krzyk Janity.

– Musimy jej pomóc – sapnęła ze złością Olga.

Kilka minut później, zmęczeni akcją ratunkową, oboje znaleźli się w mesie. Usiedli przy barze. Sta nalał po prostu wody sodowej z saturatora, nie musiał nawet wstawać, był w zasięgu ręki. Z rogu salki podszedł do nich młody, postawny i przystojny brunet w mundurze kapitana.

– Świetnie się pani miewa przy takiej pogodzie. Chyba nikt poza panią nie trzyma się na nogach – zagaił.

– Nie tylko, on też jest w niezłej formie – odpowiedziała, wsadzając niezupełnie dyskretnie majtki do kieszonki koszuli. Sta spurpurowiał.

– Proszę... my... to znaczy... – zaczął.

– No nie, masz pan farta! – Kapitan klepnął go potężnie po plecach – Pogratulować!

Trudno powiedzieć, czy to było szczere, czy nie. Kapitan spoglądał na zgarbioną postać wzrokiem, w którym było nieco zdziwienia i współczucia, ale raczej życzliwość. Każdemu od życia się coś należy...

– Pan też fotograf? - zapytał głupio, bo przecież dobrze wiedział, kogo ma na pokładzie.

– Amator – odpowiedział Sta skromnie.

– A poza tym...

– Samochwała i kierowca – odpowiedziała Olga, przytulając się do Sta i patrząc z wyzwaniem w oczach na kapitana.

– No...

– Mówiąc prawdę – tym razem kapitan patrzył na Sta jak na człowieka, a nie jak na niepotrzebny mebel – chciałem z panem pogadać już dawno. Nie pasuje pan do tej menażerii. A do tego faktycznie chciałem z panem pogadać. Imponują mi ludzie, którzy... trzymają się przy takiej pogodzie. Pan pływa?

– Nie... Ale muszę być uodporniony... znaczy... wykręcony jestem...

– Rozumiem, w kabinie też ostro buja.

– Przepraszam – powiedział Sta i wstał, wpatrzony w płaski ekran telewizora.

„Tragedia w kosmosie” przemknęło czerwonymi literami. Sta wpatrywał się ze zgorszoną miną.

– Los kapitana Tarantolugi jest nieznany. Rzecznik prasowy Europejskiej Agencji Astronautycznej zaprzecza, jakoby statek został opanowany przez obce formy życia. Ze statku cumowniczego nadal odbierana jest tylko fala nośna bez telemetryki – z głośnika popłynął dla ilustracji stukot.

– To sygnały Morse’a, tylko trzeba przełączyć odbiornik na modulację jednowstęgową – odezwał się kapitan melancholijnie, tonem człowieka, który jest przyzwyczajony do powszechnej ignorancji.

– Tymczasem Zielona Pagoda nadal zmierza kolizyjnym kursem w kierunku Pierwszej Gwiazdki.

– Ładnie – sapnął Sta.

– Eksperci nie wykluczają, że w wypadku, gdy statki wtargną w atmosferę Ziemi, dojdzie do skażenia na powierzchni globu. Reaktor zasilający Pierwszą Gwiazdkę zawiera bowiem znaczną ilość paliwa jądrowego.

– Gów... No, nieprawda – zaprotestował kapitan. – Kilkanaście ton, ledwie liczniki coś pokażą.

Sta skinął głową i zapytał:

– Kabina nawigacyjna? Muszę się z nimi skontaktować...

Luksusowy jacht kołysał się łagodnie na falach. Nie dość łagodnie, by większość pasażerów nie leżała pokotem w swoich kajutach. Tracili widok przepięknego, rozgwieżdżonego nieba, pieszczoty morskiego wiatru na twarzy. Stanisław Zgrzybiały, który nie odczuwał ani śladu morskiej choroby, siedział w ciasnej kajucie ze słuchawkami na uszach. Obserwował z napięciem ekrany dwóch komputerów. Obok siedział oficer łączności, najwyraźniej gotów nieść pomoc, lecz nie bardzo rozumiejący, co się naprawdę dzieje. Zgrzybiały manipulował myszą, coś wyszukiwał, kręcił gałkami odbiornika.

– Tu Zgrzybiały, tu Zgrzybiały. Stacja Sierra Olga dwanaście, wywołuję Sierra Olga dwanaście!

– Sierra Olga dwanaście! Zgrzybiały? Miałeś być na Ziemi!

– Jestem na Ziemi – fuknął. – Co wy se tam jaja robicie? Z cumowniczego sypie ktoś Morse’em, co za jaja? Już nikt nie zna Morse’a.

– Tak... u nas Artur jest telegrafistą...

– Paweł? – domyślił się Sta. – Dawajcie gazem Artura, co się tam dzieje, dlaczego nie dajecie Artura...

– To niemożliwe...

– Co niemożliwe? Ktoś sypie Morse’em, dajcie mi retransmisję.

– Ale... tam nie ma nikogo. Na cumowniczym nie żadnego człowieka...

– Dobra, może i nie ma człowieka, ale jest telegrafista. Dawaj retransmisję!

Po drugiej stronie rozległo się jakieś mruknięcie i z głośnika popłynęła struga szumów. Oficer radiowy spojrzał na Zgrzybiałego i, nie widząc w oczach protestu, pokręcił gałką, przełączył klawisz filtrów i teraz wyławiali już melodię sygnałów. Sta wsłuchiwał się chwilę. Wreszcie strzępki komunikatów zaczęły się składać.

– Zielona Pagoda w łagodnej rotacji – zaczął dyktować do głośnika. – Jeden do półtora cyklu, rotacja nieregularna. Ładunek prawdopodobnie nie ustabilizowany. Czwarta ładownia nie trzyma powietrza. Pompy reaktora zatrzymane, bieg jałowy. Temperatura rośnie.

– Szlag – syknął oficer, który, choć pewnie nie miał pojęcia o budowie Zielonej Pagody, miał dość technicznej wiedzy, by zrozumieć, że dobrze nie jest.

– Celina zero siedem po zderzeniu z Zieloną Pagodą. Hermetyczność utrzymana, pełne zniszczenie modułu sterowania... – Titatwa umilkła.

– Celina zero siedem, kto nadaje? – ktoś na Sierra Olga dwanaście nie potrafił ukryć skrajnego zdumienia.

– Bonifacy – zapikało po kilku sekundach.

– Opóźnienie, to się dzieje czterysta tysięcy kilometrów od nas, fale radiowe potrzebują ponad sekundy – wyjaśnił Zgrzybiały oficerowi.

– Dlaczego nie na fonii? – Operator Sierra Olga dwanaście tym razem był wkurzony.

– To nie dwudziesty czwarty dwunasty – odczytał Zgrzybiały.

– Co?! – wrzasnął ten Sierra Olga dwanaście. – Co sobie jaja robicie?!

– To nie wigilia, palancie – wyjaśnił Zgrzybiały z kamienną twarzą.

– O co chodzi... Kto nadaje, Celina zero siedem, kto nadaje?

– Bonifacy. Załoga Pagody, stan bez dyspozycyjności. Podejmuję działania destrukcyjne.

– Co to jest? – operator Sierra Olga dwanaście próbował coś zrozumieć.

– Bonifacy, podaj temperaturę stosu Pagody – Zgrzybiały postanowił najwyraźniej przejąć inicjatywę.

– Czterysta dwadzieścia.

Zgrzybiały wyszedł na korytarzyk. Olga uśmiechnęła się do niego, lecz widząc zafrasowaną twarz, zapytała:

– Stało się coś?

– Noo.

– Co?

– Ta katastrofa w kosmosie...

– Nie wygłupiaj się... Przestań się zgrywać... Jesteś zazdrosny? Chodzi ci o tego kapitana? Sta... dla mnie ... Nie jestem głupia. Nie szkodzi, że jesteś kierowcą. Ważne to, co jest między nami. – Położyła rękę na wystających z kieszonki koszuli matkach...

– Olga... Ty nic o mnie nie wiesz. – Pokręcił z troską głową. – Zaraz muszę lecieć. Tam jest bryndza.

– Wystraszyłeś się? Dawno nie byłeś z kobietą?

– Dawno. Nieważne. Muszę...

– Ale... jesteśmy na środku morza, co ty mi opowiadasz... – umilkła nagle, bo do jej uszu dobiegł jakiś dźwięk. Zobaczyła nad horyzontem migające światło.

– Co to jest? Policja? Ściga cię policja?

– Olga... Jestem astronautą. Kapitan Tarantoga... Trantuloga, Kapitan Zielonej Pagody, obudził się z hibernacji. I zameldował, że zaatakowały go wielkie białe myszy. Rozumiesz? Najpierw przypieprzył w cumowniczy. Potem się zabarykadował. Mamy tylko kontakt z Bonifacym na cumowniczym. Bonifacy telegrafuje, że Tarantuloga postawił Pagodę w dryft, ale Pagoda jest na kolizyjnym z Pierwszą Gwiazdką, bo się wcześniej orientowała na jej radioboję. Wszystko przez tego powalonego Frankinsteina, tego, co mnie zamknął na dwadzieścia lat w hibernatorze. Więc jak Pagoda walnie w Gwiazdkę, zacznie opadać na Ziemię reaktor, dwadzieścia ton uranu. Muszę uratować świat... Chyba rozumiesz?

Helikopter był już całkiem blisko. Wyszli na pokład dziobowy. Olga zaczęła płakać.

– Uciekasz ode mnie!

– Nie! Muszę... rozumiesz... ratować świat. Nie płacz. Będę tęsknił... – Z powietrznego wehikułu opadła lina. Zgrzybiały chwycił ją i opasał się sprawnie.

– I wrócę, jeśli nie zginę! – krzyknął już z powietrza cytatem.

 

***

 

– Widziałeś? – Pokazał w dół jeden z ratowników w helikopterze.

– Co?

– Jak się związał! To Polak. Mówiłem ci, że to Żyd?

– Dlaczego Żyd?

– Żyd i na pewno antysemita!

– Dlaczego?

– Widziałeś, jak się wiązał?

– Jak?

– Jedną ręką. Tak się wiążą Polacy. U nich węzeł ratowniczy nazywa się skrajny tatrzański. Bo oni mają Tatry. A w Tatrach pierwszy wspinał się kapitan Mariusz Zaruski. Od tamtej pory wszyscy Polacy wiążą się jedną ręką, jak marynarze. Rozumiesz?

– Może to marynarz?

– Jaki marynarz, jak astronauta!

– A dlaczego Żyd?

– Mówię ci, polski Żyd, bo u nich takich pełno.

– Ale Żyd nie może być antysemitą.

– To nie słyszałeś, że Polacy zamykali Żydów w hitlerowskich obozach? Trza było dyskretnie nożem po lince...

 

***

 

Olga stała na pokładzie i patrzyła za niknącymi nad horyzontem światłami. Kapitan podszedł i założył jej szarmancko sweter na plecy.

– Pani narzeczony to bohater – powiedział tonem pełnym podziwu. – Mówili w telewizji, że jacyś obcy zaatakowali statek w kosmosie. Jego kapitan się podobno zabarykadował, a on – kiwnął głową w kierunku helikoptera niknącego nad horyzontem – poleciał go ratować.

– Nie chcę bohatera...

Zgrzybiały prawie dwa kilometry wyżej wydrapał się wreszcie na pokład maszyny.

– Witamy pana – powiedział entuzjastycznie ratownik, który rozpoznał w nim Żyda.

– Cieszę się!

– Chyba wyrwaliśmy pana w najnieodpowiedniejszym momencie. – Jeden z pilotów patrzył na wystające z kieszonki majteczki.

– Nie szkodzi, panowie, strasznie się cieszę, że zabraliście mnie z tego domu wariatów. Wolę prawdziwe problemy, aniżeli te wszystkie babskie sprawy – odpowiedział z prawdziwym entuzjazmem. – Naprawdę, wolę już odpierać inwazję obcych, bo tu... – Machnął ręką dla zaznaczenia, jak bardzo nie może się połapać.

 

***

 

Stanisław Zgrzybiały nie unikał dziennikarzy. Było odwrotnie, co bardziej doświadczeni pismacy, łowcy sensacji, mistrzowie mikrofonu i kamery trzymali się od niego z dala. Zgrzybiały miał bowiem zwyczaj udzielać zwięzłych i prawdziwych oraz wyczerpujących informacji. Samuel Hincom, wieloletni pracownik Europa Super News, wiedział doskonale, czym to grozi. Z drugiej jednak strony, nie miał wyboru już w momencie, gdy młoda pracownica Biura Prasowego Agencji oświadczyła, że jak najbardziej może przeprowadzić wywiad z bohaterem zdarzeń, które miały nastąpić. Gdyby w takiej chwili zdezerterował, jego dziennikarska sława ległaby w gruzach. Cóż miał zrobić? Ruszył więc z kamerzystą i dźwiękowcem w głąb kosmodromu. Ekipa, choć mniej doświadczona, miała niejakie pojęcie o tym, co może ich czekać, i dlatego ze zrozumieniem przyjmowali polecenia, by filmować wszystko, co się da: a to ogromne cysterny z ciekłym tlenem, a to techników w białych kombinezonach, wreszcie bardzo malowniczą mgłę spływającą ze zbiorników kosmolotu na stanowisku startowym. Widzowie znali to wszystko na pamięć i trzeba będzie przy montażu stanąć na głowie, żeby nie zdawało się im, że to zdjęcia sprzed roku, lecz na pewno było to coś lepszego od tego, co miało przynieść spotkanie z najważniejszym człowiekiem, który właśnie miał zostać wystrzelony w kosmos, by uratować ludzkość. A końcu dotarli do pomieszczenia przygotowania do lotów. Zgrzybiały przy pomocy dwu techników nadziewał na siebie próżniowy skafander. Wyglądał na człowieka, który jest przygotowany na różne przykrości, w tym także i na udzielanie wywiadów.

– Astronauta Stanisław Zgrzybiały, człowiek, od którego zależy przyszłość naszego globu, zgodził się udzielić nam wywiadu. Panie Stanisławie, czy może pan opowiedzieć w krótkich słowach, jaka jest sytuacja w kosmosie?

– Średnio panuje próżnia rzędu dziesięć do minus czternastej tora – odpowiedział precyzyjnie Zgrzybiały. – Nie sądzę – dodał, widząc zakłopotanie Samuela – żeby w najbliższym czasie musiało to ulec zmianie.

– Ale oczywiście pytam o szczegóły wypadku.

– Tak, rozumiem. Więc według ostatnich ustaleń kapitan Tarantuloga, jedyny załogant Zielonej Pagody, po trzech latach lotu do automatycznej stacji Transuran pięć, został wybudzony z hibernacji. Jednym z celów wyprawy były testy sterowanego sieciami neuronowymi hibernatora konstrukcji profesora Frankinsteina. Hibernator sprawdził się znakomicie, jednak nie przewidziano pewnych komplikacji. W ich rezultacie...

– Czy może pan udzielić informacji naszym widzom, co się stało z kapitanem?

– Ostatni meldunek od niego brzmiał dość niepokojąco, miały go zaatakować wielkie białe myszy... Kapitan przekazał wiadomość, po czym zgodnie ze swoim planem miał się zabarykadować w jednym z pomieszczeń.

– Czy na statek Zielona Pagoda dostały się obce istoty?

– Wedle dostępnych wskazań znajduje się tam tylko kapitan.

– Zdaje się pan bagatelizować całą sytuację, tymczasem, jak wiemy, satelita zwany Pierwszą Gwiazdką został odholowany na kolizyjną pozaksiężycową orbitę i grozi mu zderzenie z Zieloną Pagodą. Dlaczego odholowano Pierwszą Gwiazdkę na kolizyjną orbitę?

– Bo nie była wówczas kolizyjna. Agencja miała plan przekazania całego paliwa jądrowego z Zielonej Pagody na Pierwszą Gwiazdkę. Zielona Pagoda po prostu automatycznie obrała kurs na Pierwszą Gwiazdkę. Manewr połączenia miał przeprowadzić kapitan Tarantuloga. Niestety, zdążył tylko wyłączyć automatyczne sterowanie, kiedy pojawiły się te istoty. Zielona Pagoda ma włączone automatyczne śledzenie trajektorii, działają silniki korekcyjne. Cały czas zbliża się z niewielką szybkością do Pierwszej Gwiazdki. Niestety, prawdopodobnie nie uda się uruchomić procedury cumowniczej.

– Co to oznacza?

– Zielona Pagoda przy... uderzy w Pierwszą Gwiazdkę, roz... rozbije jej reaktor i cały ten pasztet faktycznie zacznie opadać w kierunku Ziemi. Niestety, wektorowa suma prędkości obu obiektów jest nieco mniejsza od pierwszej prędkości kosmicznej – wyjaśnił bardzo fachowo.

– Czy czuje pan ciężar spoczywającej na panu odpowiedzialności za losy świata?

– Tak, oczywiście – zapewnił Zgrzybiały, przyjmując odpowiednio surową minę. – Wiem – skierował fachowo wzrok w kierunku kamery – że teraz muszę zapomnieć o wszystkich innych sprawach i skoncentrować się na wykonaniu swego zadania. Nawet za cenę własnego życia – zakończył twardo. Stał już odziany w kombinezon próżniowy.

– Gotów do próby szczelności?

– Gotów! – odpowiedział.

Technik założył mu na głowę błyszczącą banię hełmu, ktoś podłączał przewody. Wtedy zza pleców wyszedł Jean i dramatycznym gestem podał mu dłoń.

– Wierzymy, że nas uratujesz! - powiedział grobowym głosem, po czym, nie zmieniając tonu, dodał: – Zapomniałeś swego talizmanu. – I wsadził mu do kieszonki, w której zwykle nosi się śrubokręty albo inne, równie wyrafinowane urządzenia, teatralnym gestem, jakby przypinał Legię Honorową, stringi Olgi. Technik właśnie włączył ciśnienie i Zgrzybiały już nie mógł sięgnąć do odznaczenia, bo w nadmuchanym kombinezonie nie idzie zgiąć ręki. Zresztą i tak wszystko było już nagrane, więc tylko mógł wychrypieć do mikrofonów:

– Dziękuję!

– Powaliło cię! – wyskoczył na Jeana, gdy znaleźli się w rękawie prowadzącym na płytę startową. – Wiesz, jak to wygląda! Czarne majtki na białym skafandrze! Skąd żeś je wziął?

– Ci z helikoptera je odnieśli. Mówili, że zostawiłeś, a co, nie twoje? – Jean nie potrafił ukryć rozczarowania.

– Pewnie, że nie moje. Olgi.

– Te... To jednak! Wyrwałeś babkę! Ja cię! I co, ile ma lat?

– E tam, wyrwałem... Nieporozumienie... No, siedemnaście. Niedługo kończy osiemnaście.

– Nie gadaj, chłopie. Są majtki... Jest babka. Ale masz farta! Powiesz, jak to zrobiłeś?

Zgrzybiały sięgnął do kieszeni.

– Cholera, przyczepiły się koronką do rzepy! – Machnął ręką rozzłoszczony. – Idiotyczna sprawa... Taka młoda. Wiesz... zapomni na pewno, nim wrócę na Ziemię.

Przy końcu rękawa pojawił się Admirał z papierami w ręce.

– Stanisław... Niedobrze. – Pomachał dokumentami. – Coś się wysypało z tego transportowca Tarantulogi. Sprawdziliśmy radarem. W promieniu dwustu kilometrów zaśmiecone. Straszne ryzyko podejść – zakończył poważnie.

– Mocno? – zainteresował się Artur.

– Jak radar wykrył z tej odległości, to musi być koło siódemki. – Zgrzybiały pokręcił z zakłopotaniem głową.

– Chyba nie ma sensu, żebyś leciał? – raczej stwierdził Admirał.

– Spodziewałem się tego – powiedział Zgrzybiały. – Lecę, tylko niech mi ktoś pomoże to odczepić. – Sięgnął znowu do kieszonki.

– Lecisz? Decydujesz się?

– Lecę, coś wymyślę po drodze...

– Stanisław, zostaw, jeśli to od kobiety. – Admirał zatrzymał jego rękę. – Jak zdejmiesz, to możesz mieć pecha – dodał bardzo poważnie.

– Aaaa! – Machnął ręką rozzłoszczony Zgrzybiały i rad nierad, ruszył samotnie do kosmolotu, choćby po to, aby rozprawić się z białymi myszami, które opanowały ponad pół miliona kilometrów stąd Zieloną Pagodę.

 

***

 

I tak oto nieustraszony astronauta Stanisław Zgrzybiały, odprowadzany setką kamer, które nie omieszkały raz po raz dokonywać zbliżeń czarnych stringów zwisających z kieszeni narzędziowej i jaskrawo odbijających się głęboką czernią od fluorescencyjnej bieli kombinezonu, pokonał raz kolejny drogę ku kosmolotowi, wstąpił na trap wiodący do kabiny i zasiadł za sterami. Przed nim było nieznane. Czuł, że ten start coś zmieni w jego życiu. Choć wszystko toczyło się wedle znanej na pamięć procedury.

Widział przed sobą wyrzeźbiony światłem cień wielkiej platformy startowej.

– Sześćdziesiąt – odliczył kierownik lotu i Sta nadział banię hełmu. Na „pięćdziesiąt siedem” miał próżnioszczelność. Potem pompy chłodziwa, pompy zbiorników wstępnego sprężania... Wzrok omiatał setki zegarów. Komputer sprawdzał sam zgodność wszystkiego z procedurą, ale człowiek siedzący na tysiącu ton paliwa wolał mieć to wszystko pod kontrolą.

Dziewięć, osiem, siedem - ręka automatycznie powędrowała do dźwigni napędu platformy. Taki sam gest wykonał ktoś w budynku kilkaset metrów dalej. Spojrzał na ekrany ukazujące obrazy z kamer monitorujących przewody paliwowe. Nie ma przecieków... Pięć, cztery, Holst, ten fragment z Planet „Mars, bóg wojny” w głowie zabrzmiał głośno i wyraźnie, jakby rzeczywiście jakaś orkiestra przygrywała do startu. Pełna gotowość, nie jakieś tam babskie ślozy, albo w kosmos, albo do piachu, bez alternatywy, mocno, wola jak ze stali, trzy, dwa, jeden, zero i bez wahania zwalnia platformę. Narost przeciążenia, czyli szarpnięcie, de-ef po de-te. Ci pierwsi astronauci mieli pióropusz ognia, myśli jak zwykle. Tu nic z tych rzeczy, nawet milczą jeszcze śmigła pod ogromnymi skrzydłami, tylko elektryczna katapulta rozpędza monstrum na czterdziestu kołach. Tego już nie ma na filmach. Po zero już lecą, a naprawdę procedura trwa dalej. Tym razem nie asfalt. Stalowe koła powleczone cienkim plastykiem dla rozłożenia naprężenia; widzi wskazania czujników, chyboczą się, mimo że szyny ustawiano z dokładnością do dziesiątych milimetra, kręcą się coraz szybciej. Banalny tachometr, jak w samochodzie, wskazuje, że mija granicę stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Wszystko gra jak Holst, drgania maleją, jest już dwieście kilometrów na godzinę, startują silniki napędzające wielkie śmigła, które już same się kręcą z powodu pędu powietrza. Sprawdza, że waga sił pomiędzy platformą a sekcją powietrzną pokazuje mniejsze wskazania. Już jest trzysta kilometrów i nie ma odwrotu. Werble walą równo, agresywnie. Rubikon został przekroczony, musi wystrzelić w powietrze. Przez moment zachwyca się precyzją techniki. Teraz żadnych emocji. Musi zmienić się w maszynę równie precyzyjną. Raz, raz, raz! Czterysta pięćdziesiąt... Pięćset kilometrów na godzinę. I znowu komputer ustawia silniki śmigłowe na dziewięćdziesiąt pięć procent mocy. Pięć procent na niespodziewane porywy wiatru. Rżnie ta maszyna, jak cudo. Jak sto piorunów. Waga pokazuje zero. Raz, raz, werble wolant na siebie i tysiąc ton odrywa się od ziemi. Kąt wznoszenia dwa, trzy, pięć, siedem stopni. Pas startowy ucieka dół. I znów Zgrzybiały wie, że ma pod sobą już kilkaset metrów powietrza. Po chwili śmigła szarpią jakąś chmurkę, tysiąc metrów. Znowu patrzy na te monitory, na których widać przewody paliwa. Teraz telepią się. Że są szczelne, może tylko wierzyć czujnikom gazu. Chwileczka słabości. Ale mimo niej kładzie precyzyjnie swój powietrzny rydwan w delikatny zakręt. Komputer zrobiłby to sam, ale on ma swój sposób. Pułap dwa kilometry. Myśli z zadowoleniem, że gra jak maszyna. Chwila słabości, ale to nic. Zupełnie bez refleksji, tylko po sprawdzeniu przyrządów zatwierdza start silników turbinowych. Zadziera nos kosmolotu. Dwadzieścia stopni. Trzydzieści. Piękno i groza. Werble Holsta walą, zwiastując nieuchronnie, co musi nastąpić. Pułap dwanaście tysięcy. Platforma leci ostro w dół, żegnamy, co ziemskie. Sekunda bezwładności. No i wóz albo przewóz. Zapłon silników rakietowych. Z Ziemi wygląda to, jakby ktoś zapalił na niebie wielką lampę. Teraz może pieprznąć... Nie pieprznęło. Trzy główne silniki grają równym głosem. Sta widzi rozświetlone wielkim płomieniem chmury. Dopiero teraz naprawdę wystartował. Zadziera nos ostro w górę, siedemdziesiąt pięć stopni. Równy śpiew porządnych silników odrzutowych. I naraz uświadamia sobie, że Holst zamilkł. Co jest grane? Coś zupełnie innego... Miga mu zapłakana twarz Olgi, beznadziejne machanie chusteczką. Co jest grane? „Jezioro łabędzie”. Odlot łabędzia. Słyszy w głosie silników akordy smyczków wspinające się w wyciskające potoki łez fortissimo i faktycznie łzy mu lecą, i nie widzi przyrządów.

– Kurwa! – wrzeszczy w myślach i chce Holsta.

Nic z tego. Czajkowski, jak jasna cholera. Nawet się rękawem wytrzeć nie może, bo na głowie próżnioszczelna bania. Chciałby zakląć grubo, na głos, ale przecież wszystko jest nagrywane. Szlag trafił tego Czajkowskiego... a orkiestra gra w silnikach żałosnymi ckliwymi akordami... Trzydzieści kilometrów... Dobre ponad sto sekund do orbity. Dziękujemy silnikom przepływowym. Tylko dlatego, że komunikat jest podświetlony charakterystycznym kodem kolorowym, pomarańczowo-niebieskim, wie, że to właśnie to. Czajkowski gra harfą i wysoką altową trąbką i łzy leją się jedną za drugą, prawie nic nie widzi. Odrzucenie tych przepływowych, kopniak ciągu, bo konstruktorzy chcą wykorzystać każdy kilogram masy, więc zamiast zwyczajnie odrzucić silniki, ciskają nimi do tyłu, żeby zwiększyć ciąg kosmolotu. Ładunki odpalają, łagodne bum, jak uderzenie w wielki orkiestrowy bęben zwany bębnem wielkim prędkości, skacze i znów słyszy głosy, widzi kolejnego łabędzia zrywającego się z wysiłkiem do lotu. W dole niebieska Ziemia, nie ziemia, tylko Planeta Ziemia, a on mknie na szczycie góry ognia ku nieznanemu.

Pieprzony Czajkowski! Sześćdziesiąt kilometrów, kosmolot majestatycznie pnie się w próżnię, ucieka od Matki Ziemi, na nosie widzi szklistą powłoczkę rozżarzonych gazów. Wygląda jak nieruchoma kopułka, ale to złudzenie, to pędzący z potworną prędkością płomień. Kreśli w przestrzeni krzywą największej celowości. Zaraz zacznie pochylać nos kosmolotu dla nabrania właściwej prędkości orbitalnej. Jeśli się połączy ze sobą trajektorię startową i lądowanie, to wyjdzie z tego ornament, jaki powtarza się na ścianach pałaców Alhambry. Czuje, że łzy docierają do uszu i wlewają się do środka. Za chwilę święto Odrzucenia Głównego Zbiornika? Święto? Co go potłukło? Co jest? Przeczucie? Pieprznie coś zaraz? Strach pokazuje na ułamek sekundy swoje szpiczaste uszy, ale Czajkowski znowu wali go w łeb swoim kolejnym fortissimo. Jeśli pieprznie, to Spełnienie Przeznaczenia. Za chwilę widzi szpiczastą strzałę zbiornika oddalającą się w kierunku majaczącej Ziemi i ma ochotę pomachać. Sto kilometrów, manewr wchodzenia na orbitę. Po wszystkim? Jeszcze tylko chwila manewrowania. Patrzy w ten monitor, gdzie były przewody paliwowe. Done... Nie ma zagrożenia... Nic... Spełnienia też nie ma? O co chodzi? Czajkowski gra nadal. Ale już cicho. Omiata wzrokiem panele ze wskaźnikami. Wszystko w porządku. O, jakżeż łatwo zrozumieć stan urządzeń, jak trudno zrozumieć, o co chodzi, jak człowiek słyszy muzykę!

– Trudno? – mówi sobie. Stało się na pewno coś banalnego. Co? Dziewczyna? Baba? Ta smarkula?

W rejon awarii udawały się dwa statki, holowniczy i remontowy. Telegrafista z cumowniczego beznamiętnie relacjonował rozwój wypadków. Temperatura stosu pięćset pięćdziesiąt. Wzrost niestabilny, rotacja półtora, także niestabilna, ładownia czwarta, widoczny wyrzut ładunku. Zgrzybiały zacumował na stacji orbitalnej. Trzy minuty na uzupełnienie mediów, nawet nie ruszał się z kabiny. Kontroler lotów relacjonował krótko:

– Kalkulacja czasu wypada fatalnie. Wokół Zielonej Pagody jest strefa rozrzuconych szczątków po zderzeniu. Żeby przejść przez nią bezpiecznie, trzeba by z tydzień czasu... Chyba na minimalnej prędkości. W tej chwili to się rozlazło do dwóch tysięcy kilometrów. Nie wiem, Zgrzybiały, czy jest sens tam lecieć... chyba tylko po to, żeby złożyć dokładniejszą relację o katastrofie...

– Coś wymyślę – odpowiedział Zgrzybiały i poleciał.

Miliard ludzi na Ziemi mogło na ekranach telewizorów i komputerów obserwować to, co miał przed sobą kontroler lotów i Zgrzybiały. Miliard ludzi zostało natychmiast poinformowanych, że szanse są jak pół na pół. W chmurze szczątków radar dostrzegł ruch. Dzięki zwiększającej się precyzji obserwacji ze statku holowniczego wyliczono, że jest szansa na to, by na moment otwarło się szerokie na kilkanaście kilometrów okno, wolne od śmiercionośnego śmiecia. Lecz czy tak się stanie, czy wystarczy czasu na przejście statku, czy Zgrzybiały zdąży dotrzeć na właściwy moment, na wyliczenie tego było zbyt mało danych. Zgrzybiały wrzucił jednak pełną moc. Był oczywiście najdalej od miejsca wypadku, widzom tłumaczono, że pozostałe jednostki miały zamocowane różne moduły do wykonywania zadań remontowych, badawczych, wyglądały niczym magnes zanurzony w pudełku ze złomem, obwieszone wysięgnikami, antenami, siłownikami. W razie jakiegoś gwałtowniejszego manewru to wszystko mogło się oberwać. Statek Zgrzybiałego pędził całą mocą.

Lecz kosmiczne sprawy działy się zbyt leniwie dla wymogów telewizyjnej dramaturgii. W kolejnych bezpośrednich transmisjach ukazywała się ta sama sala stacji orbitalnej z tymi samymi ekranami, na których zmieniały się tylko współrzędne. Podczas gdy Zgrzybiały w ciasnej kabinie omiatał wzrokiem setki wskaźników, wsłuchiwał się w radiowe transmisje, wyliczał poprawki trajektorii, widzowie nudzili się. Potrzebne było coś nowego, jakiś nowy obraz. Stacje przerywały bezpośrednią transmisję obrazami Zgrzybiałego maszerującego do kosmolotu, ktoś wygrzebał dostatecznie wojskową i dramatyczną muzykę do ilustracji przerywnika. W końcu dziennikarze odnaleźli Olgę na jachcie.

– Przecież z tym astronautą to miał być tylko taki bajer! – rozryczała się do mikrofonu. – Świnia, tak mnie zostawiłeś! Wracaj, ślepia ci wydrapię! – obiecała.

Zgrzybiały tymczasem, choć daleko od rejonu katastrofy, osiągnął największą prędkość. Rozstrzygnięcie zbliżało się nieuchronnie. W stacji na Ziemi kilkuset ludzi obserwowało w napięciu obraz ruchu kosmicznego śmiecia zagradzającego drogę do dryfującej w kosmosie Zielonej Pagody. Kontroler lotów gryzł ołówek w napięciu, bo to nie była typowa sytuacja, gdzie istniały procedury, przemyślane sposoby postępowania. Jedyny wskaźnik, na jakim mógł opierać swoje decyzje, to było wyliczane przez komputer prawdopodobieństwo utrafienia w okno przez statek. Kiedy Zgrzybiały pokonywał w sekundzie blisko dziesięć kilometrów, ten wskaźnik spadł do 0,2. Kontroler podniósł mikrofon do ust, lecz liczba nagle zmieniła się na 0,6. Gdy go odłożył, wyskoczyło 0,1.

– Zgrzybiały, widzisz, co się dzieje?

– Tak – zachrypiał głośnik. – Komputer ma kłopot z wyliczaniem trajektorii tak wielkiej liczby obiektów.

– Zgrzybiały, to ostatni moment, daj wsteczny, nie uda się!

– Mam pomysł – odpowiedział spokojnie nieustraszony astronauta.

– Zgrzybiały, do jasnej cholery, chyba nie bierzesz na serio tej całej gadaniny o zagładzie Ziemi?!

– Ale chcę wyciągnąć Bonifacego i dać osobiście w mordę Tarantulodze.

– Olga czeka na ciebie! – Argument pozostał bez odpowiedzi. Tak przynajmniej się zdawało kontrolerowi.

Lecz po kilku sekundach ktoś z boku zameldował.

– Przyspiesza! W tym momencie prawdopodobieństwo przejścia komputer wyliczył na 0,1.

– Zgrzybiały, co ty robisz?!

– Sprób... cią...

Kontroler zerknął na wskaźnik przyspieszenia i zrozumiał, że astronauta dał tak potężny ciąg, że przyspieszenie nie pozwala mu mówić.

– Zwariował! – stwierdził kontroler po kilku sekundach, z całą odpowiedzialnością, po zlustrowaniu kilkunastu wskaźników.

– Zgrzybiały, co ty robisz, lecisz wprost na największe zagęszczenie odłamków!

– Tam... jest... najcieniej! – zrozumieli.

Coś kombinował. Co? Komunikacja urwała się, bo statek doleciał do skraju chmury szczątków i lawirował wściekłymi uderzeniami silników, by uniknąć zderzenia. Mieli obraz z bliskiego holowniczego, widać było potężne błyski dysz, statek niczym piłka zdawał się odbijać od niewidzialnych ścian. Z głośników płynęły tylko nieartykułowane dźwięki, wyduszane z płuc potężnymi kopnięciami przyspieszeń, ktoś włączył transmisję telegrafii z cumowniczego.

– Sześćset w reaktorze, rośnie. – Ktoś przetłumaczył Morse’a, ktoś najwyraźniej tracący nadzieję.

– Jakby się przebił, to by zdążył – zauważył z żalem ktoś inny. Zgrzybiały najwyraźniej zwariował. Pędził wprost na dryfujące w kosmosie śmietnisko, kawałki kratownic blachy z pokrycia, rozrzucone w objętości kilku kilometrów sześciennych, oświetlone promieniem radaru, wyglądały jak jednolita, poszarpana gruda. Zderzenie się z czymkolwiek przy tej prędkości oznaczało krótki fioletowy błysk i... koniec wszystkiego. Katastrofa zbliżała się nieuchronnie. Ludzie wpatrzeni w ekrany podnieśli się z miejsc.

– Zgrzybiały! – krzyknął kontroler, bo nic już nie można było zrobić.

Ale Zgrzybiały zrobił. Statek błysnął silnikami manewrowania i jakby ktoś go wielką łapą obrócił, ustawił się tyłem do kierunku lotu. I główny silnik dał pełną moc. Strumień plazmy o temperaturze blisko trzydziestu tysięcy stopni wystrzelił w próżnię. Gnające z prędkością tysiąca kilometrów na sekundę cząstki uderzyły w śmiercionośne odłamki, które natychmiast zaświeciły jak sztuczne ognie. Te, które znalazły się w pobliżu osi strumienia, zamigotały nierealnie krótkimi błyskami, zamieniając się natychmiast w kupki gazu o ciśnieniu tak marnym, że ruszyłyby ledwie na jedną dziesięciotysięczną milimetra słupek barometru rtęciowego, gdyby jakiś szalony meteorolog usiłował je zmierzyć. Komputer, który przeliczał prawdopodobieństwo powodzenia, wyświetlił najpierw 0,9, potem dorzucił jeszcze jedną dziewiątkę. Zgrzybiały, choć z trupim uśmiechem człowieka poddanego 6 g, cały i zdrowy minął strefę odłamków.

– Sukinsyn! – wrzasnął ktoś z entuzjazmem na stacji. Kontroler miał na końcu języka bardziej dobitne określenie, ale zdołał się powstrzymać.

– W ogóle o mnie nie myśli. Wydrapię ślepia! – obiecała Olga.

To nie był koniec akcji ratunkowej, ale dalej to już była rutyna. Co prawda cumowniczy połączony z Zieloną Pagodą tworzył rodzaj wahadła chaotycznego, którego trajektorii nikt nie potrafił przewidzieć, lecz Zgrzybiały wypatrzył miejsce, za które można było capnąć manipulatorem. Automaty naprawcze szybko odblokowały śluzy, przywróciły hermetyczność przedziałów przeznaczonych dla ludzi i odtworzyły podstawowe funkcje układów podtrzymania życia. Co prawda kapitan Tarantuloga zabarykadował się w swojej kabinie z obawy przed wielkimi kosmicznymi białymi myszami, które w każdej chwili znowu mogły zaatakować, lecz nie mógł nie ulec argumentom Zgrzybiałego.

– To ja lecę do ciebie pół miliona kilometrów, życie narażam, żeby ciebie uratować, a ty się ze mną nie napijesz? – Zgrzybiały stwierdził, że dobrze, iż woda destylowana i etanol czysty do analiz wyglądają tak samo, lecz niedobrze, że woda ma tak ohydny smak, zwłaszcza gdy ktoś musi wypić jej cały litr, ale czego się nie robi dla rozwoju astronautyki? Zgrzybiały po trochę nietypowej operacji zapakował całą załogę w osobie zahibernowanego Tarantulogi do swego kosmolotu i wysłał, ustawiwszy automatycznego pilota, ufny, że statek niczym stary koń dowiezie gospodarza z gospody do domu, może nawet zanim zdąży się obudzić. W końcu został sam z Bonifacym.

– I co, jak sądzisz? – zapytał kota lewitującego swoim zwyczajem na wysokości głowy. – Uratujemy tę ludzkość? – Kot zmrużył tylko ślepia. – Wiem, wszystko jedno. No to uratujemy – zdecydował, po czym wszedł do kabiny nawigacyjnej i wyłączył śledzenie Pierwszej Gwiazdki. Zmiana kursu nie była wielka, lecz wystarczyła do tego, by Bonifacy wylądował na ścianie. Czepiając się pazurami, domaszerował do kombinezonu Zgrzybiałego, na którym ciągle figurowały przyczepione do rzepa kieszeni stringi Olgi.

– No... masz rację. Baba. Nie martw się, pół miliona kilometrów stąd. Dobra, musimy zabrać się za ten cały bałagan. – Ruszył do panelu radiostacji, włączył zasilanie.

– Zgrzybiały z Zielonej Pagody woła Sierra Olga dwanaście!

– Kontroler – zachrypiał głośnik.

– Czy odbieracie telemetrię?

– Jest telemetria!

– No to chyba widać, że sytuacja opanowana.

– Tak, widzimy! Za kilkanaście godzin podejdzie holowniczy i zabierze ciebie.

– Możesz go odwołać, spróbuję ten złom uruchomić.

– Jesteś pewien?

– Jestem pewien – odpowiedział Zgrzybiały. Przez sekundę zastanawiał się, czy rzeczywiście, ale jak powiedział, że jest pewien, to już tak musiało zostać. Zgrzybiały wiedział, co mówi. Czekało go żmudne grzebanie we flakach statku. Ale to potrafił. Zaczął od autodiagnostyki, ta oczywiście pokazywała, że nic nie działa, potem wypuścił roboty naprawcze, wreszcie po kilku godzinach kosmiczny złom miał sprawny główny napęd, zabezpieczone węzły konstrukcyjne, co przetłumaczone na ludzki język oznaczało, że się nie połamie przy pierwszym manewrze. Przywrócił sterowanie na cumowniczym pomimo całkowitego rozbicia kabiny sterowniczej. Jednym słowem, odwalił kawał roboty. Był czas na odpoczynek. Połączył się z stacją orbitalną, wymienił opinie o sytuacji całego zespołu.

– Sprowadzenie zajmie gdzieś z półtora miesiąca, praktycznie nic tu już nie ma do roboty, tylko się obijać – stwierdził. – Wiecie już, co się stało?

– Wiemy – odpowiedział kontroler. – To hibernator Frankinsteina sterowany siecią neuronową. To taki patent, który utrzymuje delikwenta w półśnie w temperaturze dwudziestu stopni. Procesy życiowe ulegają wielokrotnemu spowolnieniu, ale gość odczuwa i coś tam mu się marzy. Hibernator ma za zadanie utrzymać go w dobrym nastroju. Biedak udał się w kosmos, żeby uciec od złego towarzystwa. – Kontroler zawiesił głos. – No, a sieć neuronowa, zamiast zachowywać się jak dobre towarzystwo, usiłowała się dostosować do niego i... No i dodawała mu do glukozy alkoholu.

– Przejdzie odwyk, mogło mu się zdarzyć coś znacznie gorszego – podsumował optymistycznie Zgrzybiały. – Ostatecznie w układach z sieciami neuronowymi chodzi o to, żeby były nieprzewidywalne.

Godzinę później komputer poinformował go, że ktoś chce rozmawiać. Ruszył myszą i ekran rozbłysnął. Pojawiła się na nim Olga, a w mniejszym okienku widać było profesora Frankinsteina.

– Cześć, Sta – zawołała wesoło dziewczyna. – Już myślałam, że cię nigdy nie zobaczę.

– Czołem! – pomachał jej.

– Dzień dobry! – powitał się Frankinstein.

Zgrzybiały, widząc tandem, wyostrzył uwagę. Coś się święciło. Co Frankinstein mógł mieć do Olgi?

– Sta... podobno już jesteś niepotrzebny w kosmosie, tylko że nie masz jak wrócić. A święta już za kilka dni. Nie chciałbyś, żebyśmy spędzili święta razem?

– No chciałbym, ale sama widzisz, ten złom się tak wlecze. – Astronauta rozłożył ręce w geście zupełnej bezradności.

– Mam pomysł, jak mógłbyś zdążyć na święta – odezwał się z promiennym uśmiechem profesor Frankinstein.

– Że co?

– Stachu... zaufaj mi. To dobry pomysł. Masz na pokładzie kapsułę ratowniczą?

– Mam, ale zapas powietrza wystarczy na osiem godzin, baterie nie utrzymają systemów podtrzymania życia... Bardzo dobry pomysł. – Pokiwał z ironią głową.

– No właśnie. Przenieś na kapsułę hibernator.

– Tak? I wyciągniesz mnie za dwadzieścia lat albo będę musiał się udać od razu na kurację odwykową? Dziękuję!

– Stachu, nie ma ryzyka. – Frankinstein nie ustąpił.

– Nie chcesz spędzić ze mną świąt? – zasmuciła się dziewczyna.

– Chcę... – Zgrzybiały umilkł. Kłamstwo uwięzło mu w gardle. Lewitujący w powietrzu Bonifacy niespodziewanie znalazł się za nim i zdzielił łapą w ucho. – Więc, powiadasz, hibernator do kapsuły?

– No właśnie. Po uruchomieniu potrzebuje minimalnego zasilania. Poza tym ustaw przy programowaniu jakąś niższą wartość entropii.

– O... Frankinstein, już mnie raz...

– Sta, proszę – włączyła się Olga.

– To niczym nie grozi. Najwyżej trochę cię odmłodzi, a to przecież jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Zabierz ze sobą kota, już dosyć się kręci w kosmosie, pewnie chciałby popolować sobie trochę na myszy.

– Powiedz, że chcesz czym prędzej sprawdzić, jak się sieć neuronowa zaprogramowała. – Astronauta usiłował zgasić Frankinsteina.

– Zgrzybiały – niespodziewanie włączył się kontroler lotów – jestem za tym, żebyś zmykał z tego złomu, jak jest okazja. Decyzja, żeby nie ryzykować podejścia holowniczego, była słuszna. Ale to się może zaraz rozsypać, wiesz, byle dziura i cała robota na nic. Lepiej usunąć powietrze dla zmniejszenia naprężeń.

– I jak, Sta? – Olga uśmiechnęła się najsmutniej jak potrafiła. Zgrzybiały łypnął na wiszącego nad nim Bonifacego. Nie miał wyboru.

Przyczyna, dla której kapsuła ratownicza po precyzyjnie wykonanej trajektorii długości ponad dwu milionów kilometrów minęła stację orbitalną dwanaście i nie zacumowała, nie była trywialna. Zgrzybiały, który z zadowoleniem stwierdził, że wybudzenie nastąpiło prawidłowo i że znajduje się we właściwym miejscu przestrzeni, że kapsuła funkcjonuje, zasiadł za sterami i wówczas spojrzał na swoje ręce. Długie i chude. Dotknął twarzy.

– O żesz kurwa! Frankinstein, ja cię zabiję – usłyszał swój własny głos, który był głosem chłopca przechodzącego mutację.

– Ratownicza, ciąg wsteczny! Ratownicza, ciąg wsteczny! – wydzierał się kontroler, a Zgrzybiały nie robił nic. To znaczy usiłował wyrwać bezpiecznik napędu. Niestety, siła, z jaką trzeba było szarpnąć pokrywę sterownia silnika, była obliczona na dorosłego faceta, a nie na kilkunastolatka. Obleciał ćwierć globu, nim mu się to udało. Kilka minut później musiał zacząć manewr wchodzenia w atmosferę. Powiadają, że radioamatorom stale śledzącym łączność kosmiczną udało się zarejestrować taki dialog:

– Zgrzybiały, na litość boską, tylko nie wyłączaj zasilania sieci hibernatora, bo się skasuje! Czy zdajesz sobie sprawę, że to, co się stało, to spełnienie marzeń ludzkości o wiecznej młodości?

W odpowiedzi rozlega się sardoniczny śmiech jakiegoś bezczelnego młokosa i kwestia:

– Bujaj się, już wyłączyłem!

Olga Pędziwiatrow w międzyczasie zdążyła wrócić z rejsu do zimnej Europy, by w ostatnim dniu imprezy dla tuzów modelingu wykazać się działalnością charytatywną. Owszem, znaleziono dom dziecka w dostatecznie zapadłej i północnej dziurze tuż pod granicą Polski z Rosją, któremu postanowiono zrobić frajdę. Zwieziono prezenty, modelki przebrano za wróżki, znaleziono odpowiedniego świętego Mikołaja. Otóż dla całej historii istotne jest tylko to, że były to tak zwane prawie niezamieszkałe tereny. Znakomicie nadające się do awaryjnego lądowania kapsuły. Zapewne to sprawiło, że Olga, która została wyprawiona z miejscowym gajowym w celu znalezienia dość strojnej choinki, zobaczyła naraz na drodze przed gazikiem wyraźnie zagubionego chłopaka w wyraźnie za wielkim, dziwacznym kostiumie z naszywkami Agencji Astronautycznej. Gajowy zatrzymał gazik, oboje wyskoczyli naprzeciw zjawiska. Olga dostrzegła, że z krzaków wylazł duży kot, i przeczytała na kostiumie chłopaka „Stanisław Zgrzybiały”. Chwilę mu się przyglądała wielkimi, okrągłymi oczami, aż w końcu wyciągnęła rękę do jego twarzy i przeciągnęła po sypiących wąsach.

– No, to znowu ten Frankinstein i jego hibernatory – wyjaśnił melancholijnie. – Znowu mu uwierzyłem, no i widzisz...

– E... ekstra – odpowiedziała, pociągając go za ślad brody. – Żebyś ty wiedział, jaki teraz jesteś milusi!

– Przypadkiem spotkałam tego chłopca w lesie, to mój znajomy – przedstawiła go później w świetlicy, gdzie przygotowywano wigilię. – Zaprosimy go, prawda?

– Pewnie, tylko musi nam pomóc. Może znasz się trochę na elektryce? Mamy taką fajną pierwszą gwiazdkę, tylko ją trzeba podłączyć. – Ktoś natychmiast zorganizował mu zajęcie. Ktoś podał mu świąteczny prezent: plastykową rakietę na baterie, błyskającą kolorowymi lampkami.

– A ty, jakie masz świąteczne życzenia? – zaatakował go osobnik z mikrofonem, który miał za zadanie zebrać materiał na radosny, świąteczny reportaż.

– Nie, ja nie. – Chłopak wystraszył się, ale nagle najwyraźniej zmienił zdanie. – Mam życzenie, dorwać Frankinsteina! To gdzie jest ta pierwsza gwiazdka? – zapytał.

– Taka jest ta dzisiejsza młodzież, widzi pan. – Usłyszał reporter i aż mu się włosy zjeżyły, bo dałby głowę, że powiedział to wielki bury kocur, który, najwyraźniej zdegustowany całym zamieszaniem, natychmiast wyniósł się do ciemnego korytarza.

 


< 20 >