Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Adrianna Filimonowicz „Przeciętni”

Zdjęcie: pexels.com

Dziewczyna roztrąciła w biegu dwóch mężczyzn idących środkiem chodnika. Rzuciła krótkie „sorry” i jeszcze przyspieszyła. Wymienili pogardliwe spojrzenia i skręcili w stronę klubu. Dasza starała się nie oglądać i nie zwracać na nikogo uwagi. Nocą ulica Nowy Świat miała specyficzny urok wystylizowanej rzeczywistości ludzi kultury, imprez i polityki. Trudno tu było zobaczyć kogoś źle ubranego albo z niemodną fryzurą. Rozmowy charakteryzował albo wyćwiczony luz, albo swobodna galanteria – zależnie, czy mijało się popularny klub czy elegancką restaurację. Dasza czasem, wbrew ostrzeżeniom przełożonych, zapuszczała się w te miejsca. Próbowała zachłysnąć się atmosferą, która zabrała jej rodzinę i przyjaciół – uwierzyć, że są szczęśliwi. Teraz jednak pędziła w stronę Dworca Śródmieście, nie bacząc na to, że rzuca się w oczy przeciętnością. Jej prosty strój – zadbany, ale zupełnie nijaki – był w tym miejscu wyzywający. Brak makijażu, krótko przycięte, niepomalowane paznokcie – to wszystko mogło sprowadzić na nią kłopoty, gdyby spotkała znajomego ze studiów czy dała się wciągnąć w jakąkolwiek konwersację. Ratowało ją to, że nikomu nie dawała wiele czasu na oglądanie jej. Sama czuła, że nie ma go wiele.

– Jedzie coś teraz do Otwocka? – rzuciła nerwowo do kasjerki, wpadając na dworzec.

Kobieta obrzuciła ją niechętnym spojrzeniem.

– Informacja jest w okienku po prawej stronie.

– Dobrze. – Głęboki wdech. – Cokolwiek do Otwocka, co jedzie niedługo.

Chwilę później krążyła nerwowo po peronie, odliczając minuty. Jeśli Damian postanowi stamtąd zniknąć, na kolejne spotkanie może już nie być okazji. „Opanuj się. Czemu teraz miałby stamtąd uciekać? W środku nocy?” – spytała się w myślach, próbując ochłonąć.

Półtorej godziny później przedzierała się przez bezlistne krzaki otaczające ciemny monolit opuszczonego budynku. Ze środka nie dochodziły żadne dźwięki, ale Dasza wiedziała, że lokatorzy tego ponurego miejsca nauczyli się skutecznie kryć swoją obecność. Dziewczyna zatrzymała się przy zsypie prowadzącym do piwnicy. Wzdrygnęła się, zsuwając przez wąski otwór do ciemnego pomieszczenia. Zawsze czuła się niepewnie, przekraczając te mury. Lekkie oszołomienie i poczucie nierealności wkradało się do umysłu. Dawny szpital psychiatryczny został ograbiony ze wszystkich sprzętów, ale nie pozbawiony duszy. Znowu, po wielu latach, przyciągnął pokaleczone umysły, niezdolne dopasować się do alternatywnej rzeczywistości wykreowanej dla nich przez projekt „The Best”. Na początku miało się wrażenie, że to zwykłe koczowisko bezdomnych – czy raczej zbuntowanych młodych, którzy postanowili żyć „po swojemu”. Dasza jednak przez kilka lat streetworkingu zrozumiała, jakie cierpienie zamyka się w tych murach i podobnych melinach. Weszła głębiej i dopiero na korytarzu piwnicy zdecydowała się włączyć latarkę. Z przyzwyczajenia omiotła wąskim snopem światła pomazane ściany i kopnęła jakieś leżące na podłodze butelki, by zapowiedzieć się tutejszym. Witek – chudy, ciemnowłosy chłopak, który ukrywał się po różnych otwockich pustostanach przed policją, wychynął zza winkla. Wcisnęła mu dwie dychy.

– To za cynk – rzuciła, widząc jego zaskoczone spojrzenie. – Jest tu jeszcze?

Włamywacz pokiwał głową.

– Prowadź.

Ruszyli ostrożnie na górę. Kiedy mijali półpiętro, Witek skulił się lekko, wbił wzrok w swoje buty i wręcz zmalał. Dasza dostrzegła, że przechodzą go dreszcze. Zaniepokojona, zatrzymała się i zaczęła przeczesywać ściany światłem latarki. Przez okazałe okno klatki schodowej zaglądał Księżyc, ale ledwie wyławiał z ciemności zarys stopni. „Lara to kurwa” – znajomy napis po lewej. „Tu zginiesz, buahahahaha” – kolejny. Snop światła zatrzymał się na wielkim graffiti przedstawiającym dwoje „oczu Saurona” zezujących na siebie, po czym uciekł ku prawej ścianie i… Dasza musiała zacisnąć z całej siły dłoń, by nie wypuścić mimowolnie latarki. Odwróciła wzrok, ale potem zmusiła się, by znów spojrzeć. Malunek był tak realistyczny, że wręcz trójwymiarowy. Demoniczna ręka zaciskała się na drobnej dłoni małego dziecka, które musiało być gdzieś „poza kadrem”. Na schody spływały czerwone plamy, które w pierwszej chwili wzięła za bryzgi krwi. A niełatwo było ją zmylić – praca streetworkera wymagała wrażliwości i stalowych nerwów równocześnie.

– O, matko, niesamowite – wymamrotała z podziwem, chcąc jak najszybciej wydostać się na korytarz pierwszego piętra. – Nie znałam tego.

– Taaaa… Wiktor wypełzł ze swojego gniazda – skomentował pogardliwie Witek, choć w jego głosie słychać było nutę strachu.

– Nowy jakiś?

– Nie, coś ty! – Oczy chłopaka błysnęły zdumieniem. – Chyba jest tu od zawsze. Nie znasz tego pomyleńca?

Pokręciła głową. Zerknęła szybko za siebie, ale na szczęście obraz zniknął już w ciemnościach. Nie dopytywała – i tak pomoc Witka sporo ją kosztowała – ale czuła, że przegapiła przy poprzednich wizytach coś bardzo ważnego. Odsunęła tę myśl na bok. Praca nad Damianem była teraz najważniejsza. Konstanty – szef rekruterów do projektu „Stabilizacja” – bardzo liczył na zaangażowanie ponadprzeciętnie zdolnego, młodego biologa. A Dasza czuła, że jej sposoby powoli się wyczerpują. Głównie dlatego, że Damian właściwie nie stawiał oporu. Nie miał na to siły – jak już zresztą prawie na nic.

Powitał ją bladym uśmiechem, wygrzebując się ze śpiwora. Swego czasu wiódł aktywne życie – Alpy, Elbrus, Kilimandżaro, wreszcie trekkingi w Himalajach. Teraz trudno było uwierzyć, że ten drobny blondyn o dziecięcej twarzy, zamknięty w czterech ścianach porzuconej rudery, mógł tego wszystkiego dokonać. Na zdjęciach, które kiedyś widziała, był mocno zbudowanym, pewnym siebie facetem. I tylko wiecznie lekko przekrzywione okulary i koszmarny dobór kolorów mogły zdradzać, że nigdy nie będzie jednym z idealnych naukowców z „The Best”.

– Dasza, ja chyba nie chcę ratować świata. Mam go w dupie – wypalił nagle, między opowieścią o unikaniu bojówkarzy „The Best” a rozważaniami nad brakiem kasy.

– My nie ratujemy świata. Podpieramy tam, gdzie się chwieje. Damian, mówiłam ci już: większość tego, co gadają o „Stabilizacji” to mity. Nie jesteśmy bandą superinteligentów pociągających za sznurki światowej gospodarki i polityki. Uciekanie przed „The Best” każdego zniechęciło. Może poza najstarszymi profesorami. Zwyczajnie uzupełniamy braki w kadrach, w myśleniu o gospodarce, w medycynie… – Zwiesiła głos.

Damian patrzył na nią ze złością.

– Wytknij mi teraz, że jako utalentowany biolog powinienem się poświęcić dla ratowania innych. Dasza, ja to wiem! Wiem, ze komórki macierzyste to przyszłość. Wiem, że ci, którzy się tym zajmowali i poszli na projekt, szukają teraz sposobu, by z komórek macierzystych wyprodukować nowych rekruterów i dyrektorów projektów, a raka czy SLA mają w dupie. Ale… Niech ktoś inny się poświęca. Dlaczego ja mam w kółko myśleć o sobie jak o jakiejś „straconej szansie”? Mam to gdzieś. Przegrałem swoje życie, nie czyjeś. Może nawet mi wstyd, że tak myślę, że o sobie.

– To niech nie będzie – przerwała mu twardo.

Chyba zorientował się, że uderzył w żałosny ton, bo spuścił wzrok. Wyciągnęła z torby termos.

– Zatkaj się herbatą. Chlapnęłam rumu – rzuciła z uśmiechem.

Usiedli bliżej siebie, termos krążył z ręki do ręki, tonując atmosferę jak wiele razy wcześniej.

– Szczerze, to kiedy lazłam do projektu, myślałam tak, jak ty. Tak naprawdę chciałam tylko świętego spokoju. A stabilizacja świata? To nie była moja sprawa. Uciekłam tam, bo wierzyłam, że uchroni mnie przed rekruterami „The Best”, którzy regularnie zatruwali mi życie. W ich miejsce pojawili się bojówkarze. W Stanach podobno ludzie „Stabilizacji” są jakoś tam chronieni. W Polsce… Musimy sobie w zasadzie sami radzić. Ale mniejsza. To wiesz. W każdym razie na początku miałam gdzieś łatanie dziur. Niby czułam intuicyjnie, że program „The Best” dawno już zżarł własne dzieci, ale miałam to gdzieś. To nie był mój problem ani moja wina, że cała ta energia twórcza i intelektualna, którą projekt miał rozwijać, skupiona jest na poprawianiu efektywności samego projektu, rekrutacji, badaniu nowych metod rekrutacji, oddziaływaniu wizerunkowym na masy – te wszystkie wydmuszki…

– Znam to. Widziałem, co się stało z Maksem.

Spojrzała pytająco.

– Kumpel z uczelni. Z inżynierii genetycznej. Absolutnie niesamowity. Poszedł do „The Best”. Jarał się strasznie projektem – kontaktem z tymi wszystkimi talentami, warunkami pracy i tak dalej. Kiedy już zwiałem, odwiedzał mnie czasem. Nawet chwilami mu zazdrościłem. Potem Karolina mi uświadomiła, że oni tam chyba nic nie robią. Spotkania, ewaluacje efektywności, oceny nowych kandydatów do projektu… on przestał robić cokolwiek sensownego! – Damian uniósł ostrzegawczo palec. – Tylko teraz mi nie wytykaj, że właściwie ja też niczego nie robię.

– Nie zamierzam. Ja dopiero w „Stabilizacji” zrozumiałam, jak bardzo tęskniłam za matmą. Choćby durną analizą funkcjonalną, jaką mi najpierw zlecili.

– Czymkolwiek jest. – Roześmiał się mężczyzna. – A teraz wielka matematyczka, zamiast siedzieć w modnym żakieciku na posiedzeniu „The Best of NASA”, siedzi w starym szpitalu…

– Sanatorium.

– Psychiatryku. Tak. Z pomyleńcem.

– To chyba dobry przykład tego, że „Stabilizacja” daje wybór.

– Ulica też. – Damian momentalnie przeszedł do defensywy.

– Ulica też – powtórzyła za kumplem Dasza. – Ja tylko pokazuję jedno z wyjść, naprawdę.

– Naciskasz.

– Bo mi to pomogło. Mnie nie zależy na ratowaniu świata, tylko ludzi. Ale nikogo nie da się uratować na siłę. Dlatego ciągle przypominam, że masz tę drogę. Nie zaciągnę cię na nią siłą, ale będę pilnowała, żebyś cały czas widział te drzwi. Tak się umawialiśmy, nie?

Pokiwał głową.

– Daj mi jeszcze czas się zastanowić.

– Spoko.

Nie było „spoko”. Znów się odsuwał i zapadał w sobie. Dasza wiedziała, że wcale nie ma czasu. To nie był młody buntownik z wyboru, świetnie czujący się na ulicy. Radził sobie, ale konieczność kierowania całej energii na przeżycie wykańczała go psychicznie. Uciekł od ludzi, którzy próbowali wcisnąć go w tryby projektu niszczącego ambicję i kreatywność. W zamian dostał nieustanne zagrożenie i samotność. „The Best” nie odpuszczało łatwo geniuszom, którzy chcieli żyć „jak byle kto”. Miałeś talent – byłeś coś winny programowi.

Dziewczyna dała Damianowi namiary na znajomego, który szukał kogoś do pomocy w barze na miesiąc czy dwa i pożyczyła parę złotych na najbliższą przyszłość. Tyle musiało wystarczyć do kolejnego spotkania. Postawiła stopę na korytarzu, już miała się żegnać, gdy na myśl o przejściu przez klatkę schodową, serce podskoczyło jej do gardła.

– Ej, kto to jest Wiktor? Ten od graffiti.

Stanęli na strychu mniejszego budynku sanatorium. „Kiepskie miejsce na zimę” – pomyślała Dasza. Podziurawiony, zniszczony przez czas i zaniedbanie strop ledwo izolował od zimna, a zasłana trocinami podłoga nie zachęcała do palenia ognia. „Ale dobre, by skryć się przed całym światem” – dodała. Bywała wcześniej w tym budynku, a jednak nie wiedziała, że on też ma dzikiego lokatora. A przecież coś powinno zwrócić jej uwagę. Ściany, które mijali po drodze na parterze i pierwszym piętrze, zamalowane były graffiti. Część przerażała jak obraz zdobiący klatkę schodową większego budynku, inne budziły podziw – choć zawsze podszyty nutą niepokoju. Były też obrazy, które ktoś zabazgrał i poniszczył tak, że nie dało się – nawet z pomocą wyobraźni – przywołać ich pierwotnego kształtu. Malarz miał talent. Być może większy niż jakikolwiek inny artysta, którego Dasza miała okazję poznać.

Pokój, który Wiktor wydzielił sobie przy betonowym kominie i otoczył starannie ścianami z płyt paździerzowych przybitych do belek stropowych, nie przypominał żadnej innej części „Zofiówki”. Po przykrytej zbutwiałymi dechami podłodze – obok puszek po piwie i pustych butelek – walały się opróżnione spraye, zużyte filtry do maski ochronnej, zamalowane najróżniejszymi wzorami arkusze papieru i kartony. Dziury w dachu zostały starannie zabite, ale mimo to w niewielkim pomieszczeniu było chłodno. Pod ścianami stały fantazyjnie pomalowane szafki zmontowane z płyt czy przytachane gdzieś spod śmietników. Wszystko zastawione było najróżniejszymi rzeczami – od ubrań i gazet po zardzewiały pogrzebacz, magnetofon kasetowy na baterie, spaloną farelkę i niesamowitą konstrukcję z blach i drutów, przypominającą instalację z Muzeum Sztuki Współczesnej. We wszystkim czuć było duszę lokatora.

Wiktor mógł mieć równie dobrze dwadzieścia pięć, co i czterdzieści pięć lat. Należał do tych typów, którzy w pewnym momencie zawisają gdzieś poza czasem i tylko stopniowo stają się coraz bardziej wyraziści, ich rysy się wyostrzają, a spojrzenie nabiera głębi. Nie miał twarzy artysty-wrażliwca, raczej chuligana z blokowiska. Jej wyrazu nie łagodziły nawet długie, kręcone, brązowe włosy opadające na ramiona mężczyzny. Przywitał ich niechętnie, nie wypuszczając piwa z ręki. Dasza momentalnie wyczuła, że często to ono będzie dyktowało narrację ich spotkań.

Przez następne wieczory streetworkerka nie mogła wyrzucić z głowy wspomnienia tej odrobinę surrealistycznej postaci. Wiktor zdawał się osobą, której oschłość i dystans nie są ani manierą wynikającą z poczucia wyższości, ani mechanizmem obronnym kogoś nieśmiałego, lecz precyzyjnym wyznaczeniem sobie miejsca pomiędzy ludźmi. I choć rozmowa się nie kleiła i skończyła, zanim na dobre się zaczęła, Dasza czuła, że nie może tej sprawy tak zostawić. Jej głównym zadaniem było rekrutowanie takich ludzi jak Damian – którzy, wydobyci z dna, mogli wiele zdziałać w zakresie ratowania dziedzin życia i nauki, które projekt „The Best” wydrenował z talentów. Jednak przełożeni godzili się na poszukiwania także wśród osób bez potencjału, a nawet zagorzałych zwolenników obecnego stanu rzeczy. Tym bardziej zaskakująca była postawa Konstantego. „Ta cała maniera to foch odrzuconego artysty” – to i wiele innych określeń, którymi szef podsumowywał, a nawet wyprzedzał jej opowieść o Wiktorze, sprawiło, że Dasza jeszcze bardziej zapaliła się do sprawy. W toku nerwowej dyskusji dało się poznać, że Konstanty musiał się już zetknąć z dzikim lokatorem „Zofiówki” – pytany wprost, zaprzeczał jednak gwałtownie.

Kiedy zjawiła się ponownie w starym sanatorium, Damiana nie było w jego kryjówce. Rzeczy mężczyzny na szczęście pozostały na miejscu, więc Dasza rozejrzała się jeszcze dla zasady po parterze i ruszyła do sąsiedniego budynku.

Szła ostrożnie po schodach, mrużąc oczy, by nie natknąć się na jakiś szalony obraz, zdolny ją zatrzymać. Nagle poczuła, jak podłoga ucieka jej spod nóg. Nierówne stopnie były czymś zalane i diabelnie śliskie. Dziewczyna w ostatniej chwili odzyskała równowagę. Spojrzała za siebie – dziesiątki dłoni namalowane wokół wysokiego, łukowato zwieńczonego okna, zdawały się ją wabić delikatnymi ruchami. Wzdrygnęła się i przebiegła kilka ostatnich stopni dzielących ją od piętra. Ruszyła szybko ciemnym korytarzem. Skręt w lewo, potem kolejny i wreszcie zasłana gruzem i popękanymi kafelkami łazienka. Z otworu w suficie dobiegała stłumiona muzyka. Dasza uchwyciła się sterczących z framugi odłamków cegieł, zaparła w kącie między ścianami i zaczęła piąć się do góry krótkimi, zdecydowanymi ruchami. Zziajana, klnąc w duchu na swój niski wzrost i równocześnie chwaląc umiejętności wspinaczkowe, wydźwignęła się na strych.

Wiktor siedział w kącie prowizorycznego pokoju z odchyloną głową, szeroko otwartymi oczami i butelką wódki w ręku. Kiedy się przywitała, zwrócił wzrok w jej stronę, ale miała wrażenie, że jej nie widzi. Usta miał poprzegryzane do krwi, a pod zbielałą skórą twarzy drgały kompulsywnie mięśnie.

– Coś się stało? – spytała ostrożnie.

Pociągnął łyk z butelki. Skrzywił się i ledwie przełknął.

– To chyba ja powinienem pytać. Skąd ta wizyta? – mówił zdecydowanie, choć słychać było, że zmusza się do takiego tonu.

– Przypadek. Przyszłam do Damiana, ale go nie ma. Chciałam i z tobą pogadać, więc…

– Wiem, że jesteś z tej całej „Stabilizacji”. Nie interesuje mnie to.

– Domyślam się. I nie musi. „Stabilizacji” też nie interesujesz – odparła odrobinę zaczepnie. – Nie o tym chcę gadać.

– No to gadaj, jak musisz. – Pospiesznie pociągnął łyk z butelki. – Chcesz się napić?

– Nie, dzięki.

Jego stan ją mylił. Nie była pewna, czy odpowiadać na wyzywającą postawę – wchodzić w tę nieudolną grę – czy próbować dotrzeć do tego rozedrganego człowieka pod maską. A może jeszcze inaczej? Ostrożnie ruszyła trzecią drogą.

– Chodzi o twoje prace. Są świetne.

– I drapałaś się na dach, żeby mi to powiedzieć?

– Nie na dach, tylko na strych. I trochę tak. To źle?

– A rób, co chcesz… – Zaśmiał się chłodno. – I co z tego, że są świetne?

– Właśnie niewiele. Przeszło mi po prostu przez myśl, że dobrze byłoby je szerzej pokazać. Zanim zaczniesz mnie opieprzać – powstrzymała go, gdy próbował jej przerwać – nie chcę cię namawiać na jakieś pchanie się pod skrzydła galerii czy kuratorów. Ale mam paru znajomych po klubach undergroundowych. Oni by coś takiego – zwłaszcza jak to, co jest tutaj czy w dużym budynku na klatkach schodowych – chętnie zobaczyli. Wyrwałbyś się trochę stąd.

– A może ja nie chcę, co? – rzucił pogardliwie.

– Gówno prawda – odburknęła mu w podobnym tonie.

– Gównem to są ci twoi znajomi. Kogo ty możesz znać? Nastolatkę na kwasie, wierzącą, że dostrzega przekaz w sztuce nowoczesnej? Ciecia pilnującego szatni? Weź nie bądź śmieszna. Z headhuntera zostaniesz teraz mecenasem sztuki? Kuźwa, ale komiczna jesteś.

– Ja? A ty kogo teraz grasz? Wielkiego, niezrozumianego artystę? Nawet jeśli ci wszyscy ludzie, o których mówię, to płotki w porównaniu z tymi, którzy powinni ci się kłaniać, to prawda jest taka, że gdziekolwiek  byłeś kiedyś, teraz jesteś bezdomnym na strychu „Zofiówki”.

– Powiedz mi coś, czego nie wiem.

– Że jako jeden z nielicznych w twojej sytuacji, możesz z tego wyjść. I masz ten komfort, że nie musisz iść na kompromis ani z „The Best”, ani ze „Stabilizacją”, znajdzie się dla ciebie miejsce w tej szarej strefie artystów.

– W tej szarej strefie to jest szlam, nie artyści.

Widziała w jego oczach strach, a jednak, kiedy to mówił, w jego głosie grała nuta wyższości.

– Tutaj są szczury, ja i Damian… To lepiej? – spytała trochę ciszej.

– Tutaj jestem ja – burknął. – Taki, jaki chcę być. I nic tobie i tym pomyleńcom z projektów do tego.

„Wycofać się?” – pomyślała z rezygnacją. I gdyby nie wspomnienia rozmowy z Konstantym, jego ostrzeżeń i nadspodziewanie celnych przewidywań, Dasza pewnie poddałaby się myśli „nikomu nie można pomóc na siłę”. Ale ta rozmowa się odbyła. I siedziała w jej głowie równie mocno, co malunek dłoni, który dziś omal nie ściągnął jej ze schodów.

– Już ci mówiłam, że przynajmniej pomyleńcy z mojego projektu mają cię w dupie. Jak Konstanty – mój szef – usłyszał, że chciałabym cię wyciągnąć z tej nory, to dostał cholery. Prawie jak ty. Znacie się, prawda? – wypaliła.

W oczach Wiktora zapłonęła wściekłość.

– To skoro już wszystko wiesz, to dlaczego pogrywasz, co?!

Wyrwał w jej stronę, zaciskając dłoń na szyjce butelki. Dziewczyna odskoczyła do tyłu, sięgając do kieszeni po gaz pieprzowy.

– Uspokój się, nie pogrywam! Konstanty nic nie chciał opowiedzieć. Odłóż to, do cholery! – Wiktor opuścił rękę. – Jesteś kretynem. Wielki mi, kurwa, artysta. Z łapami się rzuca jak zwykły żul. Co ty sobie myślisz?! Że jak jesteś cierpiącym, niezrealizowanym talentem, to wolno ci wszystko?

– Tutaj właśnie wolno mi wszystko – odpowiedział ciszej.

– Żebyś się nie zdziwił. I dlatego tu uciekłeś?

– Może. To nie twoja sprawa.

– Oczywiście, że to twoja sprawa. Tak jak ta butelka, jak to, czy chcesz malować, czy chcesz dalej udawać, że ci tu dobrze, jak to, z kim się zadajesz. Na końcu to zawsze jest twoja sprawa. Ale po drodze są tacy ludzie jak ja, przy których można zobaczyć, że da się te „swoje sprawy” ułożyć inaczej. Nie bój się. Finalnie, jeśli chcesz być sam, będziesz sam.

Zamilkł, przygryzł wargi i odstawił powoli butelkę. Patrzyła na niego z dłonią opartą na puszce gazu obronnego i nie siląc się na swobodę. Jeśli wytykała mu udawanie, musiała być autentyczna. A autentycznie się go bała. Ale i autentycznie czuła satysfakcję, że wiele jej podejrzeń było prawdziwych. On przykucnął nad jakąś skrzynką, chwilę czegoś w niej szukał. Wreszcie wyjął puszkę czarnego sprayu. Potrząsnął, otaksował Daszę bacznym spojrzeniem i zaczął coś kreślić na przykrytej deskami podłodze. Gdy litery ułożyły się w „WYPIER” Dasza obróciła się na pięcie i ruszyła do wyjścia. Kiedy już była przy dziurze prowadzącej na niższe piętro, na wpół opróżniona puszka farby uderzyła ją lekko w plecy. „Jak gnojek” – skwitowała w myślach Dasza, pilnując, by nie spojrzeć za siebie i nie dać mu poznać, że właściwie odczytała ten głupi, desperacki gest. Na korytarzu usłyszała jeszcze, że Wiktor rozkręcił na maksa stary magnetofon. „Hallowed be thy Name”, zniekształcone odległością i jakością sprzętu, zalewało pustą „Zofiówkę”.

Telefon zadzwonił dwie godziny później – ledwo zdołała wejść do domu. Na wyświetlaczu „Damian” w słuchawce rozedrgany głos Wiktora i w tle Dickinson, wciąż wyśpiewujący „Afterall I’m not afraid of dying”.

– Dasza, przyjedź tu. Kurwa, Damian nie żyje. Zabił się.

– Co?! – Poczuła, że głos jej się łamie. Przełknęła z trudem ślinę. – Już jadę. Ale jak to, co się stało?

– No to, co mówię. Nie żyje, kurwa, nie wyrobił tego twojego pieprzenia, wmawiania mu, że powinien być cholera wie…

– Odwal się, to nie moja wina!

„Czy na pewno?”

– … cholera wie czym. Zwiewał stąd ostatnio co chwila, bo wierzył, że się gdzie indziej ogarnie…

– On miał depresję! To nie moja wina!

Wybiegła bez kurtki na zewnątrz, wciąż ze słuchawką przy uchu popędziła w stronę postoju taksówek.

– Pewnie! Niczyja. Tylko to o tobie w kółko ostatnio ględził. O powinnościach i o tym, jak strasznie życie sobie spierdolił.

– Przestań już! – krzyknęła bezradnie.

Przycichł na moment. Tylko solówka gitarowa obijała się w tle.

– Wiesz, gdzie jest „Olin”?

– Tak.

– Tam go znajdziesz.

Nie odpowiedziała. Wyłączyła telefon i wsiadła do taksówki.

– Do Otwocka, na ulicę Kochanowskiego.

Stała w zgliszczach dawnego sanatorium dziecięcego. Porzucony budynek kilka lat temu spłonął. Pozostały nagie ściany, między którymi rozgościł się las. Nad kilkoma pomieszczeniami uratowały się resztki podłogi pierwszego piętra i sterczące, osmalone belki. Właśnie na jednej z nich wisiał. Stopy kilkanaście centymetrów nad ziemią, szyja nienaturalnie wyciągnięta, ręce nieruchome, luźno opuszczone wzdłuż ciała, powieki zaciśnięte, jakby umierając, za wszelką cenę nie chciał więcej spojrzeć na świat. Dasza podeszła blisko – tak, że musiała zadzierać głowę, by patrzeć na tę twarz przeoraną bólem. Płakała głośno jak małe dziecko, krztusząc się łzami. Już kilkukrotnie próbowała sięgnąć po telefon i zadzwonić po służby, ale nie umiała się do tego zmusić. Zwiał z programu, więc na śledztwo i tak nie było co liczyć, ale przecież ktoś go musiał zabrać, pochować… „Jeszcze chwilę. To już bez znaczenia”. Ponownie przebiegła wzrokiem wzdłuż wyciągniętej nienaturalnie sylwetki. I nagle zmartwiała. Wspięła się na palce i ostrożnie sięgnęła do szyi zmarłego. Odskoczyła, kiedy jej palce pierwszy raz go dotknęły. To było dziwne wrażenie – gdzieś spoza granicy rozumowania, z poziomu czystego instynktu. Czuła lęk przed śmiercią, która tkwiła teraz w ciele tego człowieka. Przemogła się i sięgnęła jeszcze raz. Z trudem odwinęła skrawek golfu. Spod zaplamionego materiału wyłoniła się głęboka rana – jak od pchnięcia nożem – wchodząca w szyję tuż poniżej żuchwy. Dasza cofnęła rękę. Czuła, że cała drży i robi jej się słabo. Obróciła się i pospiesznie ruszyła w stronę ulicy.

– Dasza! Dasza! – Głos Wiktora dobiegł ją gdzieś na wysokości zamurowanej kaplicy stojącej między „Zofiówką” a „Olinem”. – Czekaj chwilę!

– Daj mi spokój, do cholery!

Mężczyzna dogonił ją bez trudu. Zresztą nogi miała jak wyciosane z dwóch kawałków drewna, nawet gdyby próbowała, nie zdołałaby uciec.

– Czekaj. Chciałem tylko powiedzieć, że przegiąłem. Wytrąciło mnie to kompletnie. Wiem, że był chory, że sobie nie radził.

– Daj mi spokój!

– Tak, jasne. – Zaszedł jej drogę. – Już. Tylko jedno słowo. To nie była pierwsza jego próba. Nie wiń się.

Na chwilę się zatrzymała.

– Dzięki – wyszeptała, walcząc ze szczękaniem zębów.

Ciało przypominało sobie o tym, że na zewnątrz jest jakieś pięć stopni, a ona ma na sobie sam T-shirt. Wiktor też musiał sobie w tym momencie to uświadomić, bo pospiesznie ściągnął dresową bluzę.

– Trzymaj. Ja jeszcze mam na strychu ciuchy, a ty musisz wracać.

Dasza patrzyła na niego oniemiała. Na przedramieniu miał dwie świeże, ledwo zasklepione, rany. Wyglądały na płytkie cięcia. Jedna, kojarząca się raczej z zadraśnięciem, zaczynała się po wewnętrznej stronie dłoni i ciągnęła dalej, powyżej nadgarstka. Druga przecinała rękę w poprzek.

– Co tu się stało? – spytała tak spokojnie, jak tylko była w stanie. Sięgnęła ostrożnie do kieszeni. Nie zareagował, więc wyciągnęła paralizator. – Co ty mu zrobiłeś?

Wiktor zaczął kręcić głową. Spojrzał na swoją rękę i odwrócił wzrok.

– O czym ty mówisz? On się…

– Nie. On zginął od pchnięcia nożem. Widziałam. Nie pieprz. Poszarpaliście się? Zabiłeś go?

Nigdy nie przypuszczała, że odważy się wypowiedzieć komuś takie słowa prosto w twarz. Teraz nawet się nie bała.

– Nie! O czym ty mówisz? Nie.

– Widzę przecież! Boże… I… – Straciła oddech na chwilę.

W głowie odtwarzała scenę, gdy odkładał tę cholerną flaszkę wódki, którą chciał ją uderzyć. Już wtedy na tej dłoni widniała rana. Już wtedy.

– Dlatego go nie znalazłam… Zadźgałeś go wcześniej. Dlatego cię tak nosiło.

– Nie! Znaczy… – Wykonał krok naprzód, a ona odsunęła się kawałek.

– Zamknij się i lepiej nie zbliżaj. Nie podchodź! – Zaczęła się cofać krok po kroku, coraz szybciej.

– Dasza! To nie tak! On nie żył, jak przyszłaś, to prawda! Ale ja go nie zabiłem. On się sam dźgnął.

Dziewczyna nie zatrzymywała się, ale też nie przyspieszała. Wiktor stał jak wmurowany. Z każdym kolejnym słowem jego krzyk był coraz bardziej rozpaczliwy, histeryczny.

– Chciałem go powstrzymać, dlatego się szarpaliśmy! Naprawdę! Kurwa, próbowałem! – Słowa przerwał dźwięk gwałtownie chwytanego powietrza. – On był na schodach, pod dłońmi. Chciał sobie podciąć żyły. Wróciłem z… Wracałem skądś. Ni-nieważne! Myślał pewnie, że mnie nie będzie. Po drugim budynku kręci się ekipa Witka. Zobaczyłem go już z nożem w ręku. Na tej cholernej klatce schodowej. Akurat tam, tam pod obrazem, ale to nie moja wina! – Wiktor wpatrzył się z napięciem w Daszę. Próbował odzyskać wątek, sklecić jakiś logiczny ciąg. – Pobiegłem do niego, próbowałem mu to wyrwać. Obrócił nóż do siebie, zdołał mnie skaleczyć, puściłem jego rękę… i pchnął. Po prostu! Kurwa, uwierz mi, nie zabiłem go! Chciałem go powstrzymać. Chciałem go powstrzymać, ale mi się wyrwał. Ja już go kiedyś odcinałem, jak się próbował powiesić…

– A teraz go sam powiesiłeś, tak?!

Mężczyzna walczył ze szlochem. Pokiwał tylko głową. Dasza zatrzymała się. Coś, co mogło być intuicją albo doświadczeniem z ostatnich lat pracy z takimi rozbitkami, kazało jej przynajmniej słuchać do końca. A jeśli już na to się godziła, chciała też go widzieć.

– Powiesiłem go. A co miałem zrobić? Wiedziałem, że jak ktoś znajdzie zasztyletowanego człowieka w mojej „Zofiówce”, to uzna, że ja zabiłem.

– A tak co? Nie zauważy?

– Nie wiem… Nie myślałem normalnie. Chciałem go wynieść jak najdalej, nie mieć go obok, rozumiesz? Nie mieć go u siebie. Nie patrzeć już. Tyle krwi z tego było. Wyniosłem go do „Olinu”, a dalej… nie wiem. Wziąłem ten sznur i go powiesiłem. Wydało mi się, że tak przynajmniej w pierwszej chwili… Jakieś pozory? Nie wiem, naprawdę. Ale, Dasza, przysięgam, nie zabiłem go! Nie możesz myśleć, że go zabiłem! Próbowałem go ratować!

– To się nie trzyma kupy, wiesz?

– Wiem! I nic się nie trzymało… – Pochylił głowę, zacisnął palce na włosach. – Nie wiedziałem, co zrobić. Tyle czasu wierzyłem, że się nie zabije, że nie zdoła tego zrobić. Nawet jak już próbował. A on na moich oczach umarł.

Wierzyła mu bardziej, niż chciała to pokazać. Właśnie dlatego, że jego zachowanie nie trzymało się kupy.

– Muszę to ułożyć sobie w głowie. Nie wiem, co o tym myślę.

– Chcesz na mnie donieść?

– Nie. Ale nie idź już za mną. Wracaj do „Zofiówki”, nie pokazuj się nikomu na oczy.

Podniósł na nią wzrok. W świetle latarki jego twarz wyglądała przerażająco – jakby ktoś napiął skórę na czaszce, wydobył jej chudość sińcami i wprawił w oczodoły spojrzenia wszystkich szaleńców, jakich spotkał w życiu. Dasza skinęła temu upiorowi głową i obróciła się plecami. Znów ją dogonił.

– Weź to.

Bez słowa odebrała od niego bluzę i narzuciła na ramiona. Przyspieszyła, a on został gdzieś za nią, między drzewami. Kiedy po godzinie wróciła do „Olina” z policją, Damian wciąż tam wisiał, a oba budynki „Zofiówki” były idealnie ciche i puste.

Wiktor odważył się szukać z nią kontaktu dopiero po kilku dniach. Kiedy jednak zaczął, ponawiał próby konsekwentnie, nie zważając na brak odzewu. Dasza kilkukrotnie sięgała po dzwoniący telefon, by odrzucić go, gdy dostrzegała na wyświetlaczu napis „Damian”. Choć logika podpowiadała, że to, co robi, jest zwykłym katowaniem się, ciągle nie zmieniła nazwy w telefonie. Konstanty dał jej wolne, a nawet naciskał, by oderwała się od wszystkiego. I robiła to na swój sposób. Wyrwana z demencyjnego klimatu „Zofiówki”, znów zawędrowała na ulice wypełnione ludźmi o ściśle wypracowanym wyglądzie i zaplanowanej w najdrobniejszych szczegółach karierze. Krążyła między dekadenckimi klubami, eleganckimi kawiarniami i z przewrotną przyjemnością wyszukiwała miejsca, gdzie materia tej doskonałej rzeczywistości przetarła się. Weszła w wąską bramę, niemalże zagrodzoną wylewającymi się na chodnik ogródkami dwóch restauracji. W ciemnościach otwierał się inny świat – najpierw odstraszający smrodem moczu i rzygowin, a potem witający tych wytrwałych zapachem ogniska i kadzideł, które grupa studentów-uciekinierów paliła, by rozgonić ponurą aurę swojego życia. Przez chwilę piła z nimi i śmiała się z absurdalnego humoru, którym sypał Sławek. Kiedy zaczęli proponować dragi, odeszła. Nie miała dziś siły, by nad nimi pracować. Chciała poczuć zapachy rzeczywistości. Skręciła w Tamkę, potem w Topiel, nie zastanawiając się nawet, dokąd idzie. Z modnego, choć kontrowersyjnego klubu zajmującego sypiące się resztki po zrujnowanej rotundzie przy Dynasy wypadła jakaś zapłakana dziewczyna. Szlochała na głos, naciągając pospiesznie kurtkę na ramiona. Dasza bez namysłu skręciła w stronę wejścia. Czuła, że to miejsce właśnie ją zawołało.

W środku panowała dziwnie napięta atmosfera. Ludzie zdawali się  wystraszeni i czujni. Śmierdziało farbą i klejem, a klimat zagęszczała ciężka, elektroniczna muzyka. Dasza miała wrażenie, że wszyscy tutaj panicznie boją się wypaść z ról. Upozowani przy barze, przy wysokich stolikach, na kanapach, z drinkami w rękach czy skupieni wokół sziszy wyglądali na wyjętych z kadru dekadenckiego filmu. Przy ścianie dwóch mężczyzn tworzyło obrazy na cztery ręce. Przeplatali się i uzupełniali, dodając wzajemnie do swoich prac cienie, domalowując szczegóły, rozcierając plamy w fantazyjne kształty. Dasza zbliżyła się do nich. Widać było, że to nie pierwszy taki pokaz – zza świeżych warstw farby wychylało się pstrokate tło dawniejszych obrazów. Jeden z mężczyzn obcesowo odepchnął ją ramieniem i zabrał się za dopracowywanie nogi olbrzymiego pająka, który obejmował krople wody odbijające jakieś dziwne, abstrakcyjne sceny. Dziewczyna wyciągnęła telefon. „Jeśli chcesz się spotkać, przyjedź do klubu Drax na Powiślu. Zapłacę ci za taryfę” – napisała do Wiktora, po czym, nie czekając na odpowiedź, podeszła do baru.

– Long Island – rzuciła, siadając na hokerze.

Spojrzała pod nogi. Podłogę wylano betonem i oddano we władanie jakiemuś grafikowi, który upstrzył ją śladami życia, jakie przelewa się każdego dnia ulicami. Odciski podeszew, długie smugi pozostawione przez opony gwałtownie hamującego samochodu, zaschnięta krew, w kącie rozdeptana strzykawka z pordzewiałą igłą, pod samą ścianą plama rzygowin przysłaniająca dziecięce rysunki kredą i pole do gry w klasy. Nabazgrane byle jak wyznanie uczuć jakiejś Julce i nieodzowna w tej dzielnicy litera L w kółku. Dalej śmieci, podgniłe liście, złamany obcas i zgubiona pięciogroszówka. Obraz ulicy, której nikt nie sprzątał, z której wiatr niczego nie porwał, a deszcz nie zdołał zmyć. Dasza z fascynacją śledziła mikrohistorie pozostawione na podłodze i prowadzące pod samą konsolę DJ-a. Jakaś kobieta w szpilkach w panterkę właśnie odchodziła stamtąd. Spod jej obcasa wyłoniły się inicjały W.J/C.J. nakreślone sprayem. Telefon w dłoni Daszy zawibrował. Odpowiedź Wiktora była krótka: „Nie mogę”. Dziewczyna pokiwała głową sama do siebie i skupiła się na drinku. Ktoś ją zaczepił. O dziwo, nie pytając o to, co dziewczyna w T-shircie Metallici robi w takim miejscu, tylko… Właśnie, o co? Nie była pewna, chociaż coś mu odpowiadała. Muzyka sprawiała, że ledwo się słyszeli, a temat sztuki w tym miejscu stawał się tak pojemny i abstrakcyjny, że wiedza, o czym mówi druga strona, wydawała się kompletnie zbędna. Razem z drugim drinkiem przyszedł jeden z malarzy. Zdjął maskę filtrującą i zamówił piwo. Zaczęli więc omawiać powstający mural, przekrzykując równe, głębokie tony perkusji.

– Kto malował tę podłogę?! – wykrzyczała Dasza.

Ciemnowłosy mężczyzna odwrócił wzrok, zaczął powoli rozcierać na ręku plamę farby.

– Taka parka. Ja ich bliżej nie znałem. Możesz barmana pytać o szczegóły. Ja tylko wiem, że właściciel tego nie pozwala zmieniać. Zresztą no spoko, niezłe jest. Choć trochę bez fantazji.

– Bez fantazji… – zamruczała Dasza, wpatrując się w namalowane cienie latarni i człowieka tkwiącego pod nią w jakiejś bliżej nieokreślonej, chyba nonszalanckiej pozie. Od początku zastanawiała się, czy ma związek ze śladami butów, czy raczej z pustymi strzykawkami.

Wyszła z klubu chwiejnym krokiem, bardziej oszołomiona wonią farb i własnymi myślami niż alkoholem. Było szarawo – słońce powoli wychylało się zza upstrzonych reklamami bloków. Dasza skręciła w stronę Wisły. To była pora, kiedy tacy jak ona najbardziej rzucali się w oczy. Ci, którzy doskonale funkcjonowali obok ludzi uzdolnionych, ale odstawali od nich wszystkim poza talentem. To była pora, kiedy „The Best” łowiło niepokornych „geniuszy” – podejrzanych o działanie dla „Stabilizacji” i zwykłych buntowników jak Damian czy Wiktor. Co do tego, że i ten ostatni uciekł z programu, nie miała już wątpliwości.

Zaszli ją z dwóch stron w przejściu podziemnym pod Wisłostradą, w mętnym świetle brudnej świetlówki. Najpierw dwóch zablokowało jej drogę z przodu, a gdy się cofnęła, usłyszała kroki za sobą. Nie było gdzie uciekać. Wsunęła rękę do kieszeni, ale nie miała większych nadziei na to, że gaz wystarczy. „Zabiją czy po prostu zawloką na przesłuchanie?” – pytała się w duchu, starając się podejść do tego na chłodno. Z trudem przełykała ślinę. Nie dalej jak rok temu znalazła zwłoki jednego z rekruterów „Stabilizacji”, który dał się podpuścić i zbliżył do ludzi z bojówki „The Best”. „Bili go dobre kilka godzin, zanim zadźgali” – powiedziała wtedy Karolina, jedna z lekarek pracujących dla projektu. Dasza spięła się cała, gdy podchodzili bliżej. Jeden z nich wyróżniał się. Był starszy, elegancki, znać było, że nie jest w „The Best” tylko dla swoich umiejętności skatowania kogoś czy nawet wyśledzenia.

– Nie uciekaj, nie masz dokąd. Chcieliśmy z tobą porozmawiać – zaczął bardzo standardowo.

– Nie mam upoważnienia do rozmów z „The Best” – odparła oschle Dasza. To oczywiście w Polsce nie miało znaczenia, ale potrzebowała chwili, by opanować myśli. – Proszę się skontaktować z Gabrielem Kucewiczem.

– Twoje upoważnienie mają chłopcy. – Wskazał wzrokiem na pałkę teleskopową przy pasie towarzyszącego mu mężczyzny. – Jestem Fryderyk Jerłowicz. Jestem ojcem Wiktora. – Nie odpowiadała, więc mężczyzna kontynuował. – Ty jesteś Dasza Wirunow, prawda? – Wciąż cisza. – Nie utrudniaj, jak powiedziałem, chcę tylko porozmawiać. To się może odbyć bez przykrych scen.

Dziewczyna rzuciła okiem za plecy. Wysportowany facet w markowym garniturze, stojący za nią, uśmiechnął się z manierą bohatera filmu gangsterskiego z lat dziewięćdziesiątych. Domyślała się, że jest świetnie wytrenowany, pewnie też wyjątkowo utalentowany w sportach walki. Wzruszyła ramionami.

– Rozmawiajmy.

– To proszę za mną.

Wyszli na powierzchnię i skręcili w stronę Cytadeli. Po kilkudziesięciu krokach Dasza dostrzegła zaparkowany między drzewami na nadwiślańskim bulwarze samochód.

– Nigdzie nie jadę. Możemy tu porozmawiać.

– To dłuższa rozmowa. Musisz mi opowiedzieć o Wiktorze…

„O Wiktorze?”. Chwilę wcześniej myślała, że grafficiarz z Zofiówki ją oszukał i wystawił ludziom z „The Best” ze swoim ojcem na czele. Zgrywałoby się to też z tragiczną śmiercią Damiana. Ale nagle domek z kart, który ledwo sobie poukładała, runął…

– Nie próbuj się wykręcać. Wiem od Konstantego, że jesteś w kontakcie z moim synem.

… i zaraz potem spłonął.

Dasza nie czekała na kolejne rewelacje. Zatoczyła się w bok, wytrącając z równowagi jednego z pilnujących jej mężczyzn. Drugi uniósł pałkę do ciosu, ale nim zdołał cokolwiek zrobić, strużka drażniącego żelu trafiła go w twarz. Dziewczyna wyrwała biegiem w stronę grupki ludzi idących bulwarem. Zataczali się lekko, śpiewali, kiedy wpadła między nich zaczęli się śmiać.

– Potrzebuję pomocy! – krzyknęła, ale rozpierzchli się spłoszeni.

Pierwszy z towarzyszących Jerłowiczowi ochroniarzy był już kilka kroków za nią. Poruszał się jak zawodowy biegacz. Tylko zazwyczaj biegacze nie trzymali w dłoniach pałek teleskopowych. Obróciła się, chciała znów użyć gazu, ale mężczyzna zrobił błyskawiczny zwód i jednym uderzeniem ściął ją z nóg. Upadła z krzykiem. Opadł na nią ciężarem ciała i przydusił kolanem do ziemi. Poprawił paroma uderzeniami w twarz i głowę, po czym podniósł dziewczynę za wykręconą rękę. Ojciec Wiktora zmierzał szybkim krokiem w ich stronę.

– Dość. Nie zabij jej.

Jego twarz miała przeraźliwie smutny wyraz. Westchnął.

– Po co ta histeria? Oboje chcemy pomóc Wiktorowi. On potrzebuje wrócić do „The Best”, ale nie jest gotów na kontakt z nami. Dlatego możesz nam pomóc.

W odpowiedzi splunęła mu krwią na buty. Podniosła wzrok i zmusiła się do uśmiechu. Pokręcił głową z rezygnacją.

– Zabierz ją do samochodu.

Próbowała się szarpać, ale bojówkarz uspokoił ją kolejnym uderzeniem w brzuch. Zwiesiła się bezradnie w jego rękach. Nie próbowała już wołać o pomoc, skupiona na sobie i ułożeniu w głowie dalszych działań. Wiedziała, że to był tylko wstęp do rozmowy. Jeśli na tyle odważyli się na środku ulicy, dalej mogło być tylko gorzej. „Liczyłaś się przecież z tym” – powiedziała w myślach. – „Ta robota prędzej czy później musiała cię do tego zaprowadzić”. Przebiegła w głowie wydarzenia ostatnich dni, uporządkowała szczegóły i wcisnęła do szufladki „tajne/poufne”. Choćby miało przyjść najgorsze, nie zamierzała wydać tajemnic ludzi, którzy wciśnięci między dwa molochy, „The Best” i „Stabilizację” wylądowali na marginesie. Nawet jeśli faktycznie nie zaufali jej – jak Wiktor – to miała swoje zasady. Przypomniała sobie jego nieodebrane telefony. „Może jednak zaufał…”. Tym bardziej musiała wytrzymać.

Przy czarnym samochodzie zaparkowanym na chodniku stał Konstanty. Miał nieogoloną twarz, wymiętą marynarkę i spodnie, a w oczach szalejącą wściekłość. Kiedy tylko dostrzegł zbliżającą się do samochodu czwórkę ludzi, wyciągnął pistolet. Zazwyczaj był człowiekiem zdecydowanym, ale opanowanym. Teraz zdawało się, że przekroczył jakąś nienamacalną granicę. Dasza zdała sobie sprawę z tego, że spodziewałaby się kogokolwiek, tylko nie jego, przybywającego z odsieczą, a teraz nagle tak naturalnie pasował do tego obrazka, jakby robił to codziennie.

– Fryderyk… sam chyba rozumiesz, że przesadziłeś – wycedził, mierząc w mężczyznę trzymającego dziewczynę.

– Wiesz, że Wiktorowi kończy się czas. Nie mogę mieć skrupułów. – Odpowiedź była spokojna, dało się wyczuć w niej niemalże skruchę.

– Przesadziłeś. Więcej na mnie nie licz.

Dasza obrzuciła bacznym spojrzeniem swojego przełożonego. Mięśnie dojrzałej, poważnej twarzy drgały niekontrolowanie. Do Jerłowicza też chyba dotarło, co się dzieje, bo kazał wypuścić dziewczynę. Ręce mu się trzęsły, kiedy odprowadzał ją wzrokiem.

– Muszę wiedzieć, co się z nim dzieje… – podjął jeszcze nieśmiało, ale Konstanty już chwycił podwładną pod ramię i prowadził w stronę samochodu. – Muszę znaleźć powód, by go osłonić. Kierownictwo specjalne traci cierpliwość. Na więcej mi nie pozwolą.

– Może on tego chce. Zresztą… Koniec tej rozmowy. Nie chcę więcej słyszeć o twoim synu. Żegnam!

– Odwieź mnie do „Zofiówki” – zażądała, gdy tylko Konstanty zajął miejsce za kierownicą.

– Dasza…

– Nie, nie chcę słyszeć, co o tym myślisz. Nie masz nic do gadania po tym, w co mnie wpakowałeś!

– Nie przypuszczałem, że posunie się do czegoś takiego.

– Mało mnie to obchodzi. Odwieziesz mnie, czy mam się wlec na pociąg?

– Pojedziemy najpierw do szpitala. Zbadają cię, obejrzą tę rozbitą głowę. Potem mogę cię zawieźć.

– W takim razie wyrzuć mnie przy Dworcu. Sama sobie pojadę.

– Jesteś ranna.

– Trudno.

– Dobrze, jedźmy do Otwocka – skapitulował Konstanty.

Po kilkunastu minutach jazdy w ciszy, w trakcie której Dasza usiłowała uspokoić huczenie w głowie, jej przełożony podjął ostrożnie:

– Nie pytasz, o co chodzi? Nie poznaję cię.

– Gdybyś znał wszystko, co ważne, wiedziałbyś, że ten cały Jerłowicz mi to zrobi. A nie wierzę, że wtedy byś mnie mu wystawił. Wolę już porozmawiać z Wiktorem.

– Nie powie ci prawdy. Co do jednego Fryderyk ma rację: ten człowiek poszalał.

– Na pewno. I dlatego w tym momencie to ja mu jestem potrzebna, a nie wybitny socjolog i…?

– Scenarzysta – uzupełnił Konstanty. – Fryderyk jest scenarzystą.

– Scenarzysta? No to sobie film napisał. Więc po prostu zostaw to mnie. Czuję, że lepiej nie wiedzieć, niż wiedzieć coś przepuszczonego przez kliszę „The Best”. Nie powiem, mam z nim problem, jest inny niż ludzie, z którymi dotąd pracowałam, ale wciąż mniejszy niż z wami.

– Dasza, wystarczy!

– Jestem wdzięczna za pomoc, ale mogłeś mnie chociaż ostrzec!

Zamilkł na chwilę, spochmurniał.

– Nie wiem, czy tym razem to nie film pisze scenarzystę, a nie na odwrót… Fryderyk był inny.

– Skąd się znacie?

– Ze studiów jeszcze. Pomagam… Pomagałem mu osobiście. Naprawdę, znałem innego…

– Dobrze, rozumiem – przerwała mu łagodnie.

Smutek w jego głosie dotknął ją głębiej, niż Konstanty mógłby przypuszczać. Gdzieś z tyłu głowy obijały się bolesnym echem jej doświadczenia. Konieczność zrozumienia tego, jak bardzo „The Best” odmieniło jej bliskich. W jednej chwili wszystko, co zaszło przed niecałą godziną, stało się jasne. Każdy bronił wyobrażenia innych, jakie zachował z przeszłości. Nie biorąc pod uwagę ani zmian we własnym postrzeganiu, ani nie dopuszczając myśli, że inni tak bardzo się zmienili. Kiedyś Dasza musiała prawie się zapić, by zrozumieć, że popełnia ten błąd. Oni jeszcze nie uderzyli w swoje dno.

– Zostaw go sobie takiego, jakiego pamiętasz, a ja zajmę się resztą. Niepotrzebne ci moje komentarze. Ocenisz, jak zwykle, po efektach.

– Wiktor! Wiktor! – Potrząsała go za ramię zła i bezradna.

Mężczyzna leżał na podłodze swojej kryjówki, kompletnie pijany. Ściany zamazane były nowymi rysunkami, które przypominały raczej bazgroły ucznia na marginesie zeszytu niż dotychczasowe prace Wiktora. Wszystko schematyczne, brzydkie, nudne, ale na swój sposób przerażające. Szubienice, policyjne obrysy ciał, przekleństwa, bliżej nieokreślone zygzaki, odciśnięte farbą dłonie i rysunkowe, powykrzywiane twarze. Odkopując z drogi puste butelki po piwie, Dasza zastanawiała się, jakim cudem chłopak był w stanie w ogóle poprzedniej nocy jej odpisać. Nie mówiąc już o zorganizowaniu dostępu do prądu, by ładować telefon, co wymagało co najmniej wizyty w sąsiadującym domu.

– Wiktor, do cholery, budź się!

Zaciągnęła go na posłanie i przykryła zmechaconym kocem. Usiadła obok z ciężkim westchnieniem. W głowie wciąż pulsowała jej krew, a potłuczone żebra bolały przy głębszych wdechach.

– Wiktor, musimy pogadać – rzuciła jeszcze w pustkę, wyciągając z jakiejś sterty zszargany płaszcz i przykrywając się nim.

Znów siedzieli w ciemnościach. Wiktor nieźle znosił kaca – być może jeszcze nie wytrzeźwiał – Dasza za to miała wrażenie, że z każdą chwilą czuje się gorzej, a sen, który przyszedł nagle, zamiast odgonić zmęczenie, wydobył na wierzch całe zaniedbanie ostatnich dni.

– Nie myślałem, że mój stary jeszcze czegoś ode mnie chce.

– Zdawał się być zdesperowany. Chce. I to bardzo. Czego?

– Nie wiem. To tobie coś mówił.

– Mówił, że chce ci pomóc.

– Taaa.

– Nie, nie uwierzyłam mu. – Zaśmiała się gorzko, przełamując trochę bezosobowość tej rozmowy. – Ale zastanawia mnie to, co zrobił. Wiesz… Straciłam w projekcie rodziców i przyjaciółkę. Po prostu „The Best” jest główną treścią ich życia. Kiedy stało się pewne, że ja do nich nie dołączę, przestałam dla nich istnieć. Nie posunęliby się do szukania mnie. Nawet tak chorego. Dlatego pytam.

Dobiegł ją brzdęk szkła – Wiktor szukał wśród butelek jakiejś pełnej.

– Nie pij teraz. Porozmawiaj jak facet.

– Zjeżdżaj, nie jesteś tu, żeby mnie pouczać!

– A po co jestem? Wydzwaniałeś do mnie, szukałeś kontaktu. Liczyłeś, że sobie kumpelę do flaszki znajdziesz?

Zapadła cisza. Wiktor chyba poczuł się głupio. Usłyszała, że odkłada butelkę i wstaje.

– Chodź – rzucił zduszonym głosem.

Włączył latarkę i ruszył w stronę zejścia na niższe piętra.

Wśród szeleszczących opadającymi liśćmi drzew ceglana kaplica z zaspawanymi drzwiami i wyraźnym krzyżem nad nimi robiła niepokojące wrażenie. W przeciwieństwie do innych opuszczonych budynków w okolicy, w których Dasza miała okazję spotykać życiowych rozbitków, to miejsce pozostawało dla niej tajemnicą. Wszystkie okna i drzwi były zamurowane, ściany jakimś cudem ostały się bez graffiti, ale ledwo opierały się czasowi. Szczyt kopuły wieńczącej kaplicę ginął w ciemnościach. Wiktor podszedł do jednego z okien, prowadzącego do zakrystii, przez dłuższą chwilę przyglądał się pustakom je zasłaniającym, po czym zgasił latarkę. Po omacku, wyuczonymi ruchami, zaczął wyciągać cegły. Siedziały dość luźno i nie łączyła ich żadna zaprawa. Niektóre były częściowo strzaskane. Ze środka zawiało zimnym, ale duszącym powietrzem. Wiktor sprawnie przeskoczył parapet. Gruz i śmieci zachrzęściły pod jego butami. Dasza postawiła stopę na ramie okiennej, ale mężczyzna zastawił jej drogę.

– Obiecaj, że nie uciekniesz.

– Że nie ucieknę…?

W pierwszej chwili chciała spytać, co takiego może tam znaleźć, ale potrząsnęła tylko głową. Widok powieszonego Damiana ciągle grał jej pod powiekami, górując nad wszelkimi lękami. Nic już bardziej uderzyć jej nie mogło.

– Nie ucieknę, obiecuję – dokończyła zdecydowanie.

Przeprowadził ją przez mały pokoik, nie pozwalając włączyć latarki. Minęli wyłamane drzwi, wąski hol, i wreszcie wkroczyli w tchnące chłodem główne pomieszczenie kaplicy. Wiktor zdecydowanie chwycił Daszę za ramię i pociągnął na bok, pod sam ołtarz.

– Pamiętaj, że obiecałaś.

– Pamiętam.

– Chciałem, żebyś uwierzyła, że nie mogłem tego zrobić Damianowi. Ale wczoraj poszedłem sam, zamiast czekać na ciebie. Dlatego tak wyglądałem, gdy przyszłaś. – Coraz mocniej ściskał jej ramię.

– Wiktor, ja już wierzę.

– Nie. Żebyś naprawdę uwierzyła. To jest najważniejsze na świecie.

Włączył latarkę. Smuga światła uderzyła najpierw w szary beton sklepienia, prześliznęła się po grubym łańcuchu, na którym powinien wisieć żyrandol, gdyby kaplica nie była opuszczona. Ale była. I na końcu łańcucha nie było żyrandola.

Streetworkerka rozwarła usta do krzyku, ale zabrakło jej powietrza. Wpatrywała się z przerażeniem w rozwarte oczy ślicznej dziewczyny, której stopy zwisały gdzieś na wysokości głów Wiktora i Daszy. Wątłą, odzianą w białą koszulę nocną sylwetkę łączył z łańcuchem amatorsko spleciony sznur owinięty wokół szyi zmarłej. Dłonie spokojnie opuszczone wzdłuż ciała, czarne włosy opadające na ramiona, gładka skóra pozbawiona śladów rozkładu czy choćby najdrobniejszych skaz, natarczywy zapach farby… Dasza wyszarpnęła się Wiktorowi, przycisnęła ręce do twarzy, potem do piersi, w której szalało spanikowane serce. Kiedy znów podniosła wzrok obraz się rozwarstwił. Koniec liny nie sięgał już łańcucha, dłoń stała się płaska, oczy nazbyt błyszczące, nazbyt wyraziste. Włączyła latarkę i ostrożnie zaczęła obchodzić pomieszczenie. Nogi miała jak z waty, ręce jej dygotały. Gdyby Kaplicę Sykstyńską malował szaleniec o złamanej psychice, tak właśnie by wyglądała. Złudzenie momentami było idealne. Z każdego miejsca, patrząc wprost na przeciwległą ścianę, można było obejrzeć wiszącą pod sufitem samobójczynię. Nie było jednej cegły, która nie zostałaby zatynkowana, zagruntowana i wreszcie zamalowana, by dopełniać ten przerażający grobowiec. Albo wspomnienie.

– Wiktor… Kto to był?

– Jest! – poprawił ją gwałtownie.

– Powiedz, kto to.

– Moja siostra.

Światło latarki oślepiało Daszę, ale słyszała w głosie mężczyzny płacz.

– Wyjdź stąd lepiej.

– Nie.

– Nie ucieknę. Czekaj na zewnątrz. Nie możesz tu dłużej być, proszę.

– Ale teraz rozumiesz?

– Chyba tak – wyszeptała, choć nadmiar emocji raczej ją otumaniał niż cokolwiek wyjaśniał.

Zgasiła latarkę i czekała, aż kroki mężczyzny ucichną. Wtedy dopiero odważyła się znów spojrzeć w oczy jego siostrze. Drugie doświadczenie nie było ani odrobinę mniej szokujące. Złudzenie wywoływało atawistyczny lęk. Świadomość, że utalentowany artysta spędził długie godziny, by stworzyć sobie tę makabryczną salę tortur, nie pomagała spojrzeć na to racjonalnie. „To najważniejsze na świecie” – powtórzyła w myślach Dasza. – „Nie możesz myśleć, że go zabiłem. Próbowałem go ratować. Odciąłem go, gdy się powiesił” – mieszała jego słowa, obracała je w głowie, wodząc światłem latarki po ścianach. – „Chciałeś się wyrwać z tego koszmaru, tak?”.

„Zostaw mnie! Zostaw mnie w spokoju! Odejdź na zawsze!” – krzyczały w odpowiedzi napisy nabazgrane czarną farbą na starannym malowidle. W losowych miejscach, bezładnie wdzierały się w idealne odwzorowanie atmosfery śmierci. Jeden, nagryzmolony na wysokości ludzkiej twarzy, mówił: „Nienawidzę ciebie martwej! Nienawidzę! Odejdź już!”. Dasza zatrzymała się przy nim.

– Nienawidzisz jej, nienawidzisz normalnego życia. Co ty sobie zrobiłeś? Tak się nie da żyć – wyszeptała, ostrożnie dotykając napisu.

Farba zaplamiła jej palce, zaczęła ściekać, jakby ktoś nakreślił litery wodą na szybie. Dasza odskoczyła, obróciła się gwałtownie. Martwa dziewczyna patrzyła wprost na nią.

– On nie może mnie nienawidzić. Namalował mnie, by znienawidzić wszystkich. A teraz próbuje znienawidzić mnie, żeby móc wrócić do innych. Ale już jest za późno. Zawsze będę – mówiły jej rozchylone wargi.

Latarka upadła z brzdękiem na ziemię, mrok skrył wiszącą postać – światło wyławiało tylko wzory, które Wiktor wymalował tuż nad podłogą. Dasza walczyła z paniką, gryząc do krwi wargi i spinając mięśnie, by uniemożliwić sobie ucieczkę. „Obiecałam! Obiecałam! Obiecałam!” – wrzeszczała na siebie w myślach. – „To tylko złudzenie!”. Na sztywnych nogach wycofała się pod ołtarz, nie mając odwagi sięgnąć po latarkę. Usiadła przy zimnym kamieniu i przycisnęła do niego czoło.

– Namalował ją, żeby znienawidzić innych. A teraz próbuje znienawidzieć ją, żeby wrócić do innych – powtórzyła wyjaśnienie, pozwalając, by kaplicę wypełnił jej głos. By odarł to miejsce choć trochę z atmosfery ponurego szaleństwa, którą stworzył tu Wiktor. – Dałaś mi odpowiedź – wyszeptała do mary.

Wstała i ostrożnie ruszyła do wyjścia. Już w zakrystii zawróciła. Latarkę zostawiało się za sobą w głupich horrorach. Ona była w życiu. Przynajmniej głęboko chciała w to wierzyć, gdy wreszcie, na miękkich nogach, z pomocą Wiktora wydostała się na świeże powietrze.

– Dziękuję – powiedział, kiedy zostawili kaplicę za sobą.

– Chyba zrozumiałam – odpowiedziała Dasza, starając się wypatrzyć w ciemnościach wyraz twarzy mężczyzny. – Opowiedz, mi, o co chodzi. Co się z nią, z wami, stało? Z wami wszystkimi.

– Ona się zabiła. To wszystko zdefiniowało.

– Też była artystką, prawda?

– Malowała. Ja przy niej… Inaczej. Ja czasem tworzyłem projekty, szalałem z grafiką komputerową. Murale to było jedyne, do czego mnie dopuszczała. Miałem rękę do graffiti, lubiła je. Często tworzyliśmy je razem. Ale ona poza tym była niesamowita.

– Jak się nazywała?

– Cyntia. – Wypowiedział to imię tak, jak nikt inny by nie umiał.

– Artystycznie… Dlaczego do tego doszło?

– Ojciec wszedł do programu „The Best” właściwie gdy tylko zaczęli patrzeć na artystów, którzy trafiają do kultury masowej. Potem ktoś wypatrzył Cyntię. Rodzice naciskali, ona nie chciała, ale i się nie opierała. Poniekąd na jej plecach wzięli i mnie. – Zaśmiał się gorzko. – Najpierw się obawiałem, że nie sprostam, a potem… Boże, jakby mi ktoś zdjął ciężar z barków. Czysta degrengolada, pustka. Wydmuszki, zachwyty nad byle czym. Bawiłem się tym. Coś nawet dla siebie odkryłem. To, co teraz widzisz czasem na ścianach. Teraz rzygać mi się chce, gdy to mówię, ale wymyśliłem to tam. Techniki malowania tak złudnego, że działają na emocje podprogowo. Oczywiście – znów ostry śmiech – miało służyć rekruterom do wpływania na opornych. Ale miałem to w dupie. Im więcej ludzi w „The Best”, tym mniej będę się musiał czymkolwiek przejmować. Nie chciałem być wielkim artystą, ciułającym każdy grosz do końca życia.

– To ty. A ona?

Wiktor otworzył usta, by odpowiedzieć, ale stracił oddech. Zatrzymał się, Dasza spostrzegła, że się zachwiał. Odruchowo wyciągnęła rękę, by go podtrzymać, ale odepchnął ją. Kolejne słowa padały jak seria z karabinu. Pospieszne, wyrzucane niemalże na jednym wydechu, nienaturalnie bezemocjonalne.

– A ona tam niknęła. Przychodziła do domu i płakała, że nie wytrzyma. Chciała malować swoje światy, zwykłych ludzi, swoje emocje. Nie chcieli tego, chcieli budować modę, chcieli ją doskonalić po swojemu, chcieli materiałów dla rekruterów, chcieli performance do pokazania w telewizji. Ona przychodziła do domu, próbowała malować, darła, płakała, wpadała do mnie, robiła mi awantury, niszczyła moje prace, ciągała do klubów, żebym z nią malował tam, gdzie jeszcze nie trzeba było tego robić „the best”. Potem pojechała do Włoch. Miała tam się doskonalić. Wróciła po tygodniu. Znów mówiła, że nie wytrzyma, że to ją zabija. Wyśmiałem ją, powiedziałem, że… Nie… Tego nie powtórzę. Wyśmiałem ją. Uważałem, że to histeria. Żałowałem jej, naprawdę. Ale ją wyśmiałem, bo znów płakała, zamiast się cieszyć. Nad ranem znalazłem ją w piwnicy – powiesiła się na jakichś cholernych splątanych sznurkach.

Umilkł. Dasza podeszła blisko i zacisnęła mu mocno dłonie na przedramionach.

– Chciałem tam zostać. Rodzice potrzebowali, żebym był z nimi w tych chwilach. Gdy zobaczyłem, jak „The Best” nad nią płacze, jak gloryfikują jej prace, których nienawidziła, jak wspominają jej „głęboką, artystyczną duszę, która nie mogła sprostać brzydocie świata nawet w tak sprzyjającym otoczeniu”… Te wszystkie bzdury! Zrozumiałem, że nie mogę tam zostać. Że ją zabili, więc muszę ich znienawidzić. Uciekłem. Ale tacy sami ludzie byli na każdym kroku. Wreszcie zwiałem do psychiatryka. Chciałem do prawdziwego, ale stamtąd mnie zabrali. Mówili, że mam duszę artysty, a nie jestem chory. Ojciec wiedział, że jestem chory. Mówił to innym, ale mi kazał być w projekcie, bo się bał. Uciekłem. Znalazłem ten psychiatryk. Kaplicę. Zrobiłem jej grobowiec, na jaki zasłużyła. Ona dodawała mi sił. Przez tyle lat. Aż zabił się Damian. Nikt nie powinien się zabijać dlatego, że jest genialny. Nie powinien. Chciałem go dla niej ratować. Teraz rozumiesz?

– Już ci powiedziałam, że to rozumiem. Ona mi to uświadomiła – wyszeptała Dasza.

Trzymali się mocno za ręce, nie do końca tego świadomi. Wiktor nie odpowiadał.

– Chcesz coś jeszcze powiedzieć?

Pokręcił głową.

– Odprowadzę cię na dworzec – wydukał wreszcie. – Musisz odpocząć.

– Nie wolisz, żebym została? – spytała, ale natychmiast zorientowała się, że ma nadzieję – na szczęście graniczącą z pewnością – że Wiktor zaprzeczy.

Kiedy warszawskie wieżowce, szara poczekalnia szpitala i wreszcie cztery ściany mieszkania odcięły surrealistyczne wydarzenia i rozedrganą postać Wiktora, Dasza mogła pozostać sam na sam z marą, urealnić ją sobie i posłuchać jeszcze raz jej przesłania. Bo choć zdawało się przesycone wrogością – a może bardziej nawet, zaborczością – to streetworkerka nie miała wątpliwości, że zdoła z niego wydobyć coś ważnego, co pomoże wydźwignąć Wiktora z bagna. A przynajmniej sprawić, by chciał się z niego wydźwignąć i pójść dalej.

– Dalej? A może się cofnąć? – spytała siebie z pewnym niepokojem.

Jej dłoń już od pewnego czasu sama wyciągała się w stronę telefonu. Teraz, gdy spojrzała na wyświetlacz, zobaczyła na nim wybrany numer Konstantego.

– Nie. To nie ma sensu – powiedziała sobie mocno, ale nie cofnęła ręki.

W uszach grały jej słowa szefa z czasów, gdy przepracowywała stratę rodziny i przyjaciół – zwłaszcza Agi, która wydała ją policji bez najmniejszego wahania – „The Best też jest dla ludzi. Są tacy, którzy rozwijają się w prokrastynującym środowisku, skupionym wokół jakiejś ideologii”.

– On nie poddaje się ideologii. On z niej kpił, wykorzystywał…

„I właśnie dla takich ludzi The Best nie jest szkodliwe. Ono nie rozbija talentu tak długo, jak długo nie uwierzysz, że coś sobie wzajem dajecie – ty i projekt”.

Pokiwała głową. Zacisnęła zęby i wybrała numer. Najpierw jeden, po krótkiej rozmowie drugi. Wreszcie numer Wiktora.

Ręce jej się trzęsły, gdy dwa dni później wychodziła razem z Fryderykiem z kawiarni i wsiadała do samochodu. Nie mogła zapomnieć, że niedawno do tego samego auta próbowano zaciągnąć ją siłą. Starała się nie patrzeć z nienawiścią na siedzącego na fotelu kierowcy mężczyznę, ale musiał dostrzegać jej niechęć. Miała nadzieję, że chociaż Wiktorowi nie udzielą się te emocje.

Zaparkowali w lesie, spory kawałek od „Zofiówki”, nie chcąc rzucać się w oczy mieszkańcom niedalekiego domu. Fryderyk był spięty i czujny. Gdy w oddali zamruczał silnik jakiegoś samochodu, mężczyzna podskoczył w miejscu i przyspieszył, skręcając za dziewczyną ku dziurze w betonowym ogrodzeniu dawnego sanatorium. Wiktor czekał już na nich na dziedzińcu budynku. Stał oparty o zamurowane drzwi, z rękoma założonymi na piersi i ironicznym wyrazem twarzy. Fryderyk zatrzymał się wpół kroku, pytając siebie, czy to właśnie jest jego syn.

– O Boże – wymamrotał. – Nie myślałem, że jest aż tak źle.

– Nie wiem, czy to coś, od czego powinieneś rozpoczynać rozmowę – skontrowała oschle Dasza, chociaż rozumiała jego dezorientację. Sama dobrze wiedziała, jak bardzo ulica zmienia wygląd ludzi, ale dla starego Jerłowicza musiał to być szok. – Chodź. Na pewno nie będzie na ciebie czekał wiecznie.

Zbliżała się, próbując odczytać emocje na twarzy Wiktora. Niechęć – na pewno – ale jednak, po jej długich namowach, zgodził się na to spotkanie i coś musiało za tym stać. Coś więcej niż bezwolność osoby, która odsłoniła własny świat przed innymi i teraz nie umiała ich wygnać ze swojego życia. Dasza chciała wierzyć, że miał nadzieję i był gotów szukać rozwiązania. Choć równie dobrze mógł chcieć po prostu upokorzyć ojca… „Czy to byłoby takie złe?” – zapytała się w myślach. – „To też jakaś metoda rozliczenia się z przeszłością”.

– To czego on ode mnie chce, czego warto byłoby posłuchać? – spytał nagle Wiktor, patrząc na nią.

Szybko zdała sobie sprawę, że sama ustawiła ich naprzeciw siebie niczym dwie strony na polu bitwy. Rozluźniła się i ruszyła naprzód, przerywając niewidoczną granicę. Fryderyk nawet nie drgnął.

– Myślę, że jego nie warto słuchać. On też to wie i nie przyszedł gadać. Lepiej by było, gdyby ciebie posłuchał albo chociaż zrozumiał, jak to wszystko tu wygląda. – Spojrzała na Fryderyka. – Mówiłam ci, że o tym się nie da porozmawiać. Takich rzeczy trzeba doświadczyć…

– Chyba tak – wymamrotał. – Możemy wejść do środka? – spytał niepewnie.

– No raczej. – Wiktor uśmiechnął się paskudnie. – To melina, mieszka tu każdy, kto chce.

Dasza podeszła do niego i ścisnęła mocno za rękę.

– Hej… Nie musicie się do siebie zbliżać, ale bądźmy chociaż między sobą szczerzy. Nie jest to żadna melina. Tutaj jest twój dom. Jak go tu nie chcesz, to nie. Nie wcisnę was na siłę wzajem w swoje światy. Chcę tylko, żebyście mieli okazję spojrzeć, czy gdzieś nie da się między nimi zbudować mostu. – Stanęła na palcach i szepnęła Wiktorowi do ucha: – Pamiętaj. Tu nie ma nic na siłę. Chcę, żebyś miał wybór.

– Wejdźmy – mruknął Wiktor, wskakując sprawnie na parapet wybitego okna. – Idziesz? – rzucił jeszcze do ojca, który odpowiedział skinięciem głowy.

Szedł ostatni, na sztywnych nogach. Patrzył na dziewczynę, która go tu sprowadziła – na to, jak jej zachowanie, ruchy, a nawet strój harmonizowały z tym, co sobą prezentował Wiktor. Czy można było wcześniej tak do niego trafić? Ściągnął płaszcz i przerzucił go przez ramę okienną, podwinął rękawy koszuli. Zobaczył, że Dasza pokiwała głową. „Wreszcie zaczynasz wyglądać jak człowiek” – zdawało się mówić jej spojrzenie. Spróbował odpowiedzieć uśmiechem. Obrzucił wzrokiem wnętrze witające go dziwacznym graffiti, w którym poznawał kreskę córki. Gdzieś w tym natłoku myśli umknął mu przybliżający się warkot silników. Dopiero gdy dwa terenowe wozy wjechały z wyciem na podwórze przed starym psychiatrykiem, zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje.

Dasza krzyknęła, widząc wyskakujących z samochodu uzbrojonych mężczyzn. Strach na chwilę ją sparaliżował. Poczuła, że Wiktor szarpie ją za ramię i ciągnie w głąb „Zofiówki”. Fryderyk na moment znieruchomiał w oknie, potem posłał dziewczynie wystraszone spojrzenie. Była wściekła, rozgoryczona. Tak się dać podejść! Tak się dać oszukać! Uwierzyła, że choć był skurwysynem, to jego podszyty chorą nutą sentyment wobec syna był szczery.

– Co ty zrobiłeś?! – zdołała jeszcze krzyknąć, zanim on odwrócił się twarzą ku bojówkarzom.

– Stać! Zostawcie ich! Mam prawo działać w tej sprawie!

Nie słuchali go, więc próbował zablokować pierwszego, który podbiegał do okna. Uderzenie kolbą pistoletu posłało Jerłowicza na ziemię. Dasza widziała, jak drugi bojówkarz poprawia kopnięciem i na koniec posyła nieprzytomnemu mężczyźnie kulkę. Ciało targnęło się raz – krótko, gwałtownie – i znieruchomiało.

– Szybciej! – krzyknął Wiktor.

Pognała za nim. Dopadli do okien po przeciwnej stronie budynku, ale tam przywitał ich widok uzbrojonych mężczyzn wdzierających się do środka.

– Nie wyjdziemy stąd!

– Górą!

– Jak?!

Nie odpowiedział, tylko pociągnął ją na schody. Pierwsze piętro? Wyobrażała sobie, że stąd jeszcze można skoczyć albo próbować dostać się na jedno z drzew wyciągających konary ku oknom, ale mężczyzna zamiast odbijać ku dawnej jadalni albo tarasowi skręcił w lewo – w stronę wejścia na strych – i zanurkował za niski murek dzielący korytarz od szybu klatki schodowej.

– To nie ma sensu! – krzyknęła Dasza.

Ciężkie kroki były już na schodach. Kilka strzałów poleciało w stronę pary. Skulili się za niepewną osłoną. Dasza chciała ruszyć dalej w korytarz, póki panika nie zdołała jej sparaliżować, ale pochylony obok Wiktor nie wykonywał ruchu. Kolejny wystrzał. Musieli być już na półpiętrze. Dziewczyna poczuła, że choć ciało pozostaje spięte i gotowe do działania, to do jej głowy zakradają się beznadziejne myśli o poddaniu się. Poczuła łzy na policzkach. I nagle, gdy Wiktor gwałtownie się rozprostował, usłyszała przeraźliwe wrzaski. Niemalże nieludzkie wycie przepełnione strachem i bezradnością. Kule zaczęły latać w powietrzu, chwyciła więc mężczyznę i powaliła na ziemię. Na twarzy Jerłowicza była mieszanina grozy i zachwytu.

– Patrz! – wyrzucił z siebie, znów wychylając głowę.

Przełknęła ślinę i spojrzała ponad murkiem. A potem niemalże mechanicznie wyprostowała się, nie zważając już na nic.

Dziesiątki powykręcanych ludzkich dłoni, którymi Wiktor obramował wysokie okno „Zofiówki” trzymały teraz w żelaznych uchwytach bojówkarzy. Część z nich darła się jeszcze wniebogłosy, część próbowała szamotać. Kakofonię co jakiś czas przecinał suchy trzask łamanych kości. Dasza z pewnym zdumieniem zdała sobie sprawę, że ten widok nie przeraża jej – co najwyżej obrzydza.

– Co one zrobią? Jak to się skończy? – spytała półgłosem Wiktora, nie odrywając wzroku od malowidła.

– Nie wiem. Myślę, że to nienawidzi ich bardziej niż ja kiedykolwiek nienawidziłem… – odparł niepewnie. – Ale nie zbliżałbym się. Chodź na górę.

– Musimy stąd uciec – wyszeptała.

– Nie chcę.

Krzyki towarzyszyły im jeszcze w kryjówce na strychu. Najpierw narastające, gwałtowne, potem coraz słabsze. Wreszcie w „Zofiówce” zrobiło się przeraźliwie cicho. Ostatnim akordem był ryk silnika jednego z wozów, które przywiozły bojówkarzy. Paru niedobitków uciekało tak szybko, jak byli w stanie. Dasza siedziała skulona przy ścianie, opatulona kilkoma śmierdzącymi stęchlizną kocami. Wiktor patrzył na nią z drugiego końca pokoju. Spojrzenie miał obojętne, trochę nieobecne.

– Widziałeś, co on zrobił? W ostatniej chwili? Co próbował zrobić? On naprawdę próbował walczyć. Zabili go, bo się stawiał, pewnie blokował sprawę, bali się go. Nie wiem, nie rozumiem! – wybuchnęła w końcu Dasza. – Boże, co ja zrobiłam?! Przyjechali za nim. – Rozpłakała się.

Wiktor tylko pokręcił głową. Wstał i podał jej otwartą butelkę wódki. Chciała zaprotestować, ale zamiast tego wlała do ust ostry płyn. Zrobiło jej się jeszcze zimnej.

– Boże, po cholerę?! Jaka ja głupia byłam…

– To nie tak – odpowiedział mężczyzna, ale nie kontynuował wątku.

Był spokojny i bardzo zdystansowany. Dopiero gdy zapłakana, trzęsąca się i kompletnie zalana, zasnęła, oderwał się od ściany, zszedł na dół, przestępując obojętnie nad zwłokami kilku bojówkarzy. Wydobył z jednego z pomieszczeń na parterze kanister z resztką benzyny i wyszedł na ganek. Ukucnął nad nieruchomym ciałem Fryderyka. Przez dłuższą chwilę przypatrywał się zbryzganej krwią twarzy mężczyzny. Była dla niego zupełnie obca. Zacisnął zęby i zmrużył oczy, starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Ostrożnie badał detale jego rysów i ubioru, by móc je potem jak najdokładniej odtworzyć. Nieświadomie powtarzał rytuał, jakim pożegnał się z siostrą. Ale temu obrazowi towarzyszył dziwny chłód. Coś się ostatecznie urwało. Zamiast mostu, którego szukała dla nich Dasza, została kładka wiodąca do skoku w przepaść. Wiktor rozprostował się z trudem. Otworzył drzwi porzuconego jeepa i wciągnął ciało ojca do środka. Potem zalał wszystko benzyną i podpalił. Chwilę patrzył, jak płomienie pochłaniają tapicerkę i buchają przez pękające okna. Zawrócił, gdy pod wpływem temperatury wybuchła pierwsza z opon. Na parapecie okna leżał płaszcz Fryderyka. Wiktor zaklął, chwycił go i podszedł do płonącego auta. W ostatniej chwili jego ręka znieruchomiała. Potrząsnął głową i powoli ruszył między otaczającymi „Zofiówkę” drzewami, naciągając płaszcz na ramiona.

Dasza otworzyła oczy. Wiktor stał nad nią ponury, z butelką wody w poplamionej białą farbą dłoni.

– Pij i rusz się. Potrzebuję pomocy.

„Ja się chyba do tej pomocy nie nadaję” – chciała odwarknąć, ale zacisnęła zęby.

– No, wstawaj, to naprawdę ważne.

Oszołomiona usiadła na posłaniu. Dźwięki obijały jej się echem w głowie, mieszając z krzykami, które słyszała w snach. Dławiący smród wilgoci i spalenizny wszedł w jej ciało i teraz dziwnie przykuwał do miejsca. Zalała przesuszone gardło wodą i powoli stanęła na nogi.

– Przepraszam – wymamrotała, patrząc w oczy mężczyźnie. – Chciałam…

– Wiem, co chciałaś, dlatego się zgodziłem! – przerwał jej ostro. – Chodź, musimy iść do kaplicy.

„Nie!” – jęknęła w myślach, ale posłusznie ruszyła z nim. Przed wyjściem na klatkę schodową zasłonił jej oczy i zaczął ostrożnie prowadzić.

– Pomyśl, że tego nie było – powiedział tylko.

Schodząc na parter czuła, jakby z każdym krokiem cofali się. A więc znów kaplica – katowanie się psychiczne, babranie się w tym, co nie pozwalało pójść naprzód. Nie mogła mu odmówić. Nie po tym, co się stało z Fryderykiem.

Na dworze było jasno, ale główna sala kaplicy zawsze tonęła w ciemnościach. Wiktor wprowadził Daszę do środka, wcisnął jej w rękę latarkę.

– Nie wiem, co z tym zrobić, nie panuję nad tym – powiedział przez ściśnięte gardło, zapalając swoją.

Cyntia wciąż zwisała z grubego łańcucha, patrząc na nich szeroko otwartymi oczami. Dasza miała wrażenie, że widzi na jej twarzy bolesny grymas. Pod ścianą stały drabina i cztery wiadra z najtańszą białą farbą. Kilka jej kałuż rozlewało się na podłodze pod ścianami. Dasza zapaliła swoją latarkę i zaczęła nerwowo szukać napisów, które widziała tu poprzednim razem, ale po żadnym nie było ani śladu.

– Wszystko spływa. Nie zostawia nawet jednej plamy – rzucił Wiktor, podchodząc do jednego z wiader i przejeżdżając po malowidle suto umoczonym w farbie wałkiem.

Dasza podeszła i przez chwilę sama próbowała, ale żadne kombinacje – ani chluśnięcie na obraz, ani staranne malowanie warstwa po warstwie – nic nie dawały. Dziewczyna cały czas czuła na sobie nienawistne spojrzenie siostry Wiktora. Widziała, że mężczyźnie trzęsą się ręce, a na czole wystąpił pot. W kaplicy śmierdziało chemicznie, zrobiło się duszno i oszałamiająco.

– Nie patrz na nią, nie myśl o niej! – warknęła, gdy zobaczyła, że Wiktor stoi wpatrzony w postać samobójczyni.

Nie zareagował. Mówił coś do siebie, patrząc na Cyntię przepraszająco.

– Mówię ci, przestań! To do niczego nie prowadzi!

Wściekła chlusnęła farbą na środek kaplicy, by rozproszyć mężczyznę. Wiktor podskoczył w miejscu, potrząsnął głową. Przez moment widziała na jego twarzy wściekłość.

– Nie marnuj! – huknął, choć wiedziała, że to co innego wywołało jego złość.

Wstrzymała go ruchem ręki. Tam, gdzie krople farby sięgnęły ściany, przeleciawszy przez środek sali, pozostały białe plamy. Dasza odstawiła ostrożnie wiadro.

– Bierz farbę i do roboty! – krzyknęła rozkazująco, wychodząc na środek pomieszczenia. – A jak nie masz na co patrzeć, to możesz na mnie – dodała już chłodniej, ustawiając się w miejscu, w którym ogniskowała się iluzja.

Wiedziała, że nie wygoni jej zupełnie, ale przełamie ten niebezpieczny realizm, sprawi, że głębia spojrzenia będzie znów tylko wyjątkowo poruszającym rysunkiem na ścianie, nie rzeczywistością. Wiktor na moment oniemiał, a potem powoli, metodycznie, zaczął zamalowywać najważniejsze fragmenty swojej pracy. Te, które budowały efekt trójwymiarowości i realności. Dasza widziała, że walczył ze sobą o każdy ruch. Kiedy brudna biel zasłaniała oczy Cyntii, na twarzy mężczyzny pojawiły się łzy. Zaczynając, wierzył, że pretekst, by przerwać to pożegnanie, sam się znajdzie. Ale Dasza twardo tkwiła na miejscu, zmieniając marę jego siostry w zwykły obraz, który można było zakryć farbą. Gdy zaś iluzja przestała być groźna, dziewczyna włączyła się z całą energią do roboty. Wyszli z kaplicy w nocy, ubrudzeni farbą i lekko oszołomieni. Wiktor po kilku krokach usiadł na trawie i przycisnął plecy do pnia drzewa. Dziewczyna stała obok w milczeniu. Chciała go podnieść na duchu, ale nie wiedziała jak. Jego ruch ją zaskoczył i dalej to on dyktował reguły gry. Hasło „nikomu nie można pomóc wbrew jego woli” wróciło do niej niemalże w namacalnej postaci.

– Nic już z niczym mnie nie łączy – odezwał się nieoczekiwanie. – Cyntii już nie ma. Ojca nie ma. Niczego…

Chciała spytać o matkę, ale uprzedził ją, jakby czytał jej w myślach.

– Matki też nie ma. Odpowiada w „The Best” za koordynację jednostek zmilitaryzowanych. To naciskając na nią ojciec mógł opóźniać interwencję w mojej sprawie. Ale straciła cierpliwość. I wydała wyrok na mnie i na niego. Mnie się należało: prawie zadźgałem kiedyś bojówkarza. A ojciec… Trzymał ją w szachu, zaczęła się bać o własną skórę i dała dupkom wolną rękę na akcji.

Dasza pokiwała głową.

– Nie wiem, gdzie jestem. Ani po co. Nikogo nie żałuję, za nikim nie tęsknię. Ani za niczym. – Podniósł się na nogi, spojrzał na nią. – Możesz zacząć mi pomagać. Jeśli chcesz. Mogę też po prostu wrócić na „Zofiówkę”.

Dasza poczuła ulgę, gdy nakreślił reguły gry i przekazał jej ruch. Wiedziała, co chce zrobić, nawet jeśli zdawało się to niewykonalne. Zawsze starała się uzmysłowić podopiecznym, że wcale nie spalili za sobą wszystkich mostów. Wiktor najpierw zaś uczynił ją wspólniczką tego pożaru, a potem dopiero, stanąwszy z nią na pustym pogorzelisku, otworzył drzwi do jakiejkolwiek zmiany. Kierunki były nieskończone i absolutnie nieoczywiste. Dopiero teraz widziała, czemu od pierwszych chwil tak trudno było im spojrzeć wspólnie na świat. Zastanowiła się, ilu już takich ludzi spotkała w życiu i nie rozpoznała w nich tej odmienności? Ilu wyślizgnęło jej się z rąk i wpadło gdzieś w przepaść nie przez to, że byli beznadziejnymi przypadkami, lecz przez podobne szaleństwo, któremu nie umiała współtowarzyszyć?. Wzięła go za rękę – tym razem zdecydowanie i w pełni świadomie. Wspomnienie „The Best” spalił, a rzeczywistość „Stabilizacji” byłaby dla niego zbyt ciasna. Przeciętni ludzie szybko wykryliby w nim kogoś wyjątkowego i zgotowali więzienie w jednym lub drugim projekcie. Dasza uśmiechnęła się do siebie – sama wybrała swoją rolę tak, by móc ślizgać się pomiędzy tymi światami. Ona po to, by nie musieć budować wspomnieniom całopalnego stosu… Ale to była po prostu inna droga w podobne miejsce.

– Chodźmy tam na razie razem. Żebyś nie wracał do „Zofiówki” tak „po prostu”. Ten psychiatryk jest dalej cholernie ważny. Jeszcze ważniejsze to, co teraz z nim zrobimy.

„Może kiedyś będzie jeszcze ważniejszy. Dla podobnych tobie szaleńców, którzy nie mają sił spalić wszystkiego” – pomyślała, ale w gruncie rzeczy nie miała na to żadnej idei i chwilowo nie chciała mieć. Znaleźli się w punkcie, w którym można było zbudować bardzo wiele – ale też nie ciążył nad nimi żaden przymus.

Adrianna Filimonowicz

 

 




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

[Recenzja] Antologia „Dzień po najczarniejszej nocy”

Jeśli ktoś nie pamięta, podczas tegorocznego Kapitularza miała miejsce premiera antologii „Dzień…

Antologia „Tu był las”
Fantastyka Zapomniane Sny - 17 stycznia 2023

Kilka podstawowych informacji na temat się darmowej/charytatywnej antologii „Tu był las”, wydanej…

Antologia „Dzień po najczarniejszej nocy”
Fantastyka MAT - 4 września 2023

Informacje na temat antologii opowiadań „Dzień po najczarniejszej nocy”, której premiera miejsce…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit