Fahrenheit nr 56 - grudzień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 05>|>

Recenzje (1)

 

 


The Greatest Hits of  Marek S. Huberath

 

okladka

Zbiór opowiadań Marka S. Huberatha mógłby nosić taki właśnie tytuł. I nie jest to z mojej strony tylko pomysł na dowcipne zatytułowanie recenzji, ale próba przekazania pewnej prawdy o zbiorze. Tak jak w przypadku kompilacji największych przebojów gwiazd estrady, również tutaj mamy do czynienia z utworami, które zyskały poklask odbiorców, częstokroć były już wydawane w innych albumach i znalazły poczesne miejsce w annałach, w tym wypadku fantastyki. Z drugiej strony podobne zbiory (muzyczne) mają tę wadę, że zwykle nie zawierają nowych utworów, w związku z czym dla miłośników twórczości danego artysty są tak naprawdę wtórne, bo mają wszystko to, co znalazło się już na wcześniejszych albumach. Wobec tego wydawcy kombinują, jak się da, żeby jednak tych zagorzałych fanów czymś przyciągnąć: a to dorzucą jakiś niepublikowany utwór, a to kawałek, który był grany tylko na koncertach, albo znany hit w nowej aranżacji.

Z podobną sytuacją mamy do czynienia w przypadku „Balsamu...”. Na 512 stron opowiadań nowego materiału jest 100 stron, czyli niecałe 20%, i to jest największy i tak naprawdę jedyny mankament tej książki. Na obronę wydawcy i autora dodam jednak, że nie jest to klasyczne The Greatest Hits, bowiem zabrakło kilku opowiadań, które, jak zauważył autor w jednym z wywiadów, nie pasowały do koncepcji zbioru. Coś bowiem te opowiadania łączy – motyw śmierci. Tego, jak do niej dochodzi, dlaczego do niej dochodzi i co następuje po niej.

Zbiór zawiera jedną mikropowieść, osiem opowiadań i jednego shorta. Sześć utworów ukazało się wcześniej, cztery są premierowe. Do tej pory ukazały się dwa zbiory opowiadań Marka S. Huberatha: „Ostatni, którzy wyszli z raju”, w całości zawarty w „Balsamie...”, oraz „Druga podobizna w alabastrze”, z którego zaczerpnięte zostało jedno opowiadanie. Moim zdaniem w zbiorze, którego motywem przewodnim jest śmierć, zabrakło opowiadania „Druga podobizna w alabastrze”. Problem, jak sądzę, stanowił rozmiar tego utworu: z powodów czysto technicznych nie było możliwe zwiększenie objętości książki o kolejne sto kilkadziesiąt stron.

Zanim przejdę do meritum, czyli krótkiego zrecenzowania poszczególnych opowiadań, wspomnę jeszcze o stronie wizualnej książki. Każde opowiadanie zostało bowiem zilustrowane przez Martę Blachurę, która narysowała również przepiękną okładkę. O ile okładka jest moim zdaniem wspaniała, o tyle co do ilustracji mam mieszane uczucia. Z jednej strony należy pochwalić ich autorkę za to, że wiernie trzymają się treści opowiadań, z niebywałą pieczołowitością odwzorowały najdrobniejsze szczegóły, są też moim zdaniem najzwyczajniej ładne. Z drugiej strony ograniczają jednak trochę naszą wyobraźnię i narzucają wizję ilustratorki. Poza tym sprawiają, że niejako spada prestiż zbioru, który zaczyna się nam jawić jako literatura może nie dla dzieci, ale co najwyżej dla nastolatków. Tymczasem ciężar gatunkowy poruszanych problemów i sposób ich ujęcia mogłyby rodzić szansę i potrzebę wyjścia z nimi do szerszego odbiorcy. Odbiorcy, że użyję brzydkiego wyrazu, mainstreamowego. Jeżeli jednak ktoś, komu nazwisko autora jest obce, przekartkuje tę książkę w księgarni, może wziąć ją właśnie za przeznaczoną dla młodszego czytelnika.

Postaram się pokrótce omówić poszczególne opowiadania. W nawiasie po tytule podaję skrót tytułu zbioru, w którym ukazały się wcześniej.

„Wrócieeś Sneogg, wiedziaam...” (OKWZR) – opowiadanie to zwyciężyło w II Konkursie Literackim organizowanym w 1987 roku przez „Fantastykę”. I to w zasadzie by wystarczyło za rekomendację. Z recenzenckiego obowiązku napiszę jedynie, że opowiadanie nic a nic się nie zestarzało, a nawet stało się jeszcze bardziej aktualne w naszej coraz bardziej konkurencyjnej rzeczywistości. Przedstawia losy kilkorga „przyjaciół”, którzy nieświadomie rywalizują o prawo do bycia nazywanymi ludźmi.

„Trzy kobiety Dona” (OKWZR) – Ziemię nawiedziło ponowne zlodowacenie. Główny bohater Don wędruje ze swoimi trzema towarzyszkami do ciepłych krajów. Opowiadanie pokazuje, jak silna jest wola przeżycia mimo bezsensu walki z żywiołem, jakim w tym przypadku jest lodowiec i wszechogarniający mróz.

„Absolutny powiernik Alfreda Dyjaka” (DPWA) – mieliście kiedyś wątpliwość, czy przypadkiem cały świat nie został stworzony tylko po to, żeby Wasze czyny miały punkt odniesienia? Takie rozterki dręczą tytułowego bohatera i nie są one nieuzasadnione. Dodatkową zaleta tego opowiadania jest ukazanie polskiej rzeczywistości u schyłku PRL z jej obrzydliwą beznadzieją i szarzyzną. Dla młodszego pokolenia ten tekst może mieć nawet walor edukacyjny.

„Kara większa” (OKWZR) – jeden z dłuższych utworów i mocniejszych punktów zbioru. Opowiadanie to zdobyło Nagrodę Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla w 1991 roku. Jedna z niewielu w polskiej fantastyce wizji piekła, które zostało przedstawione niejako z polskiej perspektywy. Bo w jakim innym kraju piekło byłoby skrzyżowaniem hitlerowskiego obozu zagłady z sowieckim łagrem? Opowiadanie stanowi też ważny i przejmujący głos w dyskusji na temat aborcji.

„Ostatni, którzy wyszli z Raju” (OKWZR) – jak już wcześniej napisałem, jest to właściwie powieść czy też mikropowieść. Zajmuje w zbiorze pokaźne 128 stron. Za ten utwór Marek S. Huberath został uhonorowany Śląkfą, czyli Nagrodą Śląskiego Klubu Fantastyki dla Twórcy Roku 1996. Ostatnimi, którzy wyszli z Raju, są przybysze z planety Heddehen, pierwszymi byliśmy my, czyli ludzie. Powieść o tym, co w nas niezmienne pod każdą szerokością geograficzną i w każdym czasie, o nietolerancji, ksenofobii i polowaniu na czarownice.

„Kocia obecność” (OKWZR) – bohaterem opowiadania jest pracownik zakładu fotograficznego. Pewnego razu zaczyna nawiedzać go tytułowy kot, którego nie można zobaczyć. A to dopiero początek dziwnych odwiedzin.

„K. miał zwyczaj” – short jak to short. Więcej nie napiszę, żeby recenzja nie była dłuższa od utworu recenzowanego.

„Akt szkicowany ołówkiem” – opowieść o spotkaniu po latach, z zaskakującym finałem. Chyba najsłabszy punkt tego zbioru.

„Trzeba przejść groblą” – przejmująca i koniec końców urokliwa historia o śmierci, miłości i obcowaniu świętych.

„Balsam długiego pożegnania” – tytułowe opowiadanie nie zawodzi, jeden z mocniejszych punktów programu. Poetycka wizja archipelagu nieodmiennie kojarzącego się z Wenecją. Mieszkańcy wysp korzystają z przywileju tytułowego balsamu długiego pożegnania, czyli mogą kontaktować się z bliskimi jeszcze przez jakiś czas po ich śmierci. Oczywiście wszystko ma swoją cenę, i to nie niską.

Podsumowanie właściwie można podzielić na dwie części, ale najpierw, Czytelniku, odpowiedz na pytanie: Czy czytałeś wcześniejsze zbiory opowiadań Marka S. Huberatha?

Jeżeli odpowiedziałeś „nie”, bez wahania pędź do księgarni lub otwórz witrynę swojej ulubionej księgarni internetowej i nabądź tę książkę. Tak jak w przypadku składanek zatytułowanych The Greatest Hits of ... – nie zawiedziesz się. Dostaniesz literaturę fantastyczną najwyższych lotów, wyselekcjonowaną i krążącą wokół jednego, trudnego, ale tak przecież powszechnego wątku. Pomimo że większość opowiadań jest raczej smutna w wymowie, to zbiór jako całość niesie jednak nadzieję.

Jeżeli odpowiedziałeś „tak”, jesteś w takiej samej sytuacji, w jakiej byłem i ja. Chociaż zdecydowaną większość z tych opowiadań czytałem wcześniej, ich lektura była przyjemnością. Ludzka pamięć jest zawodna, a poza tym czytając opowiadanie po raz drugi czy jak w przypadku niektórych – po raz kolejny, istnieje szansa zwrócenia uwagi na aspekty, które wcześniej umknęły uwadze. Jeżeli jednak nie zamierzasz kupić książki, bo masz wcześniejsze zbiory, to gorąco namawiam do przeczytania chociaż dwóch ostatnich opowiadań z tego zbioru, są tego naprawdę warte.

 

Tomek „kopyr” Kopyra

 

Marek S. Huberath

Balsam długiego pożegnania

Wydawnictwo Literackie, 2006

Stron: 516

Cena: 34,99

 


Walka o władzę, z magią w tle

 

okladka

Lubię opowieści, które zostały zbudowane na solidnym fundamencie, co oznacza ni mniej, ni więcej, że są prawdopodobne. Takie, które po wyjęciu z opakowania, czyli zdarciu całego fantastycznego sztafażu, osadzone w realiach, dajmy na to współczesnych, będą nadal wiarygodne. Lubię również, jeśli ów kostium fantastyczny, w jaki autor swoją historię ubiera, trzyma się kupy i jest pozbawiony bełkotu typu: elfy, jednym ruchem brwi przenoszące góry, czy nieprawdopodobne potwory tylko w wyobraźni Xiędza Chmielowskiego mogące zaistnieć. Jeśli do tego bohaterowie zachowują się i mówią jak ludzie, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że czas poświęcony lekturze nie będzie zmarnowany. Oznacza to bowiem, że autor myślał, a co ważniejsze, zdawał sobie sprawę z tego, że czytelnikowi też się myśleć zdarza i wciskać mu kitu nie wypada.

Jedną ze sprawdzonych metod na wykreowanie wiarygodnego uniwersum jest sięgnięcie do wydarzeń, jakie rzeczywiście miały miejsce w historii i do mechanizmów historią i ludzkimi zachowaniami rządzących. Oczywiście wymaga to dość czasochłonnego studiowania źródeł, ale jeśli autor odrobi porządnie lekcje, to gra jest warta świeczki. A czytelnik zadowolony.

Taką właśnie drogę wybrał Rafał Dębski, tworząc „Czarny pergamin”. Wykorzystał znany z historii motyw słabego władcy pozostającego pod wpływem ambitnego arystokraty, który w swoim dążeniu do władzy niszczy wszystko, co stanie mu na drodze, łącznie z krajem, wplątując go w wyniszczającą wojnę. Takim czarnym charakterem w książce Dębskiego jest Ludwig Burghiese, wspomagany przez arcybiskupa Falcone i królową, usiłującą zapewnić sobie silną pozycję na wypadek śmierci małżonka, która z racji jego słabego zdrowia jest raczej pewna.

Plany tej grupy może pokrzyżować tylko tytułowy Czarny Pergamin. Tylko, ponieważ inne, głównie ludzkie przeszkody hrabiemu udało się prawie całkowicie wyeliminować. Pergamin jest to potężny przedmiot magiczny, tak magiczny, że nawet za pomocą silnej magii nie można go zlokalizować. Jego moc objawia się, kiedy władca umiera bezpotomnie. Wtedy na pergaminie pojawia się nazwisko następcy. Ponieważ bezpotomna śmierć króla jest wysoce prawdopodobna, nie dziwi wcale, że Burghiese usiłuje zdobyć artefakt i zniszczyć, gdyż tylko on może przeszkodzić mu w sięgnięciu po pełną władzę.

I tyle o fabule, gdyż generalnie to właśnie walka o władzę jest osią wszystkich wydarzeń, a jej uczestnicy, czy ci działający z premedytacją, czy wbrew swej woli, muszą po prostu jakoś się w konkretnej sytuacji znaleźć. Nie znaczy to, że bohaterowie biernie godzą się z losem. Wręcz przeciwnie, oni z tym losem walczą, a właściwie jest to walka o przeżycie, aczkolwiek dla każdego słowo to oznacza co innego, co zaboli chłopa, nie zaboli królowej. Jak to w życiu. Zaletą książki, oprócz ciekawej akcji, jest właśnie to, że postaci zaludniające karty „Czarnego pergaminu” nie są bezwolnymi marionetkami, które tańczą tak, jak im autor zagra. Rafał Dębski potrafi pisać ciekawie, z humorem, a doświadczenie zawodowe bez wątpienia pomaga mu w tworzeniu pełnokrwistych postaci. I takie one są, od najmarniejszego żołnierza po możnych świata tego.

Osobiście nie żałuję czasu, jaki książce poświeciłam. „Czarny pergamin” czyta się dobrze. Nie jest to lektura trudna w odbiorze, ale i nie można jej określić wyłącznie jako lekkiej, łatwej i przyjemnej. Polecam.

 

Dorota Pacyńska

 

Rafał Dębski

Czarny Pergamin

Fabryka Słów, 2006

Stron: 400

Cena: 27,99

 


Król jest nagi

 

okladka

Od „Miecza przeznaczenia” zaczęłam swoją przygodę z fantastyką. Andrzej Sapkowski uwiódł mnie niezwykłą umiejętnością kreowania ciekawych, intrygujących i bardzo prawdziwych postaci, biegłością stylistyczną, erudycją, a nade wszystko tym, że potrafił stworzyć zaskakującą fabułę. W moim prywatnym rankingu wyprzedzał go z twórców rodzimych jedynie Henryk Sienkiewicz, częstokroć zresztą przywoływany przez AS-a jako wzór, autorytet i źródło inspiracji. Mój szacunek dla autora sagi o wiedźminie wzrósł po lekturze „Narrenturmu” – tą powieścią Sapkowski dowiódł, że nie da się zaszufladkować, nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, a i kuponów od sukcesu swego debiutanckiego cyklu odcinać w nieskończoność nie zamierza. Dał się poznać jako twórca nie tylko utalentowany, ale, co jeszcze ważniejsze, wszechstronny.

A potem coś się stało. Coś niedobrego. W październiku 2004 napisałam o „Bożych bojownikach” – drugim tomie cyklu husyckiego: ciężko rozpoznać w „Bożych bojownikach” kontynuację „Narrenturmu”. Na oko wszystko się zgadza. Okładka utrzymana w tej samej stylistyce. Na okładce stoi: Andrzej Sapkowski – znaczy, autor też ten sam. Ale czytając, wielokrotnie musiałam na tę okładkę zerkać, żeby się upewnić, czy to nie jakaś pomyłka.

Wszystko, co wymieniłam powyżej, jako znaki firmowe AS-a, zaczęło znikać. Postaci się popsuły, ewoluując w zupełnie bezsensownych i niewiarygodnych kierunkach, na płaszczyźnie fabularnej wyraźnie poświęcono spójność na rzecz efektowności i nawet bon motów było znacząco mniej. Mimo to nie traciłam nadziei i tak oto spuentowałam niezbyt pochlebną recenzję: Gdzieś po drodze na Wrocław wozy Bożych bojowników zgubiły finezję, a to ważna i cenna rzecz. Nie tracę nadziei, że odnajdę ją ponownie w „Lux Perpetua”.

Nadzieja, matka wiadomo czyja, okazała się płonna. W „Lux perpetua” finezji nie ma za grosz. A co jest? Jest Reynevan, miotający się po Śląsku i nieudolnie udający, że szuka Jutty. Może i chłopak próbuje, ale wyraźnie nie ma szczęścia. Nie może bez mała mili ujechać, żeby się nie nadziać na jakiegoś znajomka. Znajomek często gęsto potrzebuje pomocy medycznej, której wszak konsyliarz odmówić nie może, udziela jej zatem. Oddaliwszy się, wpada za następnym zakrętem na wroga. Jeśli ma szczęście, znajomek nie odjechał jeszcze za daleko i wybawi go z opresji. Jeśli nie ma szczęścia, wkracza magiczne deus ex machina. I tak dalej, w piętnastu rozmaitych wariantach. Ponadto mamy zgrabne aluzje do afery lustracyjnej i problematyki tajnych współpracowników, albowiem Reinmara próbuje się przewerbować, szantażując, a jakże, białogłową. Husytom, którzy podejrzewają interwencję inkwizycji, musi z kolei biedny młodzian bez ustanku udowadniać, że nie jest wielbłądem. I choć akcja mknie do przodu, tak naprawdę fabuła stoi w miejscu. Nie pomaga wyciąganie nowych postaci z kapelusza ani łatające niespójności, coraz wymyślniejsze magiczne sztuczki. Jeśli lider polskich fantastów musi wyciągać golema ze ściany, żeby mu się ta ściana nie zawaliła na głowę, to coś tu jest mocno nie w porządku.

A przecież ma na wyciągnięcie ręki barwne, ciekawe postaci. Jednak albo je porzuca, jak Szarleja czy karygodnie zmarnotrawionego Samsona Miodka, albo uchyla rąbka misternie budowanej tajemnicy, nie dopowiadając reszty (przypadek Urbana Horna). Wariant trzeci, najgorszy, to nagła zmiana koncepcji prowadzenia postaci – jej ofiarą padł między innymi jeden z moich faworytów, inkwizytor Grzegorz Hejncze. On to, gdy już prawie osiągnął swoje cele, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, bo argumenty podaje bardzo słabe, nagle się cofa. W poczet nieszczęśników, objętych wariantem trzecim, zalicza się także Birkart Grellenort, przez niektórych Pomurnikiem zwany. Już wcześniej były symptomy, że nam się imponujący pierwej, czarny charakter osuwa w groteskę. I fakt, osunął się tak głęboko, że można nawet powiedzieć, że wpadł po uszy. Zakochał się, mówiąc brzydko. W dziewczęciu o wdzięcznym imieniu Douce (czyżby kontynuacja linii Bonharta?), lecz oczach nieludzkich. Jednakowoż, biorąc pod uwagę ciężkie dzieciństwo Pomurnika, bo i tego elementu autor mu nie oszczędził, można zrozumieć, że nie miał szans na zdrowy związek. Ciężko natomiast zrozumieć, dlaczego dopiero w trzecim tomie zaczęło być to aż tak istotne, a w poprzednich dwóch nie.

Na osłodę mamy postaci nowe (poniektórym przypadnie bardzo znacząca rola). Niektóre nawet rokują i intrygują (Rixa, Kundrie, Weronika), niestety tylko do czasu. Wydaje się, że autor sam nie był do końca pewien, co chce z nimi zrobić, więc spróbował wszystkiego po trochu i wyszło po japońsku – jako tako, w najlepszym razie. Dostajemy standardowe narzekania na kler, a nawet jeden bardzo mocny i symboliczny przykład psucia się kościelnej ryby od głowy. Przykład jest niesmaczny i niepotrzebny, to samo powiedziano już wcześniej i dużo subtelniej (w BB, kiedy Samson, a z nim pozostali, nie pozwolili husytom zbezcześcić figury). Niejako dla równowagi, jest i jeden księżulo dobry – wiejski proboszcz, świadomy własnej niedoskonałości, ale jednak jest. By pozostać w nurcie bieżących wydarzeń, autor serwuje nam koncepcję ewidentnie polityczno-biznesowego Układu. To korporacje i ich brudne pieniądze rządzą światem, niezależnie od tego, co na ten temat pozwala się myśleć duchownym i szlachcie dowolnego obrządku.

Magii należy się kilka słów. Najlepsza okazuje się ta z jarmarku, wyceniona na marne grosze. I tu nasuwa się myśl, że może nie przypadkowo, a dla krotochwili jeno uczyniono szczytem czarnej magii Złowrogą Kurzą Łapkę. Może to konsekwentna a przewrotna koncepcja była. Jest to interpretacja nieco naciągana, ale jedyna, która elementy magiczne w trzecim tomie trylogii ratuje i uwiarygodnia. Bo tu już bez skrępowania korzysta się z nich w charakterze wygodnej podpórki. Nagle z magią przed husytami kryć się nie trzeba, ba, sami się o nią głośno dopominają. Gdzie nie splunąć, tam nie tylko czarownik, ale w dodatku biegły. A jak wszystko zawiedzie, magia poratuje w biedzie.

Szukam plusów i znaleźć nie bardzo mogę. Dialogi, niestety, niedobre. Drętwe. Dowcipy stare i wysilone. Świeże, śmieszne teksty można zliczyć na palcach jednej ręki. Z nawiązań dużo Sienkiewicza, co mnie może i powinno zachwycać, ale ze względu na kontekst i natężenie raczej irytuje. Najlepszy, paradoksalnie, jest pierwszy rozdział. Robi czytelnikowi apetyt na ucztę, a potem biedak odkrywa, że dziś w menu tylko wczorajsze resztki z mikrofalówki. Z dawna wyczekiwane zakończenie, poza jednym epizodem, w ogóle mnie nie zaskoczyło. Czy raczej – nie zaskoczyło pozytywnie. Ale to już z pewnością kwestia indywidualnego odbioru. Trochę szkoda, że AS utracił jedną z największych zalet, jaką w moim mniemaniu była nieprzewidywalność. A już rzeczą karygodną jest rozciąganie zakończenia na sto stron i jednoczesne pominięcie tylu postaci milczeniem.

„Lux perpetua” czyta się lekko, jednak twórcze wypalenie, którego jest świadectwem, to przypadłość ciężka i oby nie wieczna.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Andrzej Sapkowski

Lux perpetua

SuperNowa, 2006

Stron: 564

Cena: 43,50

 


Zegarmistrz światła purpurowy

 

okladka okladka

„Tempus fugit” – tytuł efektowny, ale przyznam, że bardziej podobała mi się wersja robocza, czyli „Przestrzeń i czas”, jakoś tak lepiej do większości opowiadań na antologię się składających w moim odczuciu pasowała. Bo choć faktycznie w niektórych tekstach bohaterowie usiłują czas gonić, a nawet przegonić, to nie we wszystkich, powiem więcej: są takie, które do tytułu ostatecznego nie pasują w ogóle. Do roboczego też nie wszystkie.

Antologia, jak to zwykle bywa, zawiera teksty bardzo różne, od mistrzowskich po... niemistrzowskie, od doskonale wpisujących się w myśl przewodnią zbioru po takie niekoniecznie adekwatne, poważne i zabawne, dopracowane i nie. Ponieważ nie widzę sensu w omawianiu spisu treści obu tomów, spróbuję się przyjrzeć utworom pod kątem tego, jak się wpisują w temat przewodni i – żeby to było jasne – mam na myśli „Przestrzeń i czas”, tak bowiem brzmiało założenie zbioru w momencie kompletowania tekstów.

I to by było tyle, jeśli chodzi o wstęp, bo jak można przeczytać na okładce: tempus fugit i jest to święta racja.

Przestrzeń i czas, tu skojarzenia nieodparcie wiodą nas w kierunku podróży w czasie, ich zamierzonych lub nie konsekwencji, oraz rzeczywistości alternatywnych i ich wzajemnych relacji.

Jarosław Grzędowicz w opowiadaniu „Zegarmistrz i łowca motyli” w pełni wykorzystał możliwości, jakie idea antologii dawała. Mamy tu i podróże w czasie, i ingerencję polegającą na zmianie, a właściwie kradzieży historii, i wreszcie próby zablokowania tych działań. Taka cicha wojna w czasie. Całość przemyślana, napisana świetnie i doprawiona odpowiednią dawką humoru (świetny proboszcz) jasno dowodzi, że ciężar znanych w pewnych kręgach statuetek nie rzucił autora na laury. Cały Grzędowicz, cały on. Pierwsza liga.

Zupełnie inaczej, czego można było zresztą się spodziewać, potraktowała temat autorka, której domeną jest fantastyka całkowicie odmienna, czyli Milena Wójtowicz. Oczywiście znajdą się czytelnicy, którzy nie dostrzegą w tej „niepoważnej przecież pisaninie” nic wartościowego, nie zauważą, jak bystrym obserwatorem i złośliwym komentatorem rzeczywistości jest Wójtowicz, nie docenią, jak wiele daje nam odrobina śmiechu. Nie będziemy się tym jednak przejmować. „Załatwiaczka” dobrze wpisuje się w myśl przewodnią zbioru, a jednocześnie jako tekst typowo... „milenkowy” zapewnia kilka chwil lekkiej i przyjemnej rozrywki. Po prostu cieszy. Jeszcze kilka rozgrywek i pierwsza liga w zasięgu klawiatury.

A skoro już przy owej pierwszej jesteśmy, to warto parę słów napisać o lokomotywie drugiego tomu antologii, „Ewangelii według Johna Thomasa Scotta” Mai Lidii Kossakowskiej. Zaskoczeniem byłoby, gdyby tekst był słaby, a ponieważ nie jest, to właściwie nie ma o czym pisać. Jedno tylko mnie męczy. Podczas lektury nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że znam tę historię. I nie wiem, czy na odbiór tekstu miały wpływ jakieś opowiadania obcoplemienne, wydawane w rozlicznych antologiach, bo motyw różnie uzasadnianych podróży do chrześcijaństwa źródeł, a i samych tej religii początków, nie został wymyślony tu i teraz, czy może tekst lub jego zalążek był drukowany gdzieś w czasopiśmie, możliwe również jest, że widziałam go kiedyś zupełnie prywatnie, na zasadzie „weź, zobacz sobie”. Nie wykluczam również tego, że i ja, i autorka czytałyśmy te same teksty i... no, właśnie, wszystko nam się z jednym kojarzy. Tak czy inaczej, ponieważ o wiele rzeczy mogłabym Maję Lidię posądzać, ale na pewno nie o brak własnych pomysłów, do lektury „Ewangelii” zachęcam. A sprawę osobistej, przez podział się namnażającej widocznie sklerozy spróbuję wyjaśnić sama, kiedyś, jeśli nie zapomnę.

Eugeniusz Dębski nie poświęcił się dogłębnym badaniom nad czasem i przestrzenią, a zwyczajnie w opowiadaniu „Najważniejszy dzień w tym roku” wykorzystał wehikuł temporalny i zwiedził jedną z możliwych przyszłości. Wizja, jaką nam zaprezentował, nie jest tak bardzo nieprawdopodobna, jak na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, jest na tyle przekonująca, że chciałby się zakrzyknąć O tempora, o mores! Osobiście takiego Dębskiego bardzo lubię.

Paweł Majka, znany czytelnikom Fahrenheita z publikowanych pod pseudonimem opowiadań o prawdziwych rycerzach, tym razem pokazuje zupełnie inną twarz. I jest to twarz bardzo interesująca. Tytułowy „Poświat”, jaki nastąpił po świecie, bardzo się różni od swego poprzednika, choć emocje, motywacje i zachowania wszelkich bytów, jakie go zaludniają, są typowe dla rodzaju ludzkiego, zamieszkującego nasze, obecne uniwersum. Mam nadzieję, że z twórczością autora będziemy mogli obcować częściej niż dotychczas, bo zdecydowanie warto.

Mniej więcej w tym samym stopniu, acz zupełnie inaczej podobało mi się opowiadanie Ewy Mroczek, znanej z wcześniejszych publikacji jako Ewa Snihur, zatytułowane „Tęczowy smok”. Wbrew tytułowi nie jest to fantasy; wręcz przeciwnie, ten na wskroś współczesny tekst opowiada o skutkach przesunięcia kredensu-zawalidrogi. To informacja dla tych, którzy odziedziczywszy mieszkanie po ciotce, będą chcieli pozbyć się starych gratów. Lepiej nie. Opowiadanie bardzo ciekawe, dobrze napisane, doskonale wpisujące się w formułę antologii.

Równie interesującą koncepcję świata alternatywnego, aczkolwiek tylko jednego, przedstawił w „Kluczu przejścia” Tomasz Kołodziejczak, autor coraz rzadziej zaszczycający czytelnika swoimi tekstami, a szkoda, bo na ogół ma coś ciekawego do powiedzenia i na dodatek opowiadać potrafi.

Warto wspomnieć w tym miejscu o „Sprawie Filipowa” Andrzeja Pilipiuka. Choć – jak to w przypadku tego autora bywa – pomysł świetny, ale wykonanie słabsze, dzięki niemu możemy się wreszcie dowiedzieć, dlaczego komunizm w Rosji zwyciężył. Historia naprawdę ciekawa i brawo. Muszę przyznać, że językowo opowiadanie jest lepsze niż wcześniejsze utwory. Widać autor, mimo dużej popularności i świetnej sprzedaży, wie, że warto się uczyć, w przeciwieństwie do wymienionego poniżej.

Bowiem „Matka gromów” Sebastiana Uznańskiego to awans do pierwszej ligi za pomysł, a właściwie pomysły, i spadek do czwartej (jest coś niżej?) za wykonanie. Tekst jest obciążony grzechem pierworodnym tego autora, czyli nadmiarem gadżetów. Pomysły upakowane tak ciasno, jakby od tego, ile ich autor wciśnie do tekstu, zależały losy świata. Szkoda, że Uznański uwagi, które do tego właśnie grzechu nawiązują, pojawiające się choćby na forach, traktuje jak czepialstwo, a nie głos rozsądku, którego należałoby może posłuchać. W efekcie czytelnik otrzymuje niejako konspekt powieści, i to bynajmniej nie jednotomowej. Oczywiście wszelkie koncentraty bardzo ułatwiają życie, ale głównie te spożywcze, w literaturze to się nie sprawdza. Dostaliśmy sernik w proszku, składający się głównie z rodzynek, bo o serze producent zapomniał. A mogło być tak pięknie.

„Niewiele brakowało” Marcina Wrońskiego to osadzona w świecie Aytlanu opowieść o tym, jak łatwo podczas podróży w czasie trafić nie tam, gdzie się chciało. Opowiadanie utrzymane w stylu opowieści z Pobrzeża, sprawnie napisane, jednak nie zaskakuje. Wręcz przeciwnie, czytelnik zbyt wcześnie orientuje się, do czego autor zmierza, a to powoduje, że czyta dalej głównie po to, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście tak to się skończy, a nie, by dowiedzieć się, jak to się skończy. Nie zostaje w pamięci.

Kolejnym tekstem do przeczytania i natychmiastowego zapomnienia jest „Odnaleźć Annę” Cezarego S. Frąca. Znów otrzymaliśmy tekst napisany sprawnie, ale nie wiadomo po co. Pomysł nie jest szczególnie oryginalny, a który lokaj jest zły i narozrabia, czytelnik domyśla się dość wcześnie. Średnia krajowa.

Nie zachwyciło mnie również opowiadanie Katarzyny Kruszewskiej „W blasku świec”. Mimo dość ciekawego, może niekoniecznie w stu procentach oryginalnego, ale za to mało wykorzystywanego u nas pomysłu i staranności, jaką autorka wykazała w dążeniu do nadania autentyzmu całej sytuacji, tekst jest lekko nużący. Efekt czasu – bo o to wszak w tej antologii chodzi – nie został należycie zaakcentowany, a zakończenie pojawia się ni z gruszki, ni z pietruszki i do niczego nie pasuje. Co gorsza nie udało się Kruszewskiej, a szkoda, wywołać u mnie ciarek biegających po plecach, co przy tekście „grozy” jest raczej niezbędne. Opowiadanie do mnie nie przemówiło. Może nie odleżało tyle ile trzeba, może autorka zbytnio się pospieszyła. Do poprawki.

Następny tekst, który o przeróbki aż się prosi, to „Tunel” Sebastiana Imielskiego. Widać, że autor miał pomysł na czasoprzestrzenną historię, na alternatywną rzeczywistość, ale nie zadał sobie jednego zasadniczego pytania: po co? Ja w każdym razie odpowiedzi nie znalazłam. Rozumiem przejście między światami, rozumiem, że ktoś może się przypadkiem w jego okolice zaplątać, rozumiem, że w wyniku tego trafia gdzieś tam, to jest dla mnie jasne. Za Chiny jednak Ludowe nie zrozumiem sensu działań Grupy Trzymającej w owej alternatywie Władzę. Na co i po co jest jej potrzebny nasz bohater, po kiego grzyba, mając tak wielkie możliwości, robią mu pranie mózgu? Bez sensu. Owszem, ja wiem, że autor bardzo starannie to wyjaśniał, ale ja mu kompletnie nie wierzę. Tym niemniej jest to tekst o niebo lepszy niż najsłabszy w całej antologii

Nie tylko zresztą „Tunel”, wszystkie opowiadania, których się tu czepiam, owszem, są niedoskonałe, mają jakieś braki lub naddatki, język nie zawsze autorów słucha, ale mają w sobie coś. Jakiś potencjał, ich autorzy mogą nas jeszcze pozytywnie zaskoczyć.

I tu aż się prosi o stwierdzenie: co wolno wojewodzie... A może inaczej: Co wolno młodemu, to nie staremu wojsku. Bowiem najsłabszy tekst w tej antologii nie wyszedł spod klawiatury jakiegoś Kota, popełnił go Dziadek. Mam na myśli „Jak liście z drzew” Romualda Pawlaka. Nie wiem za bardzo, dlaczego w ogóle ten tekst powstał i co poeta miał na myśli. Owszem, bohaterowie zostają wyrzuceni ze swojej rzeczywistości, i to nawet pasuje do całego zbioru. Jednak zupełnie nie rozumiem, co autor usiłował nam przekazać. Czy chodziło o to, że istoty myślące potrafią przeżyć w nieznanym im środowisku? Czy o to, że staruszki karmią koty? A może rzecz w tym, że taka staruszka jak spotka Jasia i Małgosię to niekoniecznie tuczy chłopaczynę na pieczyste. No, być może autor chciał przekazać, że nie cała młodzież jest zła, i są tacy chłopcy i dziewczęta, którzy nie przypalają żelazkiem biednych staruszek w celu ograbienia ich z marnej emerytury. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, bowiem dla mnie ten tekst osiągnął pewną doskonałość. Jest to tekst doskonale o niczym. Być może mój intelekt nie dorasta, nie widzi przekazu, nie czuje głębi, to akurat bardzo dobrze, bo nienajlepiej pływam. Gdyby jeszcze autorowi udało się porwać czytelnika językiem, oryginalną i wiarygodną kreacją świata, z którego przybyli bohaterowie, ukazaniem emocji w sposób wywierający nieodparte wrażenie, ale nie. Ziemia jest płaska, ludzie też. Nudna nuda.

I na koniec słów kilka o opowiadaniu „Błazen” Tomasz Kaczmarka. Mam z nim problem. Nie polega on na tym, że jest kiepskie, nudne, o niczym, napisane drewniany językiem. Nic z tych rzeczy. Wręcz przeciwnie. „Błazen” to tekst ciekawy, oryginalny, nieźle napisany, a nawet mimo pewnego „zakręcenia” wiarygodny. Autor się postarał. Naprawdę. Nie rozumiem tylko jednego, dlaczego opowiadanie ukazało się w tej właśnie antologii. Zgadza się, jest tu inny wymiar, z którego wyłażą demony, więc teoretycznie warunek „przestrzeń” został spełniony, ale wydaje mi się, że nie o to w tym tekście chodzi i wolałabym osobiście poczekać na kolejne opowiadania Kaczmarka, tak aby się złożyły na odrębny, autorski zbiór.

To już chyba cała lista płac. Nikogo nie pominęłam? Nie. W porządku. Krótko i węzłowato bo tempus fugit. Czytać – nie czytać, kupić – nie kupić, warto – nie warto? Czytać, kupić, warto. Generalnie, zasadniczo na plus.

 

Dorota Pacyńska

 

Antologia Tempus fugit, tom I i II

Fabryka Słów, 2006

Stron: 488, 496

Cena: 29,99 (za każdy tom)

 


< 05 >