Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Agnieszka Hałas „Pokłosie pewnego bankructwa”

Opowiadania Agnieszka Hałas - 5 września 2017

Od redakcji: niniejsze opowiadanie to świetna okazja do zaznajomienia się z głównym bohaterem cyklu Teatr Węży – Brune Keare, Krzyczącym w Ciemności, obdarzonym darem (lub, jak chcą inni, przekleństwem) Czerni magiem, który stara się nie ulegać mrocznym instynktom i przestrzegać własnych zasad. A warto nawiązać z nim znajomość, bo już 12 września Dom Wydawniczy Rebis wznawia pierwszy tom trylogii Agnieszki Hałas – Dwie karty. Książkę będzie można niebawem wygrać w naszym konkursie, a pytanie konkursowe będzie dotyczyło treści Pokłosia pewnego bankructwa. Miłej lektury!

 

 

 

Czyż istnieje na świecie istota bardziej chytra i podstępna niż czarny mag, ka-ira? Umieją oni przybrać każdą postać i oszukać najmądrzejszego, co wobec faktu, iż wyzuci są z sumienia, litości i wszelkich ludzkich odruchów, czyni ich podwójnie niebezpiecznymi. Pospólstwo zwie ich żmijami, bo serca ich są prawdziwie gadzie.

 

Amaris ar Vanth, „O naturze skazy”

 

 

ilustracja: Agnieszka „Achika” Szady

1.

 

Kiedy pan Lyspis, oficjalnie jeden z najbardziej wziętych adwokatów w Fal Tirra, a nieoficjalnie człowiek piastujący wysokie stanowisko w strukturach Synów Tarantuli, ni stąd, ni zowąd paskudnie się rozchorował, szybko zorientowano się, że nie jest to skutek ani nadużycia trunków, ani nierozważnego objedzenia się czymś ciężkostrawnym.

Gdy gildie przestępcze załatwiały porachunki między sobą, najczęściej po prostu wysyłały skrytobójców; choć każda miała na swoich usługach kilku czarnych magów, rzadko angażowano ich do takich zadań. Zbyt szybko skończyłoby się to przyciągnięciem uwagi Elity. Srebrni magowie od stu kilkudziesięciu lat robili wszystko, aby wytępić czarną szkołę magii, a choć nie byli wszechwiedzący ani wszechpotężni, pozostawali zagrożeniem na tyle poważnym, że nie należało ich lekceważyć.

Zawsze jednak istniała możliwość, że ktoś z zewnątrz, wystarczająco bogaty i zdesperowany, wynajął żmija nienależącego do żadnej z rywalizujących organizacji. Lub też – że jakiś żmij miał własny prywatny zatarg z Tarantulą. Jasme Grinaldi, sekretarz Lyspisa, nie wątpił, że prawda prędzej czy później wyjdzie na jaw. Tymczasem wszakże trzeba było ratować życie chorego. Śmierć Lyspisa byłaby ciężkim ciosem dla organizacji.

Spędziwszy nerwowy ranek w kancelarii i mając już serdecznie dość rozmów z klientami, przed którymi musiał ukrywać chorobę zwierzchnika, około południa Grinaldi został poproszony na piętro. Od służącej dowiedział się, kto czeka w gabinecie adwokata.

Od progu uderzył go odór skwaśniałego nabiału, zgniłych ryb, starych onuc i wódki. Westchnąwszy w duchu, sekretarz wyjął z kieszeni skropioną perfumami chusteczkę i przyłożył do nosa.

Demonolog pracujący dla Synów Tarantuli, niejaki mistrz Raspahl, skłonił się nisko i wymamrotał powitanie. Wyglądał jak kupa szmat zwieńczona strzechą brudnych kudłów, z nosem niczym wiśniowa narośl. Przypuszczalnie nie miał styczności z mydłem od dobrych trzydziestu lat. Za to ewidentnie nie gardził gorzałką.

Wszyscy członkowie Zakonu Mgły wyglądali i cuchnęli podobnie. Grinaldi słyszał kiedyś, że szkolenie psuje im coś w głowie, przez co cierpią na różne dziwactwa, między innymi panicznie boją się wody.

Profesjonalnie opanowany i uprzejmy jak zawsze, powitał starca, który wyjaśnił z niezadowoleniem, że choć domagał się, by go wpuszczono do chorego, pani Lyspis stanowczo się na to nie zgodziła. Musiał więc zadowolić się kosmykiem włosów adwokata oraz szklanym naczyniem pełnym jego moczu.

– Panie Grinaldi, zajrzałem w kryształową kulę, zbadałem włosy tudzież mocz metodą profesora Fulpa – wychrypiał – i dla pewności dwa razy rozłożyłem jeszcze potem karty. To nie jest ani choroba, ani trucizna, ani klątwa. Pana Lyspisa dręczy demon. Z Otchłani.

Sekretarz natychmiast pomyślał, że ten przemądrzały cudzoziemski medyk, co pierwszy zajmował się adwokatem, jednak zna się na rzeczy. Wprawdzie dla porządku zaordynował środki na wymioty i na przeczyszczenie, a później laudanum, ale od samego początku twierdził, że to nie jest sprawa dla niego.

– Znaczy, opętał go?

– Nie. Tylko go dręczy.

– Tylko go dręczy – powtórzył Grinaldi. Pomyślał z rezygnacją, że w całej sytuacji kryje się szczypta wisielczego humoru, ale nie było mu do śmiechu.

– Zapłacono mu – kontynuował posępnym tonem demonolog. – Demona można wynająć, tak jak, nie przymierzając, wynajmuje się zucha z rapierem. Składa się w ofierze, dajmy na to, wołu. Albo dwadzieścia wołów. Albo dziewicę. Następnie zadano go panu Lyspisowi w pokarmie.

– Jak proszę? – zdumiał się sekretarz.

– W pokarmie – powtórzył starzec. – Można ofierze zadać demona z dowolną potrawą. Zanieczyszcza się pożywienie odrobiną jego krwi, śliny albo…

– W porządku, rozumiem. – Grinaldi w duchu podziękował swej szczęśliwej gwieździe, że nigdy go nie kusiło, aby studiować nauki tajemne.

Potem zdrętwiał, bo przypomniał sobie uroczysty proszony obiad u bogatego kupca, którego obaj z pryncypałem odwiedzili tydzień wcześniej, by uczcić pomyślne zakończenie długiej i skomplikowanej sprawy sądowej. Znów ujrzał w myślach zastawiony stół – zabielaną zupę z borowików, pasztet z truflami, tłustą pieczoną gęś – i nasuwające się podejrzenie przyprawiło go o mdłości. Świadomość, że gdyby miał się rozchorować, to pewnie już byłby chory, nieco podniosła go na duchu. Ale nie przesadnie.

– Mogę spróbować odkryć imię demona, a potem z nim negocjować – kontynuował mistrz Raspahl. – Ale potrzebne mi będą środki.

– Złoto?

– Komponenty do rytuałów, młodzieńcze. Nie wszystko można kupić za rozsądną cenę, nawet w tak pięknym i bogatym mieście jak Fal Tirra.

– Proszę mi przedłożyć do dzisiejszego wieczora listę tego, czego potrzebujecie – odrzekł Grinaldi. Nielegalny handel różnego rodzaju rzadkimi i kosztownymi substancjami, pochodzącymi z przemytu, a nierzadko i zakazanymi przez Elitę, stanowił znaczące źródło dochodów Tarantuli.

Zapłacił demonologowi za konsultację, po czym z ulgą polecił służącej, by odprowadziła mistrza Raspahla do drzwi.

– Pani Lyspis prosiła, żebyście teraz przyszli do sypialni – nieśmiało odezwała się dziewczyna. – Tam czeka ten drugi.

Sekretarz przypomniał sobie, że faktycznie mowa była o dwóch specjalistach, nie o jednym. Zaklął w duchu. Rozmowa z drugim demonologiem to zdecydowanie nie było to, czego potrzebował przed obiadem.

W sypialni też śmierdziało – inaczej, ale równie ohydnie. Nie pomagał nawet zapach octu lawendowego, którym obficie skropiono wyszorowaną podłogę. Czerwone aksamitne zasłony małżeńskiego łoża były odsunięte. Adwokat ku uldze sekretarza już nie wymiotował ani żółcią, ani kałem, ani żywymi żabami i jaszczurkami. Jego twarz nadal miała niepokojąco zielonkawy odcień, ale trzymał kubek, z którego ostrożnie popijał.

Pani Lyspis przyciszonym głosem rozmawiała ze szczupłym, niepozornym mężczyzną, ubranym raczej biednie. Teraz przerwali rozmowę, a nieznajomy skinął głową sekretarzowi, który omiótł go podejrzliwym spojrzeniem.

Przybysz beztrosko wszedł tu w zabłoconych wysokich butach. Ale przynajmniej był trzeźwy i na tyle zadbany, że nie współgrało to z wytartą, znoszoną odzieżą. Jego ciemne włosy nie lepiły się w strąki, koszula była czysta. Cerę miał śniadą, a krój stroju nietutejszy.

– Brune Keare – przedstawił się, widząc, że Grinaldi go nie rozpoznaje. – Krzyczący w Ciemności.

Sekretarz przełknął ślinę i skłonił się, pełen ulgi, że ka-ira nie wyciągnął do niego dłoni na przywitanie.

Dobrze znał to imię. Od czasu do czasu przewijało się w korespondencji, jaka przechodziła przez jego ręce.

Krzyczący w Ciemności… Niegdyś sługa żebraczego króla w Shan Vaola nad Zatoką Snów, a od co najmniej dwóch lat wolny strzelec współpracujący z Tarantulą. Nie należał do struktur organizacji, lecz z jakichś względów nie wątpiono w jego lojalność. Elita oferowała bajeczne pieniądze za wydanie go żywego lub martwego – fakt, że dotąd jeszcze chodził wolny, zamiast gnić w którejś z katowni srebrnych magów, najlepiej świadczył o jego umiejętnościach.

Pan Lyspis odstawił pusty kubek, westchnął z ulgą.

– I co? – zagadnął ka-ira. – Haszysz pomógł?

Haszysz?! Ale zwierzchnik czuł się ewidentnie lepiej, więc Grinaldi postanowił nie komentować pomysłów maga. Tymczasem Krzyczący zwrócił się do żony adwokata, która cierpliwie czekała z boku.

– Za godzinę, dwie możecie już spróbować podać mu coś innego niż woda. Rosół albo rzadki kleik, ale nie za dużo. Gdyby znów zaczął wymiotować, dawajcie mu do ssania lód. Jeśli wszystko będzie dobrze, wieczorem może się napić trochę wina na wzmocnienie. Byle dobrego i ostrożnie.

– Haszysz i wino, to mi się podoba. – Chory uśmiechnął się blado. Jednak kiedy ka-ira popatrzył na sekretarza, ten od razu zrozumiał, iż nie jest dobrze.

Adwokat szepnął małżonce kilka słów. Potaknęła i opuściła sypialnię. Kiedy drzwi zamknęły się za nią, Grinaldi odchrząknął.

– Demonolog mówi…

– Wiem, wiem – przerwał ka-ira. – Ten demon to demonica. W przeszłości związana z Doliną Kwiatów, obecnie wolny duch, chętnie wysługujący się magom. Ma na imię Surhiel.

Sekretarz zauważył, że zwierzchnik ma sceptyczną minę. Nic dziwnego. Mogli żmijowi jedynie wierzyć na słowo – lub nie.

– Ktoś jej dobrze zapłacił – kontynuował Krzyczący. – Dla niej to nic osobistego, po prostu interes. Mogę spróbować z nią ponegocjować…

– Mistrz Raspahl się tym zajmie – powiedział Lyspis. Ka-ira prychnął wzgardliwie.

– On? Nie poradzi sobie.

– Z was dwóch to on jest demonologiem – stwierdził sucho adwokat. – Wielokrotnie dowiódł swych umiejętności, przywołując dla nas duchy i wydając im rozkazy.

– Co oznacza, że nie powinien się brać do prób pertraktowania z nimi – odrzekł obojętnie Krzyczący. – Bo nie wyjdzie z tego żywy.

– Wiem, że ty masz jakieś układy z Otchłanią, Keare – oznajmił Lyspis tonem, który na sali sądowej oznaczał, że druga strona może już być właściwie pewna przegranej. – Karakkos też o tym wie. I właśnie dlatego z demonem pertraktować będzie mistrz Raspahl. Czy to jasne?

– Jak słońce. – Twarz żmija nie zmieniła wyrazu. – Dobrze, zatem pozostawię mu tę przyjemność. Ewentualnie, jeśli ma pan jakieś podejrzenie, kto może za tym stać… – zawiesił głos, patrząc na chorego, ale ten potrząsnął głową.

– Nie.

– Ma pan wrogów?

– Siłą rzeczy.

– Takich, którym mogłoby być na rękę usunięcie pana teraz ze sceny?

– To nie twoja rzecz, Keare – uciął Lyspis. – Prowadzenie śledztwa w tej sprawie nie należy do ciebie.

– Wedle życzenia – odparł ka-ira z tym samym niewzruszonym spokojem. – Proszę rozważyć, że jeśli nic nie zrobimy, pańska niemoc będzie postępować. Na razie objawy daje się jeszcze złagodzić haszyszem i laudanum, ale ten stan rzeczy długo się nie utrzyma.

– Czy nie możesz…

– Mogę, oczywiście. – Krzyczący wzruszył ramionami. – Splotę zaklęcia ochronne, lecz one też będą działać tylko przez ograniczony czas.

Adwokat milczał chwilę, przygryzając wargę.

– Ile mam czasu? – zapytał ciszej.

– To zależy od intencji demona. – Żmij się zawahał. – Patrząc na tempo rozwoju objawów, powiedziałbym, że tu chodzi albo o przygrywkę do szantażu, albo o zemstę. Jeśli to pierwsze, wówczas nie ma obawy, demon pana nie zabije. Jeśli to drugie, zleceniodawca prawdopodobnie chce, aby umierał pan długo i boleśnie, a ja mogę ten proces opóźnić, złagodzić jego przebieg, ale nie powstrzymać.

– Ile czasu? – powtórzył adwokat.

– W bardziej pesymistycznym wariancie? Z moją pomocą, przy odrobinie szczęścia, dwa tygodnie. Trzech bym nie gwarantował.

Lyspis skinął głową i zasępił się. Grinaldi wiedział, że zwierzchnik już kalkuluje w myślach, co bezwzględnie trzeba zrobić w następnych dniach. Jakie listy wysłać i do kogo. Które papiery przygotować do spalenia w razie czego. Jakie dyspozycje wydać w banku…

Milczenie, które zapadło, przerwał Krzyczący.

– Ktoś dobrze przemyślał sprawę – powiedział. – To nie jest klątwa, którą można próbować złamać, ani trucizna, na którą można sporządzić antidotum. Czar kozła też nie zadziała, bo demony nie są tak głupie. – Z namysłem popatrzył na adwokata. – Jeśli mamy do czynienia z bardziej optymistyczną wersją wydarzeń, to znaczy z próbą szantażu, przypuszczalnie lada dzień przedstawią wam ofertę.

– Grinaldi – zachrypiał Lyspis, pomijając milczeniem słowa, które padły. – Mistrz Keare ma dla organizacji pozałatwiać kilka spraw w mieście. Gdyby potrzebował coś sprawdzić w naszych rejestrach klientów albo w księgach rozliczeń, oczywiście udostępnij mu je.

Sekretarz skinął głową. Miał szczerą nadzieję, że zwierzchnik oraz góra wiedzą, co robią. Dziwiło go też, że Tarantula nie chce, aby to wezwany ka-ira tropił sprawcę zamachu.

Potem uświadomił sobie, że przecież mocodawcą demona może być, i prawdopodobnie jest, inny mag. A wiele się mówiło o wzajemnej lojalności braci w darze, częstokroć silniejszej niż powiązania z pracodawcami, gildiami, niż jakiekolwiek przysięgi wierności.

Adwokat poprosił o pióro, atrament i papier. Chciał spisać dla Grinaldiego listę dyspozycji na resztę dnia. W czasie, gdy był tym zajęty, Krzyczący podszedł do okna i uchylił je, wbrew stanowczym zaleceniom medyka wpuszczając do sypialni świeże, zimne powietrze. Oparł się o parapet i patrzył w dal, gdzie nad ośnieżonymi dachami miasta majaczyły ciemne zarysy gór.

Grinaldi nagle spostrzegł coś, czego wcześniej nie zauważył – blizny na policzku ka-ira. Trzy białe jak kość szramy, a wokół nich nierówne, przebarwione ślady jak od starego oparzenia.

Krzyczący, jakby wyczuwając jego spojrzenie, przesunął dłonią po twarzy i blizny zniknęły, ponownie zastąpiła je gładka śniada skóra.

– Niech pan zawoła służącą, Grinaldi – powiedział jakby nigdy nic. – Potrzebuję paru rzeczy, żeby spleść tu czary ochronne.

Przetarł oczy, pomasował powieki. Sekretarz nagle pojął, że mag jest zmęczony, ogromnie zmęczony, choć stara się to ukryć. Kto wie, jakim sposobem dotarł tu tak szybko i z jak dalekich stron.

– Czy nie ma obawy, że demon zacznie nękać kogoś jeszcze z moich domowników? – zapytał rzeczowo Lyspis, maczając pióro w kałamarzu.

– Skoro do tej pory nikt oprócz pana nie zachorował, nie sądzę – odrzekł żmij, a potem dorzucił: – Pewności, oczywiście, nie ma nigdy. Demon to demon.

Zjawiła się służąca i Krzyczący w Ciemności wydał jej dyspozycje, prosząc o sól, wino, oliwę oraz trzy świece z dobrego wosku. Z korytarza dobiegł melodyjny dźwięk – to stary zegar wybijał pierwszą. Lyspis wręczył sekretarzowi kartę; Grinaldi zerknął na spisane punkty i westchnął w duchu, widząc, że co najmniej dwie sprawy musi załatwić teraz, bez zwłoki, zanim będzie mógł choćby pomyśleć o obiedzie. Tyle dobrego, że i tak nie miał apetytu.

– Idź, Jasme – dorzucił adwokat z wymuszonym uśmiechem. – Jak widzisz, jestem w dobrych rękach.

 

 

2.

 

Gdyby dwa lata wcześniej ktoś jej powiedział, że będzie szorowała podłogi, Tei Margell wyśmiałaby go. Jedno musiała wszakże przyznać – szorowanie ich w domu babki było lepsze niż harowanie dla jakiejś obcej rodziny, zwłaszcza dla ludzi, którzy pamiętali ją z poprzedniego życia, wystrojoną i beztroską.

Wychlusnęła brudną wodę na podwórze, opłukała wiadro przy studni i odniosła je do sieni. Piętrzyły się tu graty, które dawno należałoby oddać śmieciarzom: połamane krzesła, koszyk pełen glinianych skorup, zjedzony przez mole futrzany pled, stare pikowane kaftany i salopy, całe w kurzu. Nie wiedziała, czy najbardziej nienawidziła zapaszku stęchlizny, który przenikał wszystko w tym domu, tępego bólu pleców czy mdłej szarości jesiennego dnia, sprawiającej, że człowiek od świtu do wieczora czuł się ociężały i senny.

– Jesteś tam? – zabrzmiał z kantorka zrzędliwy głos babki. – Zaparz mi rumianku!

Wzdychając w duchu, dziewczyna poszła do kuchni i nastawiła samowar. Stara Fyllis od lat chorowała na żołądek, w związku z czym piła ogromne ilości ziółek, a żywiła się głównie jarzynami z wody, owsianką i czerstwymi bułkami. Tei wieczorami trochę szyła i z zarobionych w ten sposób pieniędzy dokupowała jedzenie dla siebie, bo na babcinym wikcie długo by nie pożyła.

Zalewając zioła wrzątkiem, pomyślała, że musi w końcu zdobyć się na odwagę.

Babka siedziała w kantorku, robiąc na drutach pończochę. Na jej wychudłej twarzy pod falbanką czepka jak zwykle widniał skwaszony grymas. Tei postawiła garnuszek z naparem na stoliku i zaczerpnęła tchu.

– Babciu, mam prośbę.

Stukanie drutów umilkło. Fyllis odwróciła się od okna.

– Co znowu? Chodź tu bliżej. – Przywołała wnuczkę gestem kościstej dłoni. – No, mówże.

Jąkając się nieco, Tei wyjaśniła, w czym rzecz.

– Oszalałaś – stwierdziła zwięźle babka.

– Czemu?

– Żaden się tym nie zajmie, mają inne obowiązki. Sprawy Tarantuli są ważniejsze od twojego widzimisię. Poza tym – zachichotała cierpko – i tak nie miałabyś czym zapłacić.

Dziewczyna wyjęła zza dekoltu złożony arkusz papieru, rozprostowała go i stuknęła palcem w drzeworyt listu gończego.

– Ten człowiek zaczarował Zakariego i odebrał mu pamięć. Jestem tego tak pewna, jak własnego imienia. Tu piszą, jaka jest nagroda. Jeśli taka kwota nie wystarczy, żeby zachęcić maga…

– Magowie nie polują na magów, głupia dziewczyno – ucięła Fyllis. – To po pierwsze. Po drugie, znasz już moje zdanie. Zakarias na pewno wyjechał z Fal Tirra, tak jak zapowiadał, pracuje i ma się dobrze, czego mu z serca życzę. Może u tego nowego pana wreszcie nabierze rozumu.

– Jeśli ma się dobrze, czemu ani razu do nas nie napisał? – zapytała retorycznie Tei. – I jak wytłumaczysz to, co mi powiedział wtedy na targu? Przecież tego nie wyśniłam, babko. W porządku, najwyżej się ośmieszę. Zaryzykuję.

Fyllis cmoknęła, ujmując robótkę. Druty zastukały.

– Jakbym słyszała twojego ojca. Pomnisz me słowa, on źle wyszedł na ryzykowaniu i ty też nie wyjdziesz lepiej.

Tei zdążyła się już przyzwyczaić do zgryźliwych komentarzy i przytyków babki; umiała przełykać upokorzenie, tłumić wzbierającą złość i udawać, że puszcza wszystko mimo uszu. Ale teraz coś w niej pękło.

– Nie obrażaj mojego ojca! Nie masz prawa! Może i stracił fortunę, ale najpierw ją zarobił! Potem poślubił twoją córkę, chociaż mógł się ożenić z panną z dobrej rodziny! A po latach, kiedy raz jeden poprosił cię o pożyczkę, nie raczyłaś choćby…

Stara kobieta odłożyła robótkę, zerwała się z fotela i spoliczkowała ją z całej siły. Tei cofnęła się, przyciskając dłoń do twarzy, zaskoczona i wściekła.

– Słuchaj mnie, wnuczko – warknęła Fyllis. – Twój ojciec był skończonym głupcem, twój brat to dureń i ty także jesteś durna. A gdy pożyjesz tak długo jak ja, dotrze do ciebie, że głupcom nie należy pomagać. To zmarnowany wysiłek. Całe życie hołdowałam tej zasadzie, dlatego teraz szorujesz u mnie podłogi, ale przynajmniej masz gdzie mieszkać i co jeść. Pojmujesz?

Dziewczyna nie spuściła wzroku.

– Tak, ale ja nie proszę o pożyczkę na otwarcie sklepu. Proszę o kwadrans rozmowy z kimś, kto – jej głos załamał się na sekundę – może uratować mojego brata. Twojego wnuka, babko Fyllis.

Stara kobieta coś mruknęła pod nosem z taką miną, jakby ssała cytrynę. Wróciła na miejsce i podjęła przerwaną pracę. Druty w jej kościstych palcach poruszały się miarowo, szybko i zręcznie. Stuk-stuk. Stuk-stuk.

– Gdyby twój ojciec żył, wiesz, co by zrobił, będąc na moim miejscu? – zagadnęła, nie podnosząc oczu znad robótki. – Złoiłby ci pasem tyłek i zabronił pchać nos tam, gdzie panna go pchać nie powinna.

– Ojciec nigdy mnie nie uderzył – odparła chłodno dziewczyna. – Dobrze, babciu. Rozumiem. Trudno.

Chciała odejść, ale Fyllis nagle wyciągnęła rękę i złapała ją za nadgarstek.

– Jeszcze nie skończyłam – syknęła. – Ja nie jestem twoim ojcem, smarkulo. I właśnie zmieniłam zdanie. Chcesz porozmawiać z magiem Tarantuli? Dobrze, porozmawiasz. Jutro.

– Jutro?! – Tei aż otwarła usta. Stara kobieta zaśmiała się sucho.

– Chciałaś, to masz. Akurat tak się składa, że jutro wieczorem ma się u mnie zjawić żmij z organizacji, więc możesz mu opowiedzieć swoją historię. Pamiętaj, smarkulo, traktuję cię jak dorosłą. Pertraktujesz sama i na własną odpowiedzialność.

– To oczywiste – odrzekła Tei urażonym tonem. Babka chwyciła ją pod brodę, zajrzała z bliska w oczy. Wzrok miała zimny i najzupełniej pozbawiony życzliwości.

– Słuchaj mnie, dziewczyno, bo to nie żarty i nie targowanie się o cenę przypraw. Jeśli on zażąda twojego warkocza albo obciętych paznokci, dasz mu je. Jeśli zechce cię zarekomendować do organizacji, wiedz, że nie mam nic przeciwko. Ale jeśli wdasz się z nim w interesy, a później on postanowi cię po cichu zabić, bo jesteś zbyt domyślna i za dużo wiesz, nie będę dochodzić sprawiedliwości, tylko zapomnę, że miałam kiedyś wnuczkę głupią jak but. Pojmujesz?

Tei pokiwała głową.

 

***

 

Stara Fyllis od czterdziestu lat, od śmierci męża, trudniła się lichwą. Na małą skalę – pożyczała tylko drobne kwoty, przyjmując w zastaw biżuterię, futra i odzież – ale wszyscy znali jej skąpstwo, więc plotkarze szeptali, że w piwnicy starego domku ani chybi stoją skrzynie pełne złota i klejnotów. Mimo to nie musiała się obawiać złodziei.

Fyllis pracowała dla Synów Tarantuli – była Córką Tarantuli, jak żartobliwie mawiali niektórzy. Kobiet w organizacji zresztą nie brakowało, tak jak nie brakowało ich w cechach rzemieślniczych i kupieckich. Z punktu widzenia zwierzchnictwa była w Fal Tirra ważnym trybikiem, prawie równie ważnym jak adwokat Lyspis czy sędzia Beck. Przechowywała skradzione kosztowności oraz przyjmowała wpłaty – w gotówce i kruszcach – głównie od kapitanów, którzy płacili organizacji za to, by ich statkom nie groziła napaść piratów.

Tei mogłaby przysiąc, że dobrze wie, co można znaleźć u babki w piwniczce: marchew, rzepę, buraki, cebulę oraz beczki z kiszoną kapustą. Nigdy nie spostrzegła klapy wiodącej jeszcze niżej. Ktoś niepowołany, kto znałby się na Zakazanej Sztuce na tyle, żeby tę klapę wypatrzyć i złamać czary chroniące przed jej otwarciem, ryzykował porażenie trzema różnymi klątwami – tylko po to, żeby ujrzeć loszek pełen zakurzonych rupieci.

Raz na tydzień czy dwa, zawsze po zmroku, do Fyllis przybywał któryś z magów organizacji. Pokazywał listę spisaną przez przełożonych, a lichwiarka brała latarnię, schodziła do piwnicy i przynosiła kiesy z brzęczącą złotą zawartością, czasem biżuterię, czasem ozdobne naczynia. Ka-ira sprawdzał, czy złoto nie jest obłożone żadną paskudną klątwą i czy nie zawiera innych niespodzianek, jak ukryte portale czy uśpione demony, bo po klientach Tarantuli można się było spodziewać wszystkiego. Potem uprzejmie dziękował, podpisywał się w odpowiedniej rubryce jednej z ksiąg rachunkowych, których staruszka miała w kantorku całą szafę, zabierał pieniądze oraz kosztowności i znikał równie dyskretnie, jak się pojawił.

Własne oszczędności Fyllis oczywiście przechowywała tam, gdzie i fundusze organizacji, dzięki czemu były bezpieczne jak nigdzie indziej.

Stękając, wspięła się teraz po schodkach do kuchni, gdzie czekał jej gość, odstawiła latarnię, zamknęła klapę, po czym rozłożyła przyniesione rzeczy na stole.

– No, niech sprawdza.

Żmij zaczął po kolei oglądać przywiezione z odległych krain naszyjniki, zausznice i inne dziwne ozdoby – wszystko ze szczerego złota, inkrustowanego turkusami, masą perłową i jadeitem. Fyllis przyniosła wcześniej z kantorka wagę jubilerską, ale Krzyczący w Ciemności jak zwykle nie uważał za stosowne z niej skorzystać, zupełnie jakby bardziej ufał tym swoim kocim oczom. Nie spieszył się. Kiedyś już zdarzyło mu się trafić na kolię zdolną ożyć i udusić pechową damę, która założyłaby ją na szyję, innym razem – na pierścień, w którym ukryto klątwę paraliżu. Próba unieszkodliwienia obu przedmiotów zakończyła się ich zniszczeniem, ale przynajmniej obyło się bez ofiar w ludziach.

Stara kobieta pomyślała cierpko, że Tei ma szczęście: jedyny ka-ira, z jakim była skłonna pozwolić wnuczce zamienić choćby słowo, zjawił się w Fal Tirra po raz pierwszy od ponad roku. Zwykle po kosztowności przybywali Karakkos albo Żałobnik, a kontakty z nimi wolała ograniczać do absolutnego minimum.

Czarna magia, Zakazana Sztuka, karmiła się cierpieniem, zaś o parających się nią mistrzach krążyły paskudne opowieści. Trafiali się wśród nich zarówno zdemoralizowani sadyści, mordujący dla zabawy, jak i nieprzewidywalni szaleńcy, a choć magowie pracujący dla Tarantuli nie zaliczali się do żadnej z tych kategorii, Fyllis czuła się w ich obecności równie komfortowo, co w obecności dobrze wytresowanego lwa.

– To nie jest czyste złoto, ciotko Fyllis – odezwał się tymczasem Krzyczący, ważąc w dłoniach gruby łańcuch.

– Jak to nie?!

– Tak to. Przynajmniej połowa ogniw jest z pozłacanego srebra. Muszę to zapisać.

Fyllis usłużnie podsunęła mu kałamarz i pióro. Ilekroć coś było nie tak z rzeczami przynoszonymi ze skarbca, od razu miała zimną gulę w gardle. Pamiętała, co przed laty zrobił Karakkos człowiekowi, po którym przejęła funkcję skarbnika Tarantuli w Fal Tirra i którego przyłapano na oszukiwaniu organizacji. Mag unieruchomił go zaklęciem, a potem kolejno przemieniał szpik wewnątrz każdej kości we wrzący ołów.

– Jakże się miewa pan adwokat? – zapytała, by zmienić temat.

– Żyje – odparł zwięźle Krzyczący. – I tego się póki co trzymamy.

Fyllis przeklęła w myślach nieszczęsny łańcuch, który spotęgował jej niepokój. Nie uśmiechało jej się teraz proszenie czarnego maga o pomoc w prywatnej sprawie. Ale słowo się rzekło, a przy tym – wbrew temu, co mogła sądzić Tei – staruszka szczerze martwiła się losem wnuka, nawet jeśli był to wnuk niemądry i nierozsądny.

Kiedy już wszystkie ozdoby zostały odhaczone na liście i spakowane do zamszowej torby, a Krzyczący miał się zbierać do wyjścia, spokojnie poprosiła, by został jeszcze chwilę. Wyjaśniła pokrótce, w czym rzecz, następnie zaś zawołała wnuczkę.

 

***

 

Tei znała pogłoski o czarnych magach – żmijach, jak ich nazywano. Ale mając za sobą bankructwo i śmierć ojca, a później zniknięcie brata, umiała zebrać się w sobie i stłumić strach.

Gdy weszła do kuchni, przy stole siedział szczupły mężczyzna w trudnym do określenia wieku. Włosy miał ciemne, związane z tyłu, a cerę śniadą, choć nie aż tak jak Nedgvarczycy. Tei dostrzegła żółte błyski w głębi jego źrenic i przeszedł ją dreszcz. Co innego słyszeć plotki, a co innego ujrzeć jednego z nich na własne oczy.

Dygnęła uprzejmie. Mag nic nie powiedział, tylko zmierzył ją wzrokiem, po czym spojrzał pytająco na babkę.

– Sądziłem, że ona nie powinna wiedzieć – stwierdził powoli. Fyllis zaśmiała się. Tei znała ją już na tyle, żeby wyczuć napięcie skrywane pod tym śmiechem.

– No, nie należy jeszcze do organizacji, ale tylko dlatego, że pan Lyspis z zasady nie rekomenduje nikogo, kto nie skończył siedemnastu lat. Gdy tu zamieszkała, Karakkos dostał kosmyk jej włosów, więc gdyby… ale ona nikomu nie piśnie słówka. To mądra dziewczyna. – Poklepała wnuczkę po ramieniu i znów zaśmiała się nerwowo. – Wiesz, jeszcze trochę i ktoś będzie musiał po mnie przejąć interes, Brune. Nie robię się coraz młodsza.

– Rozumiem. – Skinął głową, przypatrując się dziewczynie z uwagą. Tei spuściła wzrok, czując, że ogarnia ją chłód. Nagle dotarło do niej, jaka jest naiwna i na jak głębokie wody wypływa. Dotąd nie przyszło jej do głowy, że zgadzając się na tę rozmowę, babka może coś ryzykować.

Fyllis tymczasem krzątała się po kuchni. Nastawiła samowar, a po chwili na stole stanął uderzająco – jak na nią – hojny poczęstunek: pokrojony chleb, masło, dobry miękki ser, po który tego popołudnia wysłała wnuczkę na targ, oraz konfitury z dyni. Chciała potem usiąść przy stole, ale mag powstrzymał ją gestem. Może spostrzegł wyraz twarzy Tei.

– Lepiej zostaw nas samych, ciotko Fyllis – powiedział bez uśmiechu. – Czego nie usłyszysz, tego z ciebie na torturach nie wyciągną.

Żart, w którym tkwiło ziarenko prawdy.

 

 

3.

 

Gdy drzwi się zamknęły, Tei spuściła głowę, skubiąc rąbek czystego fartuszka. Czuła, że żmij mierzy ją chłodnym, badawczym wzrokiem. Zastanawiała się, czy to prawda, że czarni magowie piją krew takich dziewcząt jak ona.

– Jesteś Tei Margell, tak? – głos miał ochrypły, ale nie nieprzyjazny. Potwierdziła cicho.

– Ile masz lat?

– Szesnaście – skłamała. Zaraz potem skuliła się na krześle, bo przypomniała sobie, że oni umieją wyczuwać, czy ktoś mówi prawdę. Jednak rozmówca skinął tylko głową. Jakby nigdy nic wziął sobie kromkę chleba i posmarował ją masłem.

– Brune Keare – przedstawił się. Potem przez jego twarz przemknął uśmiech. – Nie bój się. Jeśli babka straszyła cię historiami o czarnych magach…

– Nie straszyła – szepnęła, przeklinając w myślach swoją okrągłą, jeszcze dziecinną buzię. – Panie magu… Chodzi o mojego brata. Mój brat… chyba ma kłopoty, a ja nie wiem, gdzie jest i jak go odszukać.

– Jeśli żyje, można go odnaleźć – powiedział Brune Keare. – Jeśli miałbym się tym zająć, to kwestia dnia, najwyżej kilku. Tei, nie trzęś się tak, nie ugryzę cię. Uspokój się, zjedz coś i opowiedz mi całą historię.

Dziewczyna mimo zdenerwowania skorzystała z zaproszenia i sięgnęła po chleb. Była głodna – odkąd mieszkała z babką, była głodna właściwie przez cały czas. Tęskniła za porządnymi obiadami, a nie tylko zupą z jarzyn i kaszą bez omasty. Za świeżymi bułeczkami na śniadanie. Za pieczoną kurą z majerankiem. Za piernikami, racuchami i pączkami. Za wszystkim, co koścista, zasuszona Fyllis uważała za absolutnie zbędny luksus.

Jedząc, Tei zebrała się na odwagę, żeby przyjrzeć się magowi uważniej. Nie bez zdziwienia odnotowała jego podniszczoną, wyszarzałą odzież, strzępiące się mankiety. Wyglądał jak ktoś, kto ledwo wiąże koniec z końcem, pracując głową – za grosze przepisuje dokumenty albo uczy czegoś, na czym się nie zarabia. Coś jednak przeczyło temu obrazowi; może głos, a może oczy, w których padające z boku światło pełgało żółtymi odblaskami. Tei odkryła, że nie jest w stanie patrzeć w te oczy, przyprawiały ją o ciarki. Znów spuściła wzrok.

– No, to mów wszystko po kolei – powiedział żmij. – Wiem od Fyllis, że wasz ojciec był kupcem tu, w Fal Tirra, i stracił majątek. Matka zmarła, gdy byliście jeszcze mali, dlatego teraz mieszkasz z babką. A twój brat… Jakże on się nazywa?

– Zakarias… Zakari.

– Ile jest od ciebie starszy?

– Cztery lata.

– Należy do Tarantuli? – Gdy zaprzeczyła, polecił: – Zanim powiesz mi o bracie, opowiedz w skrócie o ojcu. Chcę znać tło.

Tei upiła łyk herbaty, parząc sobie usta, i wzięła głęboki oddech.

– Nasz ojciec handlował przyprawami, miał sklep przy ulicy Królewskiej. Był bogaty – uśmiechnęła się smutno – ale dwa lata temu wszystko zaczęło się psuć. Najpierw upadła kompania Sardich, która sprowadzała dla nas towary i w której mieliśmy udziały. Może o tym słyszeliście…

– Nie.

– To był głośny skandal, kilku kupców straciło wielkie kwoty, ale ojciec ucierpiał najbardziej. Krótko potem spłonął nasz magazyn w porcie i znów ponieśliśmy duże straty. Żeby ratować interes, ojciec zaciągnął wysoką pożyczkę i – zawahała się – babka powiada, że wdał się w jakieś spekulacje, na których miał nadzieję prędko zarobić. Nie umiem wam dokładnie powiedzieć, o co szło, ale nie powiodło się i musiał ogłosić bankructwo. Sklep, kamienica, wszystko trzeba było sprzedać. – Przełknęła. – Ojciec zmarł niedługo później, na serce.

– I zostaliście bez środków do życia, tak?

– Tak. Wierzyciele rozdrapali wszystko. Zostaliśmy bez dachu nad głową, bez niczego. Wtedy babka powiedziała, że mnie weźmie do siebie, ale Zakari jest dorosły, więc niech radzi sobie sam. A on uniósł się honorem, że dobrze, pokaże jej, i się zawziął. Znał się na handlu, wiecie, wyuczył się przy ojcu. Łatwo znalazł posadę, ale nie mógł się dogadać z pryncypałem i po kilku miesiącach zrezygnował. Marzył o tym, żeby się szybko dorobić. – Spuściła wzrok. – Miał znajomych wśród kapitanów, wśród nedgvarskich kupców i marynarzy… Na jakiś czas wyjechał z miasta, nie pisał, nie przysyłał wieści, a potem zjawił się tutaj… w czerwcu chyba… Tak, w czerwcu, pół roku temu. Chciał, żeby babka pożyczyła mu pieniądze. Wyśmiała go. Potem dowiedziała się od ludzi z Tarantuli, że wpakował się w okropne kłopoty, że ma długi u Nedgvarczyków, którzy w dodatku ponieśli przez niego straty i grożą, że nakarmią nim ryby. Pożyczył pieniądze od lichwiarza Godarta, bez zastawu, na jakiś morderczy procent, i próbował grać w karty, żeby mieć za co spłacić wierzycieli, ale przegrał wszystko. Wtedy znowu przyszedł do babki, ale zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Potem… potem długo go nie widziałam. Nie wiem, co robił i gdzie się podziewał. Raz, w sierpniu, pojawili się tu obcy marynarze, nie nedgvarscy, ale też paskudne typy, pytali o niego i próbowali nam grozić. Babka nastraszyła ich adwokatem Lyspisem, a mnie powiedziała, że jeśli spotkam Zakariego w mieście, mam udawać, że go nie znam. Godart próbował się chyba zwrócić do organizacji w sprawie swojego długu i wiem, że babka się bała… – Tei zająknęła się w nagłym strachu, że powiedziała za dużo, ale żmij tylko kiwnął głową.

– Rozumiem.

– A potem, miesiąc temu, spotkałam go na rynku. Był dobrze ubrany, wesół, powitał mnie jakby nigdy nic i zaprosił do tawerny na obiad. – Zagryzła wargi, przypominając sobie uśmiech Zakariego i pełną sakiewkę, którą brat ostentacyjnie pobrzękiwał. – Pamiętam jak dziś, jedliśmy kaczkę z jabłkami. Powiedział, że wszystkie długi są zapłacone i że teraz jest na służbie u dobrego pana, bogatego kupca. Że nazajutrz wyjeżdża, ale niedługo wróci i zabierze mnie od babki. Widziałam tego kupca przez chwilę, przyszedł tam, kiedy już mieliśmy się żegnać.

Brune Keare, który przez cały czas uważnie słuchał, teraz zmrużył oczy.

– Jak wyglądał?

– Wysoki, czarnowłosy, brodaty. Ubrany dostatnio. Pan Ulfer, tak mówił do niego Zakari. Panie Ulfer. Ale co mi najbardziej zapadło w pamięć, to jak ten kupiec niewyraźnie mówił, bełkotał po prostu. – Wyjęła zza dekoltu list gończy i rozłożyła go. – Panie magu… Tydzień temu zobaczyłam na targu ten portret, przeczytałam opis i aż mnie zmroziło. Ja myślę, że to był ten człowiek. Ten cały Scabre Jaszczur.

Żmij uważnie popatrzył na sfatygowany drzeworyt, potem na kilka zdań pod nim.

– Mag może odmienić swój wygląd, w pewnych granicach, ale nie zmieni głosu – powiedział powoli. – To masz na myśli?

– Tak. – Spojrzała na niego. – Bo tak właśnie jest, prawda?

– Owszem. – Nadal wpatrywał się w wizerunek poszukiwanego. – Tu piszą: znaki szczególne, wada wymowy. No tak, ja też słyszałem, że Jaszczur został kiedyś postrzelony w podbródek, a grot strzały uszkodził mu język i podniebienie. Ale wielu ludzi mówi niewyraźnie z takiego czy innego powodu. Wysoki, czarnowłosy i bełkoczący… to niewiele, Tei.

– Wiem. – Spuściła głowę. – Ale to jeszcze nie koniec, panie magu. Nazajutrz spotkałam Zakariego jeszcze raz. Na targu, kiedy robiłam rano zakupy. Popatrzył na mnie, zmarszczył brwi i spytał: czy ja cię znam? Potem mówi tak: czekaj, ty jesteś moją siostrą, prawda? Myślałam, że jest pijany, albo że sobie żartuje… – Podniosła wzrok, bojąc się oskarżenia, że opowiada bzdury, ale żmij słuchał z uwagą, wsparłszy podbródek na dłoni. – A potem po prostu odwrócił się na pięcie i odszedł. W tłumie nie dałam rady go dogonić, zniknął mi z oczu. I nie widziałam go od tamtej pory. Pytałam o niego w tawernach, ale nikt nic nie wie. – Rozłożyła ręce. – Babka nie chce mi wierzyć… A ja się boję. Nie wiem, w co Zakari się wplątał – wzięła głęboki oddech – i nie wiem, co można z tym zrobić – zakończyła, garbiąc się.

– Mogę odszukać twojego brata – powiedział Brune Keare po dłuższym milczeniu. Otwarła usta, ale powstrzymał ją gestem i kontynuował. – Żeby wszystko było jasne: będziesz musiała zapłacić. Ty, nie pani Fyllis. – Patrzył na nią z powagą, która sprawiła, że Tei znów poczuła dreszcz. Ale skinęła głową.

– Dobrze – powiedziała cicho.

– Więc umowa stoi – oznajmił rzeczowo, dolewając sobie herbaty. – Teraz będę potrzebował czegoś, co należało do twojego brata. Idealne byłoby coś metalowego, co stale nosił przy sobie: broń, pierścień, talizman od uroku… Ewentualnie jakaś stara sztuka odzieży.

– Nic nie mam. – Tei bezradnie rozłożyła ręce.

– Jesteś jego rodzoną siostrą? – spytał po chwili namysłu. – Z jednego ojca i jednej matki, tak? Więc może wystarczy kropla twojej krwi. Przynieś czystą chustkę.

Kiedy spełniła polecenie, wyjął sztylet o zdobionej drogimi kamieniami rękojeści, udowadniając mimochodem, że – tak jak przypuszczała – wygląd ubogiego magistra to pozory. Ujął jej dłoń i lekko skaleczył opuszkę kciuka, po czym przyłożył chustkę do ranki. Patrząc, jak na płótnie pojawia się czerwona plamka, Tei pomyślała, że jeśli wierzyć opowieściom, nie mogła zrobić głupszej rzeczy: czarny mag dostał jej krew, ma ją w swojej mocy.

Brune Keare złożył chustkę i wsunął ją w zanadrze.

– Daj mi… – Zamyślił się, potem pstryknął palcami. – Daj mi cztery dni, zrobię rozpoznanie. I zobaczymy.

Zebrała się na odwagę, żeby zadać pytanie.

– Co podejrzewacie?

– Że Zakari faktycznie pracuje dla kogoś nieciekawego, nawet jeśli nie dla tego typa. – Stuknął palcem w list gończy. – I że warto, żebym przeprowadził małe śledztwo, bo Tarantula może być zainteresowana wynikami. Kiedy dowiem się więcej, powiem ci. Spotkajmy się… spotkajmy się za cztery dni o zmierzchu przed wejściem do budynku sądu. – Zawahał się. – Będę wyglądał inaczej, nie zdziw się.

– Jak was rozpoznam?

Znów ten przelotny uśmiech, właściwie cień uśmiechu.

– Poproszę cię o pięć leri.

 

***

 

Kiedy o wyznaczonej porze zjawiła się we wskazanym miejscu, sypał śnieg, a ulice pokrywała błotnista breja. Z budynku sądu właśnie wychodziła grupa ludzi. Załadowali się do dwóch czekających dorożek, a gdy te odjechały, Tei podeszła bliżej.

Obok wejścia, w niszy między kolumnami, siedział zakutany w łachmany staruszek. Na jej widok wyciągnął rękę omotaną brudnym bandażem.

– Panienko? Pięć leri dla starego kaleki?

Zawróciła, sięgając do kieszeni po pieniądze. Schyliła się, żeby podać mu monetę, a wtedy żebrak szepnął:

– Idź do tej kamienicy po drugiej stronie placu, gdzie nad wejściem stoi rzeźbiony lew, i zaczekaj w bramie. Zaraz do ciebie dołączę.

Zaintrygowana zrobiła, jak kazał. Chwilę później rzeczywiście się pojawił. Szedł zgarbiony, powłócząc nogami. Otworzył kluczem drzwi kamienicy i dał znak, żeby Tei weszła.

– Idź na poddasze – powiedział.

Na schodach cuchnęło gotowaną kapustą, a w izdebce, do której weszli – pluskwami. Było zimno, wiatr ciągnął przez szpary. Żmij szepnął coś i stojąca na okapie kominka łojówka zapłonęła, oświetlając obdrapane ściany. W pomieszczeniu znajdował się tylko stary stół i dwa chybotliwe krzesła. Tei usiadła na jednym z nich, nie zdejmując szubki i rękawiczek. Choć próbowała nadrabiać miną, czuła się nieswojo.

Mag nie wiedzieć kiedy powrócił do normalnego wyglądu; jego łachmany zmieniły się w podbity futrem płaszcz i czapkę, którą zaraz zdjął. Tei nagle uświadomiła sobie, że na jego policzku widnieją teraz trzy szramy, biegnące od skroni do kącika ust. W drgającym blasku świecy, ze źrenicami rozszerzonymi w żółte kręgi, wyglądał upiornie, ale dziewczyna narzuciła sobie spokój.

Żmij odwinął z ręki bandaż, stanowiący dopełnienie przebrania, i wyjął spod niego złożony kawałek pergaminu, który schował do skrytki w podłodze.

– Sprawy Tarantuli – wyjaśnił, złowiwszy spojrzenie dziewczyny. Przestawił lichtarz na stół i usiadł na drugim krześle. – Teraz słuchaj, co udało mi się ustalić. Twój brat służy u niejakiego Rhosta Ulfera, kupca, który handluje tkaninami w Bel Ingre. Ten Rhost Ulfer nie dość, że zarabia naprawdę duże pieniądze, to jest powiązany z tamtejszą gildią przestępczą. Z pewnością pomaga wprowadzać w obieg zrabowane przez piratów złoto i towary, ale to akurat nas nie interesuje. Ważne, że pan Ulfer ma w Bel Ingre niedobrą opinię. Krążą słuchy o jego wrogach i konkurentach, którzy znikali bez śladu albo przytrafiały im się przykre rzeczy. Oczywiście żadnych dowodów. – Uśmiechnął się kącikiem ust. – Nie powiem, chętnie sprawdzę, czy faktycznie jest tak szczwanym draniem, jak mówią.

Bel Ingre. Stolica Lossoru. Tei nie wiedziała dokładnie, jak daleko to jest, ale złapała się na podejrzeniu, czy aby żmij nie kłamie jak z nut. Słyszała wprawdzie, że magowie mogą podróżować na wielkie odległości w mgnieniu oka, ale… Miała nieprzyjemną świadomość, że w żaden sposób nie może zweryfikować prawdziwości jego słów.

Brune Keare zamilkł i zmierzył ją spojrzeniem. Zdrętwiała w obawie, że jakimś sposobem wyczuł, co pomyślała.

– Spójrz na to – powiedział, wyjmując z kieszeni list z przełamaną pieczęcią. Tei rozłożyła go. List, datowany na trzy dni wstecz, zaadresowany był do kapitana jakiegoś statku i dotyczył dziesięciu bel czerwonego jedwabiu, których brakowało w manifeście ładunkowym. Na dole widniał dobrze jej znany, zamaszysty podpis: „Zakarias Margell”.

– Widzieliście się z Zakarim? – odważyła się spytać.

– Owszem. Nawet rozmawiałem z nim przez chwilę. Na razie mogę ci powiedzieć, że twój brat jest zdrowy, wygląda na zadowolonego z życia i nie robi nic, za co mógłby stanąć przed sądem. O ile to jakaś pociecha.

– A co sądzicie o tym liście gończym…?

– Ten list gończy jest już nieważny – odrzekł krótko. – Wedle informacji, jakie udało mi się zdobyć, ka-ira znany jako Scabre Jaszczur zginął dwa tygodnie temu, zastrzelony w pobliżu granicy z Ariskenem. Ktoś odwiózł jego głowę na najbliższy posterunek wojska i zgarnął nagrodę.

Tei poczuła, że opuszcza ją cała nadzieja.

– Więc…

– Poczekaj. Zamierzam zgłębić tę sprawę tak czy inaczej. Tarantula ma poważne wątpliwości, czy wieść o jego śmierci jest prawdziwa. Na tyle poważne, że we własnym zakresie wyznaczyli nagrodę dla śmiałka, który im dostarczy Jaszczura żywego bądź martwego, wraz z niepodważalnymi dowodami jego tożsamości.

– Kto to właściwie jest, ten cały Jaszczur?

– Kawał skurwiela, za przeproszeniem. Pracuje dla Białego Kwiatu, mówi ci coś ta nazwa?

Przytaknęła. Biały Kwiat, organizacja działająca przede wszystkim na wschodzie, w portach Lossoru i Chalkiru, rywalizowała z Synami Tarantuli między innymi o wpływy z piractwa na Morzu Tęsknot.

– A jeśli się okaże, że pan Ulfer nie ma z nim nic wspólnego? – spytała, bojąc się, co będzie, jeśli rozwiązanie zagadki okaże się rozczarowujące. Żmij machnął ręką.

– Sądząc z tego, co opowiadają o tym Ulferze, mało prawdopodobne, żeby był zwykłym kupcem. Zamierzam na początek wybadać, co się kryje za fasadą, którą tak pracowicie sobie stworzył, a potem wydobyć twojego brata z kłopotów, jeśli je ma. Ostatecznie – uśmiechnął się nieznacznie – za to mi płacisz. Teraz poproszę cię o uiszczenie należności.

Tei zadrżała. Słyszała niejedno o makabrycznych rytuałach przeprowadzanych przez czarnych magów, a to opuszczone poddasze wyglądało akurat na miejsce, gdzie pod samym nosem nieświadomych niczego mieszczan mogą się dziać mroczne okropieństwa. Nie zdziwiłaby się, gdyby widoczne na podłodze ciemne zacieki były śladami krwi. Szczerze wątpiła, czy gdyby zaczęła tu krzyczeć, ktoś przybiegłby na pomoc.

Ale była wnuczką swojej babki, więc zebrała się w sobie, myśląc, że skoro dała słowo, nie może teraz stchórzyć.

Brune Keare ponownie otworzył skrytkę w podłodze, z której tym razem wyjął skórzany woreczek.

– Sól – wyjaśnił, po czym zanurzył palce w białym proszku i zaczął kreślić na stole esowatą linię. Po kilku chwilach na blacie widniał skomplikowany wzór.

– Połóż tu dłonie, płasko – polecił żmij, wskazując puste miejsce pośrodku. Potem, ku zaskoczeniu Tei, wyjął z zanadrza flet i zaczął grać.

Melodia, z pozoru cicha i łagodna, miała w sobie coś upiornego. Sączyła się niczym zatruty strumyczek, odzywając się wibrującym chłodem w każdym ścięgnie, w każdym włókienku ciała. Dziewczyna nagle poczuła mdłości i usłyszała narastające dzwonienie w uszach, a potem ogarnął ją mrok.

Stopniowo wracając do przytomności, doznała przedziwnego uczucia, że unosi się w powietrzu. I rzeczywiście tak było.

– Zemdlałaś – powiedział Brune Keare. – Jak się czujesz? Kręci ci się w głowie? – Gdy zaprzeczyła, polecił: – Spróbuj stanąć na nogach i usiąść.

Odniosła wrażenie, że niewidzialne ręce ujmują ją wpół i stawiają na podłodze. Chwiejnie osunęła się na podsunięte krzesło, wdzięczna magowi, że oszczędził jej upadku na brudne deski.

– Zaraz wrócisz do siebie – powiedział. – To była pierwsza rata zapłaty. Może po wszystkim zażądam drugiej, a może nie, zobaczymy.

– Słabo mi – szepnęła Tei, do której jego słowa docierały jak przez szybę.

Żmij wyjął z kieszeni manierkę i podał jej.

– Napij się, tylko ostrożnie.

Łyknęła odrobinę palącego trunku, zakaszlała i poczuła, że krew w jej ciele zaczyna żywiej krążyć.

– Nic ci nie będzie – stwierdził. – Teraz słuchaj. Potrzebuję jeszcze kilku dni, żeby wybadać, co śmierdzi w Bel Ingre. Jeśli moje podejrzenia w kwestii Zakariego są słuszne, przyjdę do twojej babki, bo to nie jest sprawa do omówienia tylko z tobą, bez urazy.

Kiwnęła głową. Jeszcze niedawno istotnie poczułaby się urażona, ale teraz powitała jego słowa z ulgą.

 

***

 

W sypialni adwokata cuchnęło mimo otwartego okna.

– Jest gorzej – stwierdził oczywisty fakt Krzyczący, siadając na brzegu łóżka. Choć odór choroby go brzydził, sama aura cierpienia była znajomo, paskudnie przyjemna. Jego dar chłonął ją tak, jak roślina chłonie promienie słońca.

– Potwornie boli – wychrypiał Lyspis. Był blady jak ściana i spocony. – Ale najgorsze są te cholerne torsje. Dziś od rana rzygałem już gównem, robakami, stonogami i znowu gównem. – Popatrzył udręczonym wzrokiem na miskę stojącą przy łóżku.

Ból bił od niego niczym ciepło od pieca; żmij musiał zwalczyć pokusę, by przymknąć oczy, grzejąc się w tej czarnej poświacie. Pokiwał głową, darując sobie stare jak świat stwierdzenie: a nie mówiłem?

– Spróbuję temu zaradzić – powiedział.

Na stoliku w rogu komnaty, wstawionym tutaj na jego prośbę, widniał wzór wyrysowany solą. W centrum krzyżujących się łuków i okręgów stała szklana czareczka. Rano jeszcze pusta, teraz – wypełniona była czerwonym płynem. Krzyczący wystawił ją za okno, w śnieg na parapecie, i odczekał chwilę, by zawartość się schłodziła.

– Mam tu lekarstwo, które powinno pomóc na dzień czy dwa – powiedział, podając czarkę Lyspisowi.

– Co to takiego?

– Tajemnica zawodowa. Proszę sączyć po łyczku.

Jednak ledwie adwokat przełknął odrobinę płynu, zakrztusił się, prędko odstawił czarkę i zwiesił głowę nad miską. Rzężąc boleśnie, zwrócił kilka żywych, wijących się wielonożnych paskudztw wraz z potokiem żółci.

Krzyczący zacisnął zęby. Zawołał służącą i wydał dyspozycje – sopelek lodu do ssania i ciepły okład na żołądek.

Chciał wspomóc chorego siłą życiową Tei, ale gdyby wsączył ją w Lyspisa w postaci nieprzetworzonej, tylko dodałby mocy demonowi, który połączył się z dręczonym astralną więzią. Z kolei przetworzona czarami w kordiał esencja okazała się bezużyteczna – dręczyciel nie był tak głupi, żeby pozwolić choremu ją wypić.

Pozostało odczekać kwadrans, podać adwokatowi laudanum oraz napar z mięty i czekać, aż pogorszenie kolejny raz ustąpi samo. Demon igrał ze swoją ofiarą, pozwalał jej złapać nieco wytchnienia – tylko po to, by po kilku czy kilkunastu godzinach zaatakować znowu.

Lyspis w końcu przestał kaszleć i zdyszany opadł na poduszki. Z zamkniętymi oczami wyglądał jak trup.

Do sypialni zajrzał Grinaldi. Minę miał niepewną. Żmij gestem kazał mu zaczekać na zewnątrz, a potem wyszedł na korytarz i przymknął za sobą drzwi.

– Jakieś wieści od uczonego demonologa? – spytał cicho.

– Uczony demonolog nie żyje – oświadczył sekretarz. – Dopiero co przyszedł list. Proszę, czytajcie. – Wręczył Krzyczącemu kartkę, którą ten przebiegł wzrokiem.

Wiadomość była krótka, niegramatycznie nabazgrana przez któregoś z współpracujących z Tarantulą strażników miejskich. Ciało mistrza Raspahla znaleziono tego ranka w izbie, którą wynajmował w domku na przedmieściach, okropnie poparzone, częściowo spalone na węgiel. Na ścianie i podłodze widniały wypisane kredą magiczne znaki.

– Próbował pertraktować z Surhiel – stwierdził beznamiętnie żmij. – A nie mówiłem, żebyście to zostawili mnie?

 

***

 

Na dworze, w zapadającym zmierzchu, sypał i sypał śnieg. Krzyczący stał przy okienku na opuszczonym poddaszu i patrzył w zamyśleniu na tonące w bieli dachy.

Nie zamierzał narażać życia dla Tarantuli, próbując zrobić to, czego nie przeżył mistrz Raspahl. Zwłaszcza że oni bynajmniej go o to nie poprosili, wprost przeciwnie. Kiedy pan Lyspis doszedł do siebie na tyle, żeby wysłuchać wieści o demonologu, oświadczył jedynie, że w tej sytuacji trzeba poczekać, co zarządzi Karakkos.

Ich wybór.

Żmij zdecydowanym gestem zamknął okiennice i poszedł sprawdzić skrytkę. Zaledwie ją otworzył, poczuł lekkie wahnięcie aury. Cofnął się, widząc, że w otworze coś zaczyna się poruszać. Po chwili na podłogę wylazł wielki szczur. Zatrzymał się i utkwił w Krzyczącym paciorkowate ślepia.

– Co ty kombinujesz, bracie? – przemówił ostro głosem Karakkosa.

– To znaczy?

– Wiesz, o czym mówię. Czego szukasz w Bel Ingre? Płacimy ci dość, żebyś się teraz nie zajmował innymi sprawami niż nasze.

– A w czym problem? Sądziłem, że to, czym się zajmuję w wolnym czasie, jest moją prywatną sprawą.

– Nie wtedy, kiedy pracujesz dla nas. Jeśli Lyspis umrze…

– Nie umrze tak prędko – odrzekł sucho Krzyczący. – Ewidentnie nie na tym zależy sprawcom jego kłopotów. A ja przypadkiem odkryłem w Bel Ingre coś, co może was zainteresować, ale muszę dowiedzieć się więcej.

Szczur nadął się, rosnąc w oczach, aż stał się większy od kota. Jego ślepia zajarzyły się rubinowo i złowrogo.

– Zostaw to, słyszysz? Masz co robić w Fal Tirra i tego się trzymaj.

– Pan Lyspis umrze najdalej za tydzień, niezależnie od tego, czy będę całymi dniami czuwał przy jego łożu, czy nie – powiedział ze znużeniem Krzyczący. – Jeśli zależy wam na tym, żeby wyzdrowiał, ściągnijcie tu bardziej kompetentnego demonologa zamiast takiego, który po rozmowie z demonem kończy jako skwarka. Albo wytropcie tego, kto stoi za całą sprawą. Lub stwórzcie mi możliwości po temu. Byle szybko.

– Młodszy bracie…

– Tak, wiem. Mam nie wnikać w powody waszych decyzji. I nie wnikam.

– Czego szukasz w tym Bel Ingre?

– Czegoś ważnego.

– Niech cię szlag – warknął Karakkos. Szczur stawał się coraz bardziej przezroczysty, rubinowe iskry jego ślepi przygasły: utrzymywanie magicznej projekcji na taką odległość wymagało dużego wysiłku. – Jeśli czegokolwiek zaniedbasz w Fal Tirra, dopilnuję, żeby góra wyciągnęła konsekwencje, rozumiesz?

Potem znikł w obłoczku cuchnącego dymu. Krzyczący wzruszył ramionami.

Zobaczymy, co powiesz, kiedy sprezentuję wam niespodziankę, pomyślał. Wiedział z doświadczenia, że Tarantula, kiedy dostanie na tacy coś, co chciała dostać, zdumiewająco łatwo wybacza niesubordynację – inaczej nie współpracowałby z nimi od dwóch lat.

Pod warunkiem, oczywiście, że nie powinie mu się noga, bo wtedy skutki rzeczywiście mogły być… niemiłe. Ale zamierzał dołożyć starań, żeby się udało.

Bynajmniej nie chodziło o złoto. Miał swoje własne, prywatne powody, żeby chcieć dopaść Jaszczura. Od Tei zażądał zapłaty – w raczej symbolicznej wysokości – tylko po to, żeby uczynić zadość wymogom prawa magów, które zabraniało pomagania komukolwiek za darmo.

Na dworze zapadły ciemności. Krzyczący ponownie spowił się w iluzję, przybierając postać żebraka. Miał kilka zleconych przez Lyspisa spraw do załatwienia w najgorszej dzielnicy miasta. Ale potem, przy odrobinie szczęścia, może zostanie mu jeszcze trochę czasu do spożytkowania tak, jak uzna za stosowne.

Fakt, że nakazano mu leczyć chorego objawowo i nie podejmować ani śledztwa, ani prób pertraktacji z demonem, trochę żmija dziwił, lecz w obecnej sytuacji był mu tylko na rękę.

 

***

 

Nazajutrz przed południem w domu adwokata zjawił się gość. Wysoki, chudy mężczyzna o posępnym spojrzeniu, odziany zamożnie, acz bez ostentacji. Feren Berilt zwany Żałobnikiem.

Pan Lyspis spał, napojony laudanum. Już wieczorem poczuł się lepiej, a tego ranka zdołał nawet zjeść miseczkę kleiku. Zaledwie Żałobnik przestąpił próg sypialni, powęszył i uśmiechnął się drwiąco.

– Cóż za stężenie bólu. – Popatrzył na Krzyczącego. – Pozazdrościć, braciszku.

– Karakkos cię tu przysłał, aby uzyskać trzecią opinię?

– Nie inaczej. – Żałobnik podszedł do łoża, sprawdził puls śpiącego i posłuchał jego oddechu. Uniósł brwi. – Hm, czyżby polepszenie?

– Do wieczora znów mu się pogorszy. – Krzyczący wzruszył ramionami. – Surhiel bawi się z nim jak kot z myszą.

– Po tym, jak zginął mistrz Raspahl, próbowaliśmy z Karakkosem ją zawezwać, ale bez skutku. To dla niej nie pierwszyzna. – Żałobnik rozejrzał się po komnacie i uniósł brwi, patrząc na przypięty do zasłony łoża wianek z gałązek bukszpanu, do którego przywiązana była nitką woskowa laleczka. – Rytuał ochronny Cymmergusa, no, no. Czego użyłeś jako ofiary?

– Pani Lyspis poświęciła swoje włosy.

– Ach, no tak, a ja się dziwiłem, czemu je ścięła. – Żałobnik pokiwał głową. – Biedna kobieta, nie chciałbym być teraz na jej miejscu – dodał rzeczowo. – Jeśli małżonek umrze, w organizacji dojdzie do przetasowań, a ona nie ma nikogo, kto byłby skłonny zostać jej protektorem, rozumiesz?

Brune potaknął ponuro.

– Nie mają dzieci? – zapytał.

– Mieli czwórkę, ale wszystkie zmarły przed osiągnięciem dorosłości. Odra, szkarlatyna i takie tam. Bardzo smutne. – Żałobnik nie wyglądał na przygnębionego. – Ile dni mu dajesz? – podjął takim tonem, jakby pytał o pogodę.

Brune zerknął w stronę drzwi od sypialni. Były zamknięte i nie wyczuwał za nimi niczyjej obecności, ale i tak zniżył głos.

– To zależy od kaprysu Surhiel, Feren, nie ode mnie. Gdyby chciała, mogłaby go zabić już dziś. – Zawahał się. – Mówiłem już, mogę spróbować z nią pertraktować…

– Nie. Nie możemy ryzykować, że cię stracimy. – Żałobnik również zniżył głos. – Kolejny nasz statek przepadł na Morzu Tęsknot, a od szpiegów wiem, że stał za tym Kwiat. To kwestia tygodni, zanim wybuchnie z nimi regularna wojna, i na morzu, i w portach. A mój chowaniec słyszał od zaprzyjaźnionego sylfa, że dogadali się z Elitą… Tej wiosny będzie gorąco, Brune. Będzie cholernie gorąco.

Wyjął z kieszeni złote nożyczki i uciął kosmyk włosów adwokata, po czym zawinął go w chustkę i wsunął w zanadrze.

– Podejmiemy jeszcze jedną próbę wytropienia sprawcy – oznajmił. – Zabiorę się za to, gdy tylko wrócę do wieży. Ty rób dalej to, co do tej pory. I, jeśli wolno mi coś życzliwie doradzić, staraj się nie irytować Karakkosa.

Brune potaknął z powagą, tłumiąc gorzki uśmiech, który cisnął mu się na usta.

 

 

4.

 

Przez trzy dni po dziwnym rytuale na poddaszu Tei czuła się źle, była osłabiona i senna. W skroni zagnieździł się pulsujący, uporczywy ból, który za nic nie chciał minąć. Wykonywała swoje obowiązki wolniej niż zwykle, więc nasłuchała się gderania babki za wszystkie czasy.

Na czwarty dzień poczuła się lepiej i zaczęła się zastanawiać, czemu mag się nie zgłasza z wieściami. Ale tego samego popołudnia Brune przyszedł do ich domu. Zastukał w okno, kiedy Tei zmywała naczynia po obiedzie.

Tym razem przybrał pokraczną postać odmieńca o szarej, łuskowatej skórze, lecz gdy otrząsnął śnieg z butów, zdjął w sieni płaszcz i wszedł do kuchni, zmienił się z powrotem w siebie. Wyglądał na zmęczonego.

– Wiem wszystko – powiedział. – Zawołaj babkę.

Kiedy Fyllis przykuśtykała z kantorka, a Tei zaparzyła herbaty, żmij zaczął opowiadać. Słuchały – staruszka z posępną miną, dziewczyna z narastającym przerażeniem.

Według jego słów Rhost Ulfer, bajecznie bogaty kupiec z Bel Ingre, był w rzeczywistości czarnym magiem, choć mało kto o tym wiedział. I kradł dusze.

– Służy mu co najmniej kilkoro ludzi, od których zażądał takiej zapłaty – mówił Brune Keare, grzejąc dłonie o kubek. – Rytuał spętania działa tak, że wprawdzie nie tracą pamięci, ale wszystko, co wcześniej było dla nich ważne, traci znaczenie, liczy się tylko wierność wobec pana. Są mu bezwzględnie posłuszni, zrobią dla niego wszystko. Tei, można złamać zaklęcie, którym zniewolono twojego brata, ale najprawdopodobniej jedyną osobą, która może to zrobić, jesteś ty. Jutro zabiorę cię do niego.

– Jak? – spytała rzeczowo Fyllis.

– Portalem, rzecz jasna – powiedział tak beztrosko, jakby chodziło o wzięcie dorożki.

– Czy… – Tei się zająknęła. – Czy ten Rhost Ulfer to naprawdę Scabre Jaszczur?

Żmij rozłożył ręce.

– Nie wiem. Nie udało mi się z nim spotkać i tego rozstrzygnąć. Ale – uśmiechnął się kącikiem ust – na pewno będziemy mieli okazję go osobiście poznać, bo nie sądzę, żeby nam puścił płazem kradzież swojego niewolnika. A nie wątpię, że poczuje, kiedy zaklęcie zostanie złamane. Takie więzi są zawsze dwustronne.

Patrząc na beztroską minę, z jaką to mówił, Tei pomyślała, że chyba jest sporo prawdy w tym, co mówią: że wszyscy czarni magowie są do pewnego stopnia szaleni.

– Zamierzasz narazić życie mojej wnuczki – odezwała się stara Fyllis tonem zwykle zarezerwowanym dla tych, którzy najpierw przynosili jej mosiądz i upierali się, że to złoto, a później grozili, że doniosą na nią straży miejskiej.

Wzruszył ramionami.

– Swoje przy okazji też. Taka praca.

– Tei – staruszka popatrzyła na wnuczkę – wyjdź na chwilę, jeśli łaska. Muszę zamienić z panem Keare słówko na osobności.

– Ale…

– Wyjdź. – Fyllis nie podniosła głosu, ale dziewczyna skuliła się pod jej spojrzeniem jak przestraszony królik. Wstała potulnie i opuściła kuchnię. Kiedy drzwi się zamknęły, staruszka badawczo popatrzyła na żmija.

– Daruj, Brune, że podnoszę ten temat – powiedziała – ale jesteś skłonny dużo zaryzykować dla pary sierot. – Zmrużyła oczy. – Za nadzwyczaj niską cenę, jeśli wierzyć mojej wnuczce. Byłabym spokojniejsza, znając powody.

Nie wyglądał ani na zagniewanego tym pytaniem, ani na zbitego z tropu. Jakby nigdy nic dopił herbatę i oparł łokcie na stole, splatając palce.

– Scabre Jaszczur – odparł. – Co o nim wiesz, ciotko Fyllis?

– Że to mag Kwiatu, i że Tarantula chce go dostać w swoje ręce, żywego lub martwego. Nie dociekałam szczegółów.

– No cóż, to drań rzadkiego sortu, nawet jak na gildię przestępczą. Przede wszystkim jest specjalistą od zaklęć posłuszeństwa; powiadają, że nie istnieje rzecz, do której nie byłby w stanie zmusić swojej ofiary. Rzuca też wyjątkowo paskudne klątwy: parę razy miałem nieprzyjemność zetknąć się z jego robotą i żadnego z porażonych nie udało się uratować. Poza tym czasem pływa z piratami Kwiatu. Podobno zatopienie w ubiegłym roku talmeńskiego okrętu wojennego na południe od Kangu było wyłącznie jego dziełem, i stąd królewski list gończy. Niewykluczone, że Elita również ma powody, aby chcieć dobrać mu się do skóry, ale w to już nie wnikałem. Ja chcę go oddać Tarantuli i to jest wytłumaczenie, o które pytasz.

– Zawsze sądziłam, że wy, magowie, niechętnie występujecie przeciwko… – zawahała się – …braciom w darze, tak na siebie mówicie, prawda?

– Od każdej reguły są wyjątki. – Żmij wzruszył ramionami. – Ten Jaszczur to kanalia jakich mało, a za jego głowę, było nie było, Tarantula oferuje skrzynię złota.

Fyllis nie dała się tak łatwo zbyć.

– Nie słyszałam jeszcze o magu, dla którego złoto stanowiłoby istotny argument. Masz jakieś osobiste porachunki z tym Jaszczurem, co?

– Można tak powiedzieć. – Krzyczący spochmurniał. Zapatrzył się w pusty kubek. – Pewnie nie dotarły do ciebie słuchy o tym, co stało się z rodziną Andanich?

– Nie.

– Mieszkali daleko stąd, w południowej prowincji. Pan Andani był zamożnym właścicielem ziemskim i starostą okręgu. Znałem go, wyświadczył mi kiedyś przysługę… można powiedzieć, że miałem wobec niego dług. Współpracował z Tarantulą i musiał się czymś narazić Kwiatowi, lub może raczej samemu Jaszczurowi, trudno dociec. – Zrobił pauzę. – Dość, że Jaszczur posłużył się klątwą ognia. Dwór spłonął do fundamentów, zginął starosta, jego żona, dwie dorastające córki i kilkoro służby. Oficjalnie to był zwykły pożar, ale ja znam prawdę, bo oglądałem zgliszcza i rozpoznałem robotę skurwiela dzięki temu, że wcześniej usiłowałem leczyć klątwy gnicia i obłędu rzucane na ludzi, którzy szkodzili jego interesom. – Znów zamilkł na chwilę. – Nie wszyscy, którzy znajdowali się we dworze, zginęli od razu. Słudzy z narażeniem życia zdołali wynieść z płomieni troje młodszych dzieci, ale one także zmarły… później.

Fyllis wolno skinęła głową.

– Traf chciał, że akurat przebywałem w tamtej okolicy – kontynuował Krzyczący – podając się za wędrownego uczonego. Miejscowy medyk poprosił mnie o pomoc przy rannych, o drugą opinię. Po klątwie ognia jedyne, co mogłem zrobić dla tych dzieci, ciotko Fyllis, to zabrać ból i przyspieszyć śmierć. – Przetarł twarz i wsparł czoło na dłoni. – Tarantula przymknęła oczy na tę sprawę, Elita w tamtym okresie utrudniała im życie bardziej niż zwykle, więc nie chcieli wszczynać wojny z Kwiatem. Ja miałem zadanie do zrealizowania, nie mogłem rzucić wszystkiego i ścigać sprawcy. Ale teraz… Powiedzmy, że uznałem za stosowne przypomnieć sobie o tamtej sprawie.

– I naprawdę masz podstawy, aby sądzić, że ten cały Ulfer to może być on?

Skinął głową.

– Tarantula nie wierzy w rzekomą śmierć Jaszczura. Taki kawał drania powinien umieć o siebie zadbać. Sfingowanie własnego zgonu to sztuczka, która bywa zaskakująco skuteczna, wiem coś o tym. – Uśmiechnął się krzywo. – A gildia przestępcza w Bel Ingre ma silne powiązania z Białym Kwiatem. Powęszyłem tam trochę moimi metodami, rzuciłem jeden czy drugi czar wróżebny… Nie chciałem tego mówić Tei, ale tak, jestem prawie pewien, że Rhost Ulfer i Scabre Jaszczur są jedną i tą samą osobą.

– No cóż – odezwała się Fyllis po chwili milczenia – mam nadzieję, że nie planujesz wykorzystać mojej wnuczki jako przynęty.

– Nie. Przede wszystkim zamierzam uwolnić jej brata. A potem… – Jego przekreślona szramami twarz przybrała taki wyraz, że staruszkę przeszły ciarki. – Potem się zobaczy.

 

***

 

W Bel Ingre też prószyło bielą, lecz nie było mrozu, więc brodziło się po kostki w śniegowej brei i rozmiękłym błocku. W dokach o tej porze panowały pustki. Fale tłukły o nabrzeże. Spichrze i magazyny majaczyły niewyraźnie w niebieskawym zmierzchu. Od morza wiał porywisty wiatr. Tei w swojej starej, przyciasnej szubce dygotała jak osika.

Żmij zatrzymał się przed niskim budynkiem z cegły.

– Zakari powinien się tu niedługo zjawić – powiedział. – Przedstawiłem mu się jako kupiec z Ariskenu, który pragnie nabyć lossorskie batysty i koronki, ale chce wpierw obejrzeć asortyment. Ten skład – wskazał zamknięte na kłódkę wrota – należy do pana Ulfera.

– Myślicie, że się uda? – spytała cicho Tei.

– No cóż, jedno jest pewne: jeśli ty nie dasz rady złamać czaru, którym spętany został Zakari, nie zrobi tego nikt inny. – Popatrzył na nią poważnie. – Pamiętasz formułę?

– Pamiętam.

– Patrz mu w oczy i nic się nie bój.

– Wiem.

Chyba wyczuł, że nie ma potrzeby kolejny raz powtarzać instrukcji, bo zamilkł. Stanęli między magazynami, których ściany dawały nieco osłony. W oddali migotały niewyraźne światełka miasta. Tei poczuła ukłucie żalu, że oto znalazła się w stolicy innego kraju, po drugiej stronie Morza Tęsknot, lecz nie zobaczy nic za wyjątkiem kawałka doków.

Żmij wyjął z kieszeni kawałek kredy, przykucnął i zaczął coś pisać na murze, nad samą ziemią.

– Co robicie? – spytała cicho.

Nie odpowiedział, póki nie skończył i nie wstał. Dziewczyna wzdrygnęła się, widząc, że jego oczy jarzą się niczym sowie ślepia.

– Przygotowuję drugi portal. – Schował kredę, otrzepał dłonie i naciągnął rękawice. – Chodź, pospacerujmy.

Mniej więcej przez kwadrans chodzili tam i z powrotem, cały czas mając na oku wejście do Ulferowego składu. Kiedy w oddali zadźwięczał dzwon jakiejś świątyni, wybijając ósmą, Brune po raz pierwszy okazał zniecierpliwienie.

– No, Zakari, gdzież ty jesteś – mruknął. – Zasiedziałeś się w gospodzie czy jak?

Tei objęła się ramionami, przytupując. Żmij, jak się zdawało, niespecjalnie przejmował się pogodą, ale on miał na sobie ciepły płaszcz, a na nogach solidne buty z cholewami, ona zaś – zniszczone trzewiczki, już kompletnie przemoczone od brodzenia w topniejącym śniegu.

Zamierzała właśnie spytać, jak długo jego zdaniem jest sens czekać, kiedy chwycił ją za ramię i wskazał człowieka, który nadchodził uliczką od strony miasta, niosąc latarnię. Serce Tei załomotało, gdy go rozpoznała.

– Idź do niego – syknął Brune i popchnął ją lekko. – Szybko!

Zaledwie weszła w zasięg światła latarni, brat wytrzeszczył na nią oczy. Otwarł usta, jakby chcąc zapytać, co to ma znaczyć.

– Zakari – powiedziała Tei. – Zakari!

Postąpiła ku niemu i głośno, wyraźnie wyrecytowała sześć słów, których nauczył ją mag. Spodziewała się jakiegoś efektu – jakiegokolwiek. Ale Zakari tylko gapił się na nią, a wyraz konsternacji na jego twarzy powoli przemieniał się w gniew.

W następnej chwili wokół nich zapłonęło błękitne światło, a gdy przygasło, stali… gdzieś. Na zwiędłej, pozbawionej śniegu łące pod pustym, nijakim niebem – dokądkolwiek trafili, tutaj był jeszcze dzień. Mżyło. Zakari zaklął głośno, rozglądając się w osłupieniu, a kiedy spostrzegł, w czyim towarzystwie się znajduje, zamarł.

– Zabrałem nas gdzie indziej, żeby kupić odrobinę czasu – wyjaśnił Brune. Dziewczyna wyczuła w jego głosie napięcie, chyba wręcz strach, i nagle też zaczęła się bać. – Jego pan był w pobliżu, psiakrew… Tego nie przewidziałem. – Popatrzył na młodzieńca. – Tei, spróbuj jeszcze raz…

Ale Tei nie zdążyła spróbować jeszcze raz. Nie zdążyła nawet otworzyć ust. Rozległ się świst, potem trzask i w pobliżu zmaterializował się czarnobrody, barczysty mężczyzna w szubie. Jego oczy jarzyły się zielenią.

Machnął ręką i z jego dłoni wykwitł ogień.

 

 

5.

 

– Tei! Na ziemię! – krzyknął Brune, rzucając się szczupakiem, żeby uniknąć pikującej na niego ognistej kuli, poruszającej się jak inteligentna istota.

Wyjątkowo skomplikowany czar bojowy czy chowaniec z królestwa salamander – cokolwiek to było, Krzyczący nie chciał sprawdzać, czy zaklęcie tarczy go przed tym ochroni. Dlatego ruchem dłoni uaktywnił z powrotem portal, którym tu przybyli. Błękitny krąg zalśnił w powietrzu nad żmijem, a ogniste coś nie zdołało w porę zrobić uniku i wpadło w świetlistą pułapkę. Najwyżej w Bel Ingre komuś spłonie magazyn.

Brune wygasił portal i wstał, cały czas osłaniając się czarem tarczy. Zerknął w bok – Zakari stał bez ruchu, sparaliżowany strachem, a Tei kuliła się obok na trawie, nie podnosząc głowy. Mądra dziewczynka, pomyślał żmij. Miał nadzieję, że będzie miała dość rozsądku, by nie wstawać, nie ściągać na siebie uwagi.

Dla kogo pracujesz? – spytał telepatycznie Rhost Ulfer. Strzepnął dłonią, jakby chciał rozluźnić palce. – Możemy dojść do porozumienia, bracie.

Brune zmierzył go wzrokiem, skupiając się.

– Scabre Jaszczur? – zapytał głośno. Drgnienie tamtego – czysty odruch, niemożliwy do stłumienia – powiedziało mu to, co chciał wiedzieć.

Czarnobrody musiał się zorientować, że sam się niechcący zdemaskował, bo cisnął następną ognistą kulę, większą od pierwszej. Krzyczący skrzyżował przed sobą ręce, wzmacniając tarczę. Wokół niego zagotowało się od płomieni, ale trwał bez ruchu, bezpieczny za osłoną.

Brat przeciwko bratu? – zawołał drwiąco w jego myślach Jaszczur, podczas gdy ogień huczał i trzaskał. – Gdzież się podziała solidarność talentu?

Żmij nie uznał za stosowne odpowiedzieć. Przywołał z pamięci wspomnienie spalonego dworu i nieszczęsnych dzieci starosty, skupił się na nim, podsycając w sobie czarną moc. Nakarmiona tymi obrazami, nakarmiona gniewem, pulsowała w nim jak drugie serce; podtrzymywanie zaklęcia tarczy, które w normalnych warunkach już zaczęłoby go męczyć, wydawało się dziecinnie łatwe, choć wiedział, że to poczucie siły potrafi być złudne.

Ognisty czar osłabł. Chwilę później Brune stał w kręgu spalenizny, z którego unosił się dym. Gdy tylko płomienie opadły, sam zaatakował, rzucając niemal niewidoczny grot energii.

Trafił wroga pięknie. Podręcznikowo, w sam środek klatki piersiowej. Lecz tym, kto upadł, krwawiąc z nosa i ust, był Zakari. Tei wrzasnęła i przypadła do niego, zapominając o ostrożności.

– Nie, nie… – zaszlochała. – Nie!

Krzyczący zamarł. Nie wiedział – w żadnej ze znanych mu ksiąg nie było o tym mowy – że spętani zaklęciem odebrania duszy mogą służyć za żywe tarcze. Ale tak, to było nieubłaganie logiczne.

Dalej, młodszy bracie! – zakpił telepatycznie Jaszczur. – Atakuj! Ilu moich niewolników zdołasz jeszcze zabić, nim zabraknie ci sił?

Zanim skończył mówić, podstępnie cisnął trzeszczącą zielonkawą błyskawicę, która w powietrzu rozwidliła się, celując i w Krzyczącego, i w Tei. Brune jakimś cudem zdołał ją zablokować, zakrzywić jej tor, choć wysiłek zmusił go do jęku. Błyskawica poszła w grunt z trzaskiem przypominającym wystrzał z muszkietu.

I wtedy, jakby to była kropla, która przelewa czarę, krucha równowaga magicznych prądów wokół tego miejsca załamała się. Niebo rozbłysło setką barw, zmieniających się jak w kalejdoskopie. Zawył wiatr, po czym – choć nie było chmur – lunął lodowaty deszcz. Krzyczący kątem oka dostrzegł, jak kawałek dalej na ziemię spada kilka żab, potem coś wijącego się, co szybko odpełzło w trawę.

Scabre nadchodził, walcząc z podmuchami wichru. W jego aurze wzbierała czerń, a wokół uniesionej dłoni zalśniło światło: szykował jakiś potężny czar, ale też taki, który wymaga kilku sekund, żeby dojrzeć. Najwyraźniej zakładał, że przeciwnik osłabł po ostatnim zrywie i można go dobić jednym porządnym uderzeniem.

Niesłusznie – bo Krzyczący bynajmniej nie był wyczerpany. Nie był nawet szczególnie zmęczony. Czekał tylko, aż drań podejdzie bliżej.

Typ był silny, i owszem. Zdolny, też. Ale nie powodowała nim chęć odwetu za cudzą krzywdę. A poza tym nie spędził ostatniego tygodnia, przesiadując w sypialni ciężko chorego człowieka, karmiąc się jego cierpieniem, strachem oraz rozpaczą jego żony.

Brune przywołał moc i wpatrzył się w przeciwnika – prosto w te jarzące się zielono źrenice. Skupił całą swą siłę woli w jednym niszczycielskim ataku mentalnym, równie zabójczym co pchnięcie nożem.

Poczuł, jak niewidoczna bariera między nim a Jaszczurem pęka, a jego ciało zaczyna zalewać gorący prąd. Równocześnie w umyśle Krzyczącego zamigotały obrazy i wrażenia. Twarze, imiona, głosy. Bogate wnętrza, wystrojone kobiety. Rozsypane złote monety na stole, krew na śniegu… rulon pergaminu wkładany do skrzyni pełnej takich samych rulonów…

Wspomnienia tamtego. Brune zadrżał, gdy to pojął, i niewiele brakło, by się cofnął, przerywając kontakt. Ale wygłodzona czerń wyła w jego głowie, domagając się więcej, a zwykły pragmatyzm potwierdzał, że zdobytą przewagę trzeba wykorzystać.

Trzeba to skończyć. Zaciskając zęby, skoczył do przodu, złapał półprzytomnego przeciwnika za ramiona i czerpał dalej.

Scabre Jaszczur wydał ochrypły okrzyk i zwiotczał, oklapł cały. Ale nie upadł. Kiedy uniósł głowę, jego spojrzenie było mętne, a aura przywodziła na myśl śmierdzącą rozgrzanym metalem latarnię, w której zgaszono płomień.

Brune oddychał ciężko, ledwie rejestrując zimne strugi deszczu, który spływał mu po twarzy, moczył włosy i ściekał za kołnierz. Paliło go w gardle, a w żyłach tliło się gorąco. Siła życiowa wyssana z Jaszczura oraz coś jeszcze – sama kwintesencja jaźni tamtego.

Jego dusza.

Żmij odetchnął, próbując się uspokoić. W miarę jak docierało do niego, co się stało, zaczynał czuć chłodny, pełzający strach. Pojedynki woli zwykle nie kończyły się w ten sposób, już prędzej śmiercią słabszego. To, co właśnie zrobił, poszło zaskakująco łatwo. Chyba zbyt łatwo.

Tknięty brzydkim podejrzeniem zamknął oczy i sięgnął darem w głąb własnego umysłu, lecz nie wyczuł żadnych śladów obcej obecności.

Wciąż był sobą.

Rozejrzał się. Niebo nadal płonęło kolorami, ale ulewa zaczynała słabnąć. Tei kuliła się obok zwłok brata, dygocąc z zimna i strachu. Popatrzyła na Krzyczącego z niemym pytaniem w oczach.

Brune szybko podjął decyzję. Dotknął czoła pokonanego, nakładając zaklęcie posłuszeństwa. Na wszelki wypadek. Potem podszedł do dziewczyny i delikatnie pomógł jej wstać.

– Nie możemy zabrać jego ciała – powiedział cicho, wskazując Zakariego. – Przykro mi.

Tei potaknęła tępo, chyba była w szoku. Brune odmówił szeptem modlitwę za zmarłych, po czym skinął dłonią, wypowiedział rozkaz i ciało nieszczęsnego młodzieńca objęły sine płomienie czarodziejskiego ognia.

– Chodź, wracamy – powiedział. Skinął na Jaszczura, który podszedł potulnie, z półotwartymi ustami i bezmyślnym wyrazem twarzy.

Powrót portalem do magicznie zabezpieczonej piwniczki Fyllis odbył się bez nieprzewidzianych incydentów. Krzyczący pozostawił Tei pod opieką babki, której pospiesznie opowiedział, co się wydarzyło. Czarnobrody ka-ira w czasie tej rozmowy stał obok, gapiąc się w podłogę.

– Teraz zabierz mnie tam, gdzie trzymasz cyrografy twoich niewolników – rozkazał Brune, gdy wyszli z domu Fyllis.

Dygocząc na mrozie, postawił kołnierz wilgotnego płaszcza; włosy miał mokre, a czapkę zgubił podczas walki, ale to nie był moment na przejmowanie się głupstwami. Czar posłuszeństwa będzie działał jeszcze przez najwyżej dwadzieścia minut, a nie należało pochopnie zakładać, że efekt wyssania jaźni jest trwały – nie w przypadku tak silnego maga, jakim ponoć był Scabre.

Jaszczur bez słowa ujął jego dłoń. Zdematerializowali się, a chwilę później już stali w wąskim, ponurym korytarzu o kamiennych ścianach. Krzyczący narzucił sobie spokój. Zmysły maga mówiły mu, że to podziemia dużej rezydencji i że są tu zupełnie sami.

– Prowadź – rozkazał. Wiedział – czuł – że Scabre Jaszczur wciąż jeszcze jest bezwolną kukłą, z całą pewnością niezdolną do jakiegokolwiek podstępu.

Za zakrętem korytarz kończył się masywnymi, okutymi drzwiami. Jaszczur otworzył je kluczem, który nosił na łańcuszku. Brune przestąpił próg nie bez dreszczu. Jaskinia smoka, pomyślał z ironią, rozglądając się po długim, niskim lochu. Powietrze było tu chłodne i suche, lecz z nutką trupiej zgnilizny. Półmrok rozjaśniała kula pełna fosforyzujących oparów, umieszczona wewnątrz dziwacznej metalowej maszynerii, która skojarzyła się Krzyczącemu z laboratoriami Elity. Seledynowy blask padał prosto na stół sekcyjny z marmurowym blatem, całym w ciemnych plamach.

W szklanej gablotce spoczywało kilkanaście odciętych, zmumifikowanych dłoni. Zewsząd wionęło zastarzałym cierpieniem, jakby echo krzyków wżarło się w te mury niczym kwas. Brune poczuł mdłości, gdy spróbował sobie wyobrazić, jakie rzeczy musiały się tutaj dziać na przestrzeni lat.

– Co rozkażesz? – spytał martwym tonem Scabre Jaszczur; telepatia najwidoczniej przekraczała teraz jego możliwości. Rzeczywiście mówił bardzo niewyraźnie, ciężko było go zrozumieć.

– Uwolnij wszystkie dusze, jakie masz w swym posiadaniu.

Czarnobrody podszedł do ściany, nacisnął jedną z cegieł i fragment muru obrócił się ze zgrzytem. Jaszczur wyjął ze skrytki bogato rzeźbioną mahoniową skrzynkę, którą postawił na stole. Spomiędzy fałdów odzieży wyciągnął złoty klucz i otworzył ją. Wewnątrz leżały rulony pergaminu, każdy elegancko przewiązany wstążką.

– Czekaj – rzucił Krzyczący, tknięty nagłą myślą.

Jaszczur posłusznie odsunął się od stołu. Brune sięgnął po jeden z rulonów, rozwinął go i przeczytał zapisaną tam formułę, upewniając się, że zniszczenie pergaminu nie spowoduje śmierci spętanego, po czym skinął przyzwalająco głową i cofnął się.

– Rozpal ogień – wybełkotał Jaszczur, wskazując szerokie palenisko. Istotnie, sam nie dysponował teraz wystarczającym zasobem mocy, żeby zapalić choćby świeczkę.

Krzyczący wyjął z kieszeni kredę, nakreślił wewnątrz komina krąg i otworzył w nim miniaturowy portal do królestwa salamander. Kiedy wnętrze kręgu już huczało ogniem, Scabre Jaszczur wziął garść cyrografów i cisnął je w płomienie. Potem następną i następną. Spalały się, sycząc, barwiąc płomień na zielono i niebiesko. Na koniec dał Krzyczącemu znak, że można zamknąć portal.

– To już wszystkie? – upewnił się Brune.

Czarnobrody wymamrotał potwierdzenie. Kilka sekund później po portalu została jedynie snująca się mgiełka dymu i woń spalenizny.

– Teraz patrz mi w oczy – polecił Krzyczący, przykładając ręce do skroni wroga. Znów pomyślał o zgliszczach dworu Andanich w południowej prowincji Talme.

Po chwili ciało Jaszczura zwiotczało i osunęło się na podłogę u jego stóp, wyssane do cna z siły życiowej.

Brune, nadal zimno spokojny, wyjął dłuższy ze swoich sztyletów, po czym zawahał się. Żądano niepodważalnych dowodów tożsamości drania – no cóż, głowa, z nienaruszoną twarzą i nieuszkodzonym mózgiem, wedle jego najlepszej wiedzy powinna wystarczyć. Tarantula na pewno miała do dyspozycji jakiegoś kompetentnego nekromantę.

Przykląkł i, zaciskając zęby, zabrał się do roboty. Samym ostrzem byłoby ciężko, więc pomógł sobie magią, rozdzielając tkanki, potem kręgi szyjne i tamując niezakrzepłą jeszcze krew. Po co robić bałagan.

Na koniec wytarł sztylet i ręce w ubranie zabitego. Później nakreślił na posadzce kilka symboli i ciało Jaszczura w okamgnieniu, bez dźwięku, pokryły takie same sine płomienie jak te, które zastąpiły pogrzeb nieszczęsnemu Zakariemu.

Żmij stał i czekał, póki zwłoki się nie spopieliły. Następnie zdematerializował się, pozostawiając za sobą pustą pracownię i milczące domostwo.

 

 

6.

 

Adwokat zajęczał, zakrztusił się i zaczął wymiotować, tym razem już tylko czarną, fusowatą krwią.

Skończywszy, opadł na poduszki. Jego sinawa twarz lśniła od potu, wpadnięte oczy spoglądały półprzytomnie. Krzyczący bez słowa zabrał miskę, po czym usiadł przy łożu i wpatrzył się w chorego.

– Śpij – szepnął, wzmacniając rozkaz impulsem mocy. Powieki Lyspisa opadły, a oddech pogłębił się i wyrównał.

Brune wytarł nos. Poprzedniego dnia poszedł spać z bolącym gardłem, a zbudził się z katarem i chrypką. Drobna, niemiła pamiątka po historii z Jaszczurem.

W drzwiach komnaty łagodnie poradził rozdygotanej pani Lyspis, aby zażyła coś na uspokojenie, bo też gotowa zachorować. Słuchała jednym uchem; nie był pewien, czy w ogóle dotarło do niej, co powiedział. Potem załamała ręce.

– Aj, panie magu, a wyście się zaziębili. Może chcecie gorącego mleka z miodem?

Podziękował uprzejmie i poszedł do kuchni poprosić, żeby mu zaparzono ziół, a potem do pokoju gościnnego, w którym go zakwaterowano. Na schodach rozkaszlał się, omal nie rozlewając zawartości kubka. Dreszcze się nasilały – gdyby był normalnym człowiekiem, należałoby się martwić, czy nie rozchoruje się groźnie, na bronchit albo zapalenie płuc. Ale czarny dar zasadniczo wykluczał taką możliwość.

Na górze Krzyczący wypił z gorącym naparem lekarstwo, po czym – korzystając z tego, że chwilowo nikt niczego od niego nie chce – wyciągnął się w ubraniu na zaścielonym łóżku i owinął się kapą. Nie planował zasypiać, pomyślał, że zamknie oczy tylko na chwilę. Ale zmęczenie wzięło górę; odpłynął w nieświadomość, nie wiedząc nawet kiedy.

A potem zaczął śnić. Niewyraźny, chaotyczny, bezsensowny sen z gatunku tych, jakie zjawiają się, kiedy człowiekowi rośnie gorączka.

W tym śnie szedł ulicą w padającym śniegu. Czuł na twarzy chłodną wilgoć topniejących płatków, lecz dźwięki miasta – turkot wozów i dorożek, szczekanie psów, głosy przechodniów – docierały do niego jak przez mgłę. W końcu wszedł do jakiegoś budynku o oświetlonych oknach. Niejasno zarejestrował oblicze znudzonego lokaja, który wziął od niego płaszcz, a potem pojawił się duży salon: złocone poręcze, lustra, stiuki na suficie. Twarze, meble, odblaski świec zlewały się w jeden bezład kolorów i kształtów. Krzyczący gapił się na to wszystko bezmyślnie, jak pijany. Z kimś chyba się targował… miał wrażenie, że wyciąga z kieszeni pieniądze, lecz nie wiedział, po co. Słyszał dziecięce głosy oraz basowy, ochrypły, dziwnie niepokojący śmiech. Później były schody i drzwi, które otwarły się, a następnie zamknęły. I jakiś chłodny, znajomy kształt, na którym zacisnęły się palce żmija, choć nie miał pojęcia czemu ani w jakim celu.

Ktoś jęknął:

– Nie…

W tej samej chwili Brune nieoczekiwanie kichnął.

I zbudził się.

Na moment kompletnie stracił orientację – świat jakby zawirował wokół niego i złożył się ponownie. W jeszcze bardziej dezorientującą całość.

O, szlag.

Ułamek sekundy później przyszła panika.

Stał w pokoiku o ścianach obitych wypłowiałą tkaniną i trzymał ostrze na gardle dziecka.

Dziewczynki ubranej w koronkową sukienkę i naróżowanej jak dorosła kobieta. Ile mogła mieć lat, siedem, osiem? Wpatrywała się w niego z przerażeniem.

Brune opanował się z najwyższym trudem. Wiedział, co się stało. Zmuszenie zahipnotyzowanego do zrobienia czegoś, co na jawie budziłoby w nim głęboki opór, często powodowało przebudzenie.

Odepchnął paskudną myśl, że mając sztylet w ręku, ocknął się dopiero w ostatniej chwili.

Dziewczynka szlochała. Schował broń i wyszedł, nie patrząc już na nią.

Zaraz za drzwiami zmarszczył nos, czując nagromadzony w niewietrzonej przestrzeni zapaszek tanich perfum, stęchlizny, dymu fajkowego i gotowanej kapusty. Korytarz zdobiły nijakie olejne pejzażyki oraz kilka frywolnych rzeźb. Z okna było widać podwórze, a dalej, za drzewami, rzekę. Brune wreszcie rozpoznał, gdzie się znajduje.

To był dom uciech Fersellego w zaułku obok ulicy Rękawiczników. Dziewczynki i chłopcy do piętnastego roku życia. A sam Ferselli, monstrualnie gruby jegomość o uśmiechu słodziutkim jak torcik z masą kajmakową, nadchodził właśnie od strony schodów.

Krzyczącemu zabrakło inwencji, żeby rzucić przekleństwo stosownego kalibru.

Dziewczynka wybiegła za nim z pokoju – na szczęście ubrana, cała i zdrowa, choć mocno wystraszona. Ferselli, skonsternowany, zagapił się na żmija. Ten wcisnął mu w rękę kilka monet.

– Zaszło nieporozumienie – rzucił enigmatycznie i bez dalszych wyjaśnień opuścił przybytek, odbierając po drodze płaszcz od zdziwionego lokaja.

Do domu adwokata wrócił dorożką, bo nie miał najmniejszej ochoty marznąć. Lyspis na szczęście spał i nie zanosiło się na to, by w ciągu najbliższych godzin jego stan miał się radykalnie pogorszyć. Brune powiedział czuwającej przy swoim panu służącej, że idzie się położyć i prosi, by do rana go nie budzono.

W pokoju gościnnym stanął przed małym ściennym lustrem, czując pełzające po plecach dreszcze. Skupił się, oddychając powoli, i przywołał moc.

Nie minęła minuta, gdy odbicie w zwierciadle rozmazało się, a jego miejsce zajęła znajoma sylwetka barczystego mężczyzny z czarną brodą.

– Zorientowałeś się, co? – przemówił Scabre Jaszczur. Teraz już nie bełkotał, przeciwnie – artykułował słowa z niemal aktorską dykcją.

– Ktoś tu jest bardzo sprytny – powiedział powoli Krzyczący. Teraz, poniewczasie, był wściekły na siebie, że nie wykazał większej czujności tuż po pojedynku, nie sprawdził dokładniej, czy jest wolny od obcej obecności. Tak jak się obawiał, wchłonięcie jaźni okazało się w praktyce… infekcją. – Och, jaki sprytny.

– Trzeba sobie radzić, mój drogi. Wchłonąłeś moją duszę, więc trwam w tobie. Kosztowałeś mnie kilkunastu niewolników, ale nic to. Gdy wrócę między żywych, szybko nałapię następnych.

Brune zagapił się na niego, czując lodowate olśnienie.

– Nie pierwszy raz to zrobiłeś, co?

– Widzę, że domyślny z ciebie chłopiec. – Jaszczur uśmiechnął się szeroko. – To bardzo nieuprzejmie z twojej strony, że mi spaliłeś tamto ciało. Lubiłem je. Myślę, że w zamian zatrzymam sobie twoje.

Krzyczący pogroził mu pięścią.

– Wolne żarty. Pozbędę się ciebie, draniu, zanim zdołasz przejąć kontrolę po raz drugi.

– Na twoim miejscu nie byłbym takim optymistą – odrzekł czarnobrody, wzruszając ramionami. – Potrzebuję odrobinki mocy, to wszystko. Gdybyś tylko zabił tamtą małą, już byłbyś mój. A nie jesteś w stanie przez cały czas być czujny i skupiony. Poczekam sobie, mam czas.

Brune zamknął oczy i policzył powoli do dziesięciu. Gdy ponownie spojrzał w zwierciadło, ujrzał tam jedynie swoją twarz i odbicie pokoju.

Zaklął w myślach. No to się, durniu, doigrałeś.

Zamyślił się, próbując sobie przypomnieć wszystko, co wiedział na temat opętań i obcej kontroli. Informacje, które pamiętał, nie były pocieszające, ale teraz, wiedząc o obecności wroga, przynajmniej mógł się bronić.

Po wewnętrznej stronie drzwi narysował kredą siedmioramienną gwiazdę, po jej bokach dwa węże, a w górze oko Harana. Ten sam symbol nakreślił czubkiem sztyletu we wnętrzu własnej dłoni, płytko kalecząc skórę. Potem wygrzebał z torby podróżnej woreczek z opium i podszedł do lustra.

– Jeśli sądzisz, że po tym – potrząsnął lufką – będziesz jeszcze w stanie broić, skurwielu, to się mylisz.

 

***

 

Jego wzmocnione domieszkami opium zadziałało tak, jak miało zadziałać: szybko i skutecznie. Brune spał głęboko, bez snów. Obudził się rankiem niemrawy, otępiały, a przede wszystkim – zachrypnięty i z zatkanym nosem. Ale przeziębienie było chwilowo najmniejszym z jego zmartwień. Zmysłami maga wyczuwał w aurze domu nikłą zmianę, z której wnioskował, że im szybciej uda się do Lyspisa, tym lepiej.

I rzeczywiście. Kiedy tylko zszedł na dół, służąca poinformowała go, że z adwokatem znów jest gorzej – w nocy wymiotował zielonym paskudztwem, a potem zemdlał i dotąd nie mogą go ocucić. Brune czym prędzej pospieszył do sypialni Lyspisa i przekonał się, że ten leży bez ruchu z zamkniętymi oczami, śmiertelnie blady. Zapłakana małżonka siedziała u jego wezgłowia. Zwróciła na żmija spojrzenie pełne niemego błagania.

Krzyczący wyłącznie dla zachowania pozorów zmierzył puls adwokata. W aurze Lyspisa czuł zimną nutę zbliżającej się nieubłaganie śmierci, niczym zapach mrozu w jesiennym powietrzu. Choremu pozostało kilka godzin życia, nie więcej.

Nagle Brune odetchnął gwałtownie. Olśniła go myśl tak genialna w swej prostocie, że aż się wystraszył. Nie każdy pomysł, który w pierwszej chwili wydaje się doskonały, rzeczywiście taki jest.

Ale czemu nie spróbować? Nie miał nic do stracenia.

Jeśli się nie uda – cóż, Synowie Tarantuli będą musieli się jakoś pogodzić z sytuacją. Na szczeblach organizacji dojdzie do przetasowań, Jasme Grinaldi albo błyskawicznie awansuje, albo na odwrót, wkrótce spotka go jakiś nieszczęśliwy wypadek… Samo życie.

Gra wydawała się warta świeczki. Żmij był niemal pewien, że Surhiel nie jest przesadnie honorowa, a jeśli – w co nie wątpił – zapłatę za dręczenie Lyspisa wzięła z góry…

Pytanie tylko, czy przeżyje tę rozmowę. Czy Surhiel nie rozprawi się z nim tak, jak z nieszczęsnym mistrzem Raspahlem.

Cicho, najdelikatniej jak umiał, poprosił panią Lyspis o opuszczenie komnaty. Z rezygnacją wstała i wyszła, rzucając jeszcze od progu spojrzenie na nieprzytomnego męża. Krzyczący zamknął za nią drzwi i pospiesznie zajął się przygotowaniami do rytuału wezwania.

Kwadrans później na podłodze sypialni leżały karty z wypisanymi formułami, wokół malutkiej kadzielnicy rozsnuwał się dym, a żmij cicho recytował inwokację, starając się nie kaszleć. Zaledwie wypowiedział ostatnie słowo, poczuł gwałtowne wahnięcie aury, a potem tchnienie ciepłego wiatru, niosącego zapach kwitnących łąk.

Kiedy podniósł wzrok, siedziała u wezgłowia umierającego. Odziana ze stonowaną elegancją, w ciemnej, haftowanej złotem sukni. Czarnowłosa, o śniadej, miękkiej, południowej urodzie. Chyba nie arystokratka – nie demonessa ani demonella. Demonica.

Ale cholernie niebezpieczna. I cholernie piękna.

– Witaj – powiedział w języku magów.

– Nie stoisz w kręgu – zamruczała Surhiel tonem, którego hipnotyzująco przyjemne brzmienie sprawiło, że Krzyczący poczuł dreszcz. Wiedział, jak działają takie głosy.

Ale odwzajemnił jej spojrzenie z udawaną nonszalancją.

– A czy lwa można odegnać trzciną? Zresztą zakładałem, prawdę mówiąc, że rozbieżność interesów nie wyklucza kulturalnego dialogu.

– Ależ oczywiście – odrzekła z uśmiechem. – Potrafię być bardzo kulturalna.

Mierzyła go wielkimi ciemnymi oczami zza firanki rzęs. Zapatrzył się w nie, nie wiedząc nawet kiedy.

I ten zapach jej perfum… Czuł go nawet mimo kataru. Jak nagrzany słońcem ogród.

Surhiel zaczęła szeptać głosem, w którym był miód, orchidee i szemrzące fale, głosem, którego samo brzmienie czarowało i kusiło… Lecz złośliwy los jej nie sprzyjał. Brune nagle zaniósł się suchym kaszlem. Bolesnym i prozaicznym. Urok prysł.

Zaskoczona demonica obserwowała żmija, a on się krztusił. Pospiesznie nalał sobie wody z karafki, wypił trochę – pomogło. Wytarł nos i odchrząknął.

– Przeziębiliśmy się, co? Może syropku z cebuli? – zapytała złośliwie.

– A masz na zbyciu?

Surhiel zaśmiała się dźwięcznie. Potem spoważniała.

– Wiesz, czemu tu jestem, magu. Pytanie brzmi, czego chcesz ode mnie. Bo zapewne wiesz, co robię, kiedy ktoś mnie rozdrażni. – Chuchnęła, a z jej ust wydobył się języczek płomienia.

Krzyczący, który wiedział, że w rozmowach z demonami należy przede wszystkim zachowywać spokój i pewność siebie, odrzekł wolno:

– Na początek możesz mi powiedzieć, kto zapłacił za to, by pan Lyspis zmarł tak nieprzyjemną śmiercią.

Uśmiechnęła się, jakby tylko czekała na to pytanie.

– A nie ciekawi cię, jaka była przyczyna?

– Jeżeli ją znasz – odrzekł wolno – to owszem, ciekawi.

– Z rozkazu pana adwokata otruto pewną uroczą młodą kobietę, żonę królewskiego urzędnika, ale tak, by wyglądało to na śmierć z przyczyn naturalnych. Zdaje się, że podawano jej arszenik w takich dawkach, które nie zabijają od razu. Chorowała przez kilkanaście dni, nim w końcu zmarła. – Surhiel westchnęła z udawanym smutkiem. – Pewna przedsiębiorcza ka-ira, mająca na pieńku z Tarantulą, jakimś sposobem dowiedziała się prawdy, odszukała zrozpaczonego męża tej kobiety i namówiła go, by ją pomścił, wynajmując mnie. Odprawiła dla niego rytuał przywołania za jedyne trzy tysiące leri, a potem wzięła, bagatela, cztery tysiące za to, żeby pan Lyspis spożył w czasie przyjęcia porcję zupy skażonej moją śliną… a może to był wykwintny tort?

– Interesujące. – Krzyczący pokiwał głową. – A czego ty zażądałaś od tego człowieka? Jak ci zapłacił?

– Swoim życiem i duszą, rzecz jasna. – Wzruszyła ramionami. – Nie posiadał niczego innego, co mogłoby mnie interesować.

Brune powoli dopił wodę i odstawił czarkę na stolik. Zachowywał kamienną minę, ale w głowie kłębiły mu się myśli. Że oczywiście nieprzypadkowo nie pozwolono mu drążyć tej sprawy, bo Karakkos znał go aż za dobrze.

Gdybyś wiedział wcześniej, pomyślał. Gdybyś postanowił być nieco bardziej dociekliwy, zamiast przymknąć oczy i w zamian zaangażować się w tę historię z bratem Tei…

Zawsze, cholera, było jakieś gdyby.

Otrzeźwiła go lodowata świadomość, że demonica na niego patrzy – i czeka. Intuicyjnie czuł, że kapryśna Surhiel może w każdej chwili się znudzić i zniecierpliwić, a wtedy będzie po nim.

– Przypuszczam, że już się domyślasz, co chciałbym ci zaproponować. – Przełknął. – Chcę odkupić życie pana Lyspisa. Za dobrą cenę.

Wiedział, że zgodnie z prawami rządzącymi Otchłanią demonica może zabić adwokata, lecz nie ma prawa zabrać jego duszy. Liczył zatem, że – skoro już otrzymała zapłatę – niekoniecznie będzie miała motywację, żeby wypełnić do końca to, do czego się zobowiązała, jeśli tylko w zamian zaoferuje się jej coś dostatecznie kuszącego.

Rzut kośćmi. Niemal słyszał, jak się toczą. Surhiel milczała, namyślając się, a żmij czuł, jak koszula wilgotnieje mu od potu.

– Mogę rozważyć taką możliwość – rzekła w końcu demonica. – Ale tylko pod warunkiem, że mi dobrze zapłacisz. Naprawdę dobrze. Co oferujesz?

– Duszę. – Krzyczący pstryknął palcami. – I to nie byle jaką, piękna Surhiel, ale towar naprawdę pierwszego sortu, bo duszę czarnego maga. Silną, złą, z bezlikiem okrucieństw na sumieniu.

– Twoją? – Surhiel uniosła brwi.

– Nie moją. – Uśmiechnął się wrednie. – Ale mam ją przy sobie.

 

 

7.

 

– Ot, wziął i się przeziębił – powiedziała Fyllis, stawiając na stole talerz z pokrojonym drożdżowym ciastem i masło. – Niech się gęsim smalcem wysmaruje na noc.

– Nic mi nie będzie – mruknął Krzyczący i zakaszlał.

– Podobno pan Lyspis wyzdrowiał? – W oczach starej zaigrały złośliwe ogniki. – A już mu, jak słyszałam, naszykowali trumnę. Dębową, wybitą dobrym suknem.

Brune z nieprzeniknioną miną upił łyk herbaty.

– No cóż, pośpiech w tej kwestii jest równie niewskazany jak w każdej innej.

Nagle Tei krzyknęła, a jej babka zamarła w zgrozie, gdy pośrodku kuchni zaczęła się materializować mglista postać. Po chwili stał przed nimi jegomość odziany w szkarłatny aksamit i drogie futra. Ciemne włosy miał modnie utrefione. W głębi jego czarnych oczu pełgał czerwonawy poblask, zaś usta były wąskie i okrutne. Karakkos, jeden z najwyżej postawionych magów Tarantuli.

Gdy ujrzał Krzyczącego, na jego obliczu odmalowała się najpierw konsternacja, a potem gniew.

– Jak zwykle musiałeś się znaleźć w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie, Keare.

Brune ze stoickim spokojem wytarł nos i odkaszlnął.

– Ale o co chodzi?

– Dostałem rozkaz, by sprawdzić, czy pani Fyllis bądź jej wnuczka zdradziły Tarantulę. Jeśli się okaże, że któraś z nich jest winna, mam od razu wykonać wyrok.

– Zdradziły Tarantulę? W jaki konkretnie sposób?

Bladą, arystokratyczną twarz Karakkosa wykrzywił wzgardliwy grymas.

– Zapominasz się, przyjacielu. To nie jest informacja, o którą powinieneś pytać. A teraz bądź łaskaw wyjść.

Brune z diabelskim uśmieszkiem demonstracyjnie usiadł wygodniej.

– Czemu? Sądzę, że moja obecność nie powinna ci przeszkadzać w zadaniu im kilku pytań.

Doskonale wiedział, że gdyby Karakkos znalazł się z ofiarami sam na sam, nie pożałowałby sobie odrobiny przyjemności. Choć czerń czerpała siły z bólu, nie wszyscy ka-ira lubili go zadawać – ale ci, którzy wyzbyli się sumienia, szybko dochodzili w tym do mistrzostwa. Magią nie torturowało się tak prymitywnie jak żelazem i ogniem, więc mag mógł się zabawiać długo, opić cierpieniem niby kleszcz krwią, nie powodując u ofiar trwałych obrażeń. Ostatecznie, jeśli podejrzane były niewinne, po wszystkim mógł im wymazać pamięć.

I dlatego Krzyczący nie zamierzał się ruszyć z miejsca.

Patrzyli na siebie, a powietrze między nimi wydawało się tężeć i niemal iskrzyć od napięcia. W końcu Karakkos wzruszył ramionami.

Jeśli któraś z nich okaże się winna, postaram się, aby wydano wyrok i na ciebie – oznajmił telepatycznie. Krzyczący przywołał moc, pozwalając, by źrenice zapłonęły mu żółto.

Przyjmuję do wiadomości. Teraz załatw to, z czym przyszedłeś.

– Niech sprawdza – powiedziała drżącym, ale buntowniczym tonem Fyllis, jakby czytając im w myślach.

Karakkos zdjął eleganckie rękawiczki z czerwonego zamszu i przyłożył staruszce ręce do skroni. Fyllis targnęła się i zamarła z otwartymi ustami. Po chwili mag kiwnął głową i puścił ją. Osunęła się na krzesło jak mokry łachman, a z jej gardła wyrwał się, pierwszy chyba od lat, stłumiony szloch.

– Teraz ty – powiedział mag do dziewczyny.

Nastąpiła powtórka z rozrywki, z tą różnicą, że Tei zniosła telepatyczne przesłuchanie nieco lepiej.

– I co? – odezwał się Krzyczący, który obserwował całą procedurę w milczeniu, ale było to milczenie ciężkie jak głaz i wymowne.

– Dziękuję – powiedział Karakkos. Skłonił się lekko i bez dalszych wyjaśnień rozpłynął się w powietrzu.

– Trzydzieści osiem lat! – wykrzyknęła rozdygotanym głosem Fyllis, gdy zniknął. – Trzydzieści osiem lat pracy dla organizacji i taki despekt!

– Już dobrze, babko – szepnęła Tei, równie roztrzęsiona.

 

***

 

Adwokat Lyspis był jeszcze cokolwiek blady, w czasie choroby znacznie schudł, ale odzyskał już animusz.

– Powstało podejrzenie, że to Fyllis mogła zlecić zemstę na mnie – wyjaśnił w odpowiedzi na pytanie żmija.

– Dlaczego?

– No cóż, wiesz zapewne, że dwa lata temu jej zięć, kupiec korzenny nazwiskiem Margell, zbankrutował, a wnuki zostały bez grosza. Tak się składa, że za tym bankructwem stałem ja. Margell nie był związany z Tarantulą, a wzbogacił się na tyle, że szkodził naszym interesom.

Krzyczący skinął głową, myśląc cierpko, że ta wiadomość doprawdy nie powinna go dziwić. Pasowała do obrazu Tarantuli, jaki zdążył sobie wyrobić.

– Szczęśliwie Karakkos doniósł mi dziś rano, że on i Żałobnik w końcu wytropili winnego – kontynuował Lyspis. – To pewien nieszczęsny urzędnik, którego żonę zmuszeni byliśmy otruć, bo szpiegowała dla Kwiatu. Była kochanką jednego z naszych ludzi, o czym jej mąż nie wiedział… Nawiasem mówiąc, on na swoje szczęście też już nie żyje, zmarł na serce dwa tygodnie temu. Ciekawy zbieg okoliczności, czyż nie? Tak czy owak cieszy mnie, że Fyllis nie miała z tą historią nic wspólnego.

– Mnie również – mruknął Brune.

Lyspis tymczasem otworzył stojącą na stoliku szkatułę. Była pełna złotych monet.

– Nagroda za Jaszczura – oznajmił. – Robi wrażenie, nieprawdaż?

Dwie trzecie z tego dostanie Tei, pomyślał Krzyczący. Ale wcześniej porozmawiam sobie przy kieliszku z Fyllis.

Z ironią pomyślał o wszystkich rozkazach, których złamanie Tarantula puściła mu płazem. Nagradzali skuteczność: liczyło się to, że adwokat jest zdrów, a poszukiwany listem gończym wróg nie żyje. Jedyna kara za nieposłuszeństwo, jakiej mógł się spodziewać, to ta, że nigdy nie dopuszczą go do struktur organizacji, zawsze pozostanie współpracującym wolnym strzelcem – co w pełni mu odpowiadało.

– Przechowajcie mi te pieniądze do jutra – powiedział na głos.

– Oczywiście. Ale zabierz swoje wynagrodzenie w związku z moją sprawą. – Adwokat podał mu hebanową kasetkę. Krzyczący otworzył ją i uniósł brew na widok siedmiu srebrnych pierścieni pokrytych wyrytymi symbolami. Moc bijąca od artefaktu sprawiła, że poczuł w dłoniach chłodne mrowienie. Zatrzasnął kasetkę.

– O – powiedział powoli. – Ładnie z waszej strony.

– Chętnie dorzuciłbym jeszcze coś ekstra – powiedział Lyspis z uśmiechem. – Na przykład… na przykład wizytę w domu uciech pani Spingl. Wyobraź sobie, że Trzyręki bardzo sobie chwali dziewczęta pani Spingl, chadza tam, ilekroć ma coś do załatwienia w Fal Tirra. – Trzyręki był odmieńcem mierzącym niecałe cztery stopy wzrostu, jednym z najlepszych skrytobójców Tarantuli.

Żmij prychnął cicho.

– Nie skorzystam.

Grinaldi, który szukał czegoś w szafie z dokumentami, nagle uśmiechnął się łobuzersko.

– A może wolelibyście noc u Fersellego?

Krzyczący popatrzył na niego przeciągle. Zdawało się, że w gabinecie nagle zrobiło się zimniej. Sekretarz przełknął ślinę, ale nim zdążył coś powiedzieć, żmij skłonił się lekko i wyszedł, zabierając kasetkę z pierścieniami.

– Jasme, synu – odezwał się Lyspis zmęczonym tonem, gdy drzwi się zamknęły. – Na drugi raz miej swój rozum i nie drażnij go, jeśli łaska. Nie tak łatwo w dzisiejszych czasach o dobrego sekretarza.

 

Agnieszka Hałas

Tekst ukazał się pierwotnie w czasopiśmie Fantastyka-Wydanie Specjalne nr 3 (44) 2014.

 




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Andrzej Zimniak „Gawędy fandomowe” cz. 7 – Fantastyka z Nidzicy
Felietony Andrzej Zimniak - 7 sierpnia 2023

Nie widziałem go naście lat, aż tu niespodziewanie na ostatnim „moim” konwencie…

Fantastyczne wybory
451 Fahrenheita A.Mason - 10 października 2019

Za nieco ponad dzień rozpocznie się cisza wyborcza. Pamiętajcie, że fantastykę możecie…

Anna Wołosiak-Tomaszewska „Z wyrazami wdzięczności”

– Ale ja go naprawdę nie umiem ożywić! – jęknął w końcu…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit