Fahrenheit LI - marzec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 25>|>

Piekło i szpada (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
Okladka

Czasy Mroków w Królestwach Zjednoczonych minęły, ale zło zaklęte w tajemniczych klejnotach czai się nadal, gotowe powrócić na każde wezwanie ciemnych mocy. Wszystko zależy od tego, w czyich rękach znajdą się Rubiny Przeznaczenia.

To tylko jeden z rozlicznych wątków stworzonych przez Feliksa W. Kresa w Piekle i szpadzie. Spotkasz tu galerię niezwykłych postaci, czasem okrutnych, próbujących przejąć władzę nad światem, czasem zagubionych, cierpiących z powodu nieszczęśliwej, tragicznej miłości. Nad wszystkimi unosi się groźba lodowej magii i wszechpotężna Egaheer, która wcielając się w rozmaite istoty staje się władczynią życia i śmierci. Są też zwykli śmiertelnicy. Zagrożeni pradawną klątwą gotowi są zawierzyć Szatanowi by ocalić swój los. Czy wśród nich znajdzie się odważny, który stanie naprzeciw złych mocy?

Barwne postacie, mroczny klimat opowieści oraz zawiłe intrygi i tempo akcji stworzone przez Feliksa W. Kresa przywodzą na myśl dumasowskie historie spod znaku płaszcza i szpady. Legendy, prastare klątwy i nieziemskie istoty, przedstawione w książce, sprawiają jednak, że bliżej jej do powieści grozy niż do historii awanturniczo – przygodowej. Autor kreśli przed nami obraz skomplikowanego świata, w którym piekielne moce próbują zawładnąć bohaterami.

Kiedy wkroczysz w ten niesamowity świat, musisz uważać by nie zawładnęły również tobą!

Puste niebo

Na klasztornym wzgórzu niepodzielnie królowała młoda noc i choć księżyc świecił pełnym blaskiem, to będąc sam, nigdy nie potrafiłbym odnaleźć w tych ruinach człowieka. Lecz Egaheer potrafiła czytać zapachy, nawet wtedy, gdy kryła się pod postacią Eleny.

– Panie baronie – przemówiła jej słodkim głosem – nie wydaje mi się, by szlachcic tak znakomitego rodu czynił właściwie, kryjąc się w dziurze niczym zając. Wyjdź pan, proszę, zza tej kupy gruzu pod murem.

W mroku dało się dojrzeć nieznaczne poruszenia i po chwili zobaczyłem całą postać barona. Pomimo niezwykłych okoliczności spotkania nie omieszkał skłonić się Elenie.

– Pani.

Zanim zdążył zwrócić się do mnie, powiedziała ­znowu:

– Mości panie, wczoraj w moim domu bawiłeś się pan w szpiega. To wstrętne, tym bardziej że dziękowałam ci za życie mego brata. Cofam teraz swe podziękowanie, zastępując je w zamian przebaczeniem twego nikczemnego uczynku. Jesteśmy więc kwita. Teraz możesz odejść; nie z tobą tu chcemy rozmawiać.

Monterres spoglądał w osłupieniu to na mnie, to znów na mówiącą. Jasne światło księżyca nie pomogło ukryć wzburzenia, jakie malowało się na jego twarzy.

– Pani – rzekł, trzymając jednak swe uczucia na wodzy – z całym szacunkiem, jaki mam dla twojej płci i urodzenia...

Egaheer postąpiła krok do przodu i – niczym cuchnąca pomyjami dziwka z zaułka – splunęła mu pod nogi rzadką śliną.

– Płeć i urodzenie – powiedziała.

Baron zamilkł, prawdziwie wstrząśnięty zachowaniem kobiety, którą poznał jako wcielenie dobrych manier, smaku, elegancji i wdzięku. Przez długą chwilę patrzył jej w twarz, po czym przeniósł spojrzenie na mnie, jakby pytając, czy nie śni. Spojrzenie jego zastygło, napotkawszy czarne ślepia dwóch pistoletowych luf.

– Pułkownik Bon-Arpat, mój brat – powiedziała szyderczo – nie przebił pana wczoraj swoją szpadą, bo potrzebny byłeś nam żywy. Śmieszna intryga z listami wychodziła naprzeciw wszelkim naszym życzeniom, albowiem chcieliśmy, byś pośredniczył w pewnych rozmowach. Jednakże rozmowy te nie dojdą do skutku. Zamiast przymierza jest wojna. Ale pan nie jesteś jednym z naszych wrogów, jeszcze nie... Nic do ciebie nie mamy, Monterres. Odejdź więc. No, uciekaj pan stąd, wynocha! Co tak stoisz? Sio! Psik, a kysz!

Szlachcic znów spojrzał na mnie, jakby pytając, czy moja towarzyszka jest przy zdrowych zmysłach.

– Pułkowniku – powiedział głośno – Bóg mi świadkiem, że nie pojmuję, o czym siostra waszmości pragnie mnie przekonać. Wyjaśnijże mi, proszę, to zajście, bo wiedz, że inaczej nie odstąpię z tego miejsca na krok.

„Kończmy to, Egaheer!” – zażądałem. „To dzielny człowiek i nie chcę bawić się jego kosztem. Zmuś go, żeby odszedł”.

„Ma rozum i wolną wolę. Czego mam go pozbawić? Pierwszego czy drugiego? No, mów prędko!”

– Mości pułkowniku – rzekł z wyraźnym już gniewem Monterres.

Nie zważając na moje pistolety, cofnął się o pół kroku, jakby dając mi pole, i wysunął na cal szpadę z pochwy.

„Zdaje się, że będziesz musiał postrzelić tego poczciw­ca” – posłała.

„Nie, Egaheer”.

„Więc ja go zabiję. Zabronisz? Czy zabronisz mi tego? Użyjesz wreszcie wobec mnie swojej władzy?”

Nie odpowiedziałem.

– Po raz ostatni wzywam pana... – rzekł Monterres.

„Dobijmy targu” – zaproponowała nieoczekiwanie. „Żądam tego, czego zwykle życzy sobie Bóg, mianowicie ślepej ufności. Jeśli spełnisz moją prośbę, to i ja uczynię dzisiaj dla ciebie to wszystko, co będzie w mojej mocy”.

„Dobrze”.

– Przestrzel kolana panu baronowi – powiedziały delikatne usta Eleny. – Skoro nie chce stąd odejść, niech nie chodzi już nigdy... Zachowa jednak życie.

Obniżyłem lufy broni i dwakroć dałem ognia, powalając szlachcica na porosłe zielskiem gruzy.

– Baronie Monterres – powiedziała, podchodząc; brzeg spódnicy do konnej jazdy musnął bladą twarz leżącego – być może, nim wzejdzie świt, zostaniesz powieszony.

– Powieszony – odrzekł z wysiłkiem, lecz spokojnie. – Na honor, nie tak chciałem umrzeć. Ale pojmuję... zaczynam pojmować. Ależ tak. Kim jesteś, pani? I kim jest ten człowiek, podający się za niemego komendanta królewskich regimentów gwardii... który od dawna uważany był za wzór rycerskiego honoru?

Grymas bólu wykrzywił mu twarz. Zagryzł wargi, ale po chwili mówił dalej:

– Powieszona kobieta koło Lermieré...

– Nieśmiertelna! – powiedziała Egaheer z wściek­łością, której przyczyn nie umiałem dociec. – Ach, Nieśmiertelna! Która pozwoliła sobie na zbyt wiele!

Monterres odwrócił spojrzenie; snadź widok twarzy pięknej Eleny, sinej w księżycowej poświacie, wykrzywionej dziką nienawiścią, był dlań równie trudny do zniesienia, jak ból przestrzelonych nóg.

– Ty zaś, panie? – zapytał z chrypką. – Niepodobna, byś istotnie nosił nazwisko, które mi podałeś...

– Nosi je – powiedziała Egaheer. – Lecz pozostało mu tylko to właśnie: nazwisko. Chcesz pan wiedzieć, kim naprawdę jest teraz pułkownik Bon-Arpat, ostatni rycerz bez skazy? Jest kaleką. Gorzej, jest trupem. Wyrwano mu z piersi serce. Spotkało go w życiu wszystko co najgorsze. Zdrada najwierniejszych ­przyjaciół, ­którzy w bitwie strzelili mu w plecy; potem nagła śmierć żony i dzieci... lecz pan przecież nie znasz całej prawdy? Słyszałeś, że kawaler Bon-Arpat stracił całą rodzinę, lecz nie to, że czworo dzieci udusiła własna matka... jego żona. Ach, i nie wiesz pan chyba, że Elena Bon­-Arpat, której puste ciało stoi przed panem, jego siostra, popełniła w życiu zbrodnie, jakich nie odnajdziesz w swojej wiedzy o piekielnych czeluściach? Czekaj, baronie! – zawołała na całe gardło, uniesiona obrzydliwą a niezrozumiałą radością, po czym ciągnęła ciszej: – Przecież pan nie znasz jeszcze historii ostatniej jego miłości! Gdy oparł w końcu swą posiwiałą przedwcześnie głowę na piersi kobiety, którą zdołał pokochać tym strzępem serca, jaki jeszcze kołatał mu w piersi, otóż wtedy został sprzedany i zdradzony. Od tamtego czasu nie przemówił ani słowem. Zdaje się, że dobry Bóg go pokarał... jeśli można jeszcze pokarać kogoś, kto nie żyje. Bo pułkownik Bon-Arpat nosił w piersi serce, które przestało bić, a potem zgniło i zostało wydalone z odchodami. Możesz mi nie wierzyć, mój panie, lecz ja jednak powtórzę: pułkownik Bon-Arpat umarł. Owszem, ma jeszcze krew w żyłach, ale nie ma serca. Zresztą... po co mu?

Pochyliła się nad leżącym i wzięła jego szpadę.

– Leż pan tutaj, obrońco ludzi i ich szczęścia... Wkrótce przybędą pańscy mocodawcy. Trzeba ich godnie powitać.

Wymierzyła silnego kopniaka. Odwróciłem głowę, gdy czubek jej trzewika zaczął wtłaczać połamane zęby w gardło leżącego. Posłyszałem krótki charkot i odgłosy krztuszenia. Potem zaległa cisza.

Księżyc schował się za chmurami, mrok zgęstniał.

„Jak ich przyjmiesz?” – zapytałem po pewnym czasie, myśląc o Nieśmiertelnych.

„Może tak? Jako piękna Elena?”

Siedząc na kamieniu, zacząłem nabijać pistolety.

„Nie będą potrzebne” – zauważyła z pogardą.

„Może nie... Kim była ta Nieśmiertelna, Egaheer?”

„Nikim”.

„A jednak kimś była. Nie wiesz kim czy nie chcesz powiedzieć?”

„Wiem, ale nie powiem”.

„Chcę wiedzieć”.

„Uwierz mi, że nie chcesz”.

„Egaheer...”

„Pani Eliza Callerie. Lecz pod tym pospolitym nazwiskiem kryła się zaginiona królowa, mój biedny przyjacielu. Jej Królewska Wysokość Elżbieta, nikt inny”.

Przeczuwałem coś podobnego. Nie, nie „coś podobnego”... Właśnie to.

Powoli uniosłem głowę. Nie miałem serca, prawdę mówiła Egaheer... Bolało miejsce po nim.

„Widzisz, że masz już tylko mnie” – posłała.

„Więc ona była Nieśmiertelną?”

„Od roku”.

„Więc wtedy, gdy zniknęła... gdy odeszła...”.

„No, skądże. Wtedy oczywiście jeszcze nie. Gdy uciekła od świata...”

„Dokąd? Szukała jej armia ludzi. Gdzie się kryła?”

„Nie wiem. Przecież gdybym wiedziała, twoja piękna królowa nie żyłaby od dawna.

Nie wątpiłem.

„A więc to był powód? Dlatego ją zabiłaś. Nie dlatego, że była Nieśmiertelną. I nie przez przypadek”.

„Nie. Mściłam się” – przyznała. „Mam uczucia, nie wiedziałeś o tym? Zabiłam kobietę, która odebrała ci życie. Nie masz już nikogo. Tylko mnie”.

Uniosłem pistolety.

– Zrób to... – powiedziała na głos, z drżeniem. – O, tak, zrób to... Dosyć już tej skorupy...

Pierwsza kula trafiła w skroń, rozwalając czaszkę i wypychając na wierzch oko. Piękne, a zarazem wstrętne ciało, którego tak nienawidziłem, targnęło się, z trudem chwytając równowagę. Egaheer załkała triumfalnie. Drugą kulą roztrzaskałem kość policzkową; jękliwy śmiech utonął w bulgotaniu krwi i zgrzytaniu pokruszonych zębów na odłamkach kości. Okaleczone ciało zatoczyło się i padło na wznak, potem usiadło powoli. Egaheer mogła istnieć w czymkolwiek, co żyło, zanim przyszła; potem choćby i w kadłubie bez głowy. Lecz pod taką postacią nie mogła mi towarzyszyć.

Gdyby zapytano, nie umiałbym powiedzieć, co mną powodowało, gdym masakrował wspomnienie po zbrodniczej swej siostrze. Miałem dziwne poczucie, że oto zamykam jakiś rozdział – nie życia przecież, bom tę księgę zamknął już dawno – ale swego trwania na tym świecie. Było tak, jak rzekła Egaheer: miałem tylko ją. Zależało mi na wspólnym istnieniu z tym niezwykłym czymś, co nie mieniło się być dobrem ani złem, niczego nie obiecywało, ale też niczego nie żądało. Nie chciałem jednak już patrzeć na twarz Eleny. Chciałem, by odeszła do przeszłości. Tak jak wszystko inne. Jak Elżbieta, albo lepiej: Nieśmiertelna Eliza Callerie, której ­wcale nie znałem, chociaż była kiedyś królową mocarstwa. Największa, ostatnia miłość mego życia – miłość, której nie umiałem żałować. I do której nie umiałem tęsknić.

VI

– To z klasztoru – powiedział Vel Reano, wsłuchując się w milknące echa dwóch kolejnych wystrzałów. – Czy i teraz mi powiesz, że uległem złudzeniu? To są strzały, Breun, strzały pistoletowe.

Spojrzeli po sobie, po czym ruszyli dalej tak szybko, jak tylko pozwalały bezksiężycowe ciemności – bo srebrna tarcza znowu skryła się za chmury, skąpiąc blasku. Wkrótce droga jęła piąć się pod górę. Czarni jeźdźcy niemal jednocześnie powstrzymali wierzchowce.

– Breun – odezwał się znowu starszy Nieśmiertelny – czy ty także to czujesz? Tam coś jest.

– Tak – padło krótkie potwierdzenie.

Zeskoczyli z siodeł. Vel Reano sięgnął w zanadrze i wydobył złoty medalion. Klejnot zaczął natychmiast kołysać się na łańcuszku, a po chwili zapłonął przytłumionym amarantowym światłem.

– To niebywałe... – szepnął Breun. – Jeśli nasz pan nie wie, co tam jest... Vel Reano! Co sądzisz? Powiedz.

– Nie wiem, przyjacielu. Na pewno nie Klątwa. Raczej to, co zabiło Elizę.

– Ale co to jest? Co to jest, Vel Reano?

– Bóg jeden wie.

Medalion wciąż świecił zamglonym jednostajnym blaskiem, tańcząc w lewo, w prawo, w lewo...

– Zaiste: Bóg jeden wie – posępnie powtórzył Nieśmiertelny. – Powiedz, Breun, czy to nie Jego dzieło, w samej rzeczy? I nawet mię to nie dziwi; prędzej już to, że tak późno wdał się w walkę z nami. Dlaczegóż to Niebo miałoby nagle zaprzestać wojny z Piekłem? Czy dlatego, że Ciemności stoją teraz na straży ludzkiego prawa do życia? Ale przecież Klątwa zbiera swe żniwo za przyzwoleniem Boga. Powiedz, Breun, czy nie dziwiła cię nigdy Jego bierność?

– Wierzyłem, że Bóg nie porazi kogoś, kto zechce czynić dobro, obojętne pod jakim sztandarem.

– Istotnie w to wierzyłeś? Nie wiedziałeś, że dobro wolno świadczyć tylko z imieniem Boga na ustach, bo inaczej nie ma wartości, a nawet godne jest napiętnowania? – W głosie Nieśmiertelnego brzmiała gorzka drwina.

– A ty, Vel Reano? Nie powiadaj mi, żeś wcale nie miał nadziei? Może nie wierzyłeś... lecz nadzieja?

– Jeślim ją miał, to była złudna. W Dniu Sądu nie będzie dla nas zrozumienia ani przebaczenia. Bo widzę, mój przyjacielu, że przyjdzie nam dzisiaj walczyć z wysłannikiem Niebios. Z aniołem posłanym przez Boga. Już nie wątpię, że w ruinach czeka na nas ta sama potęga, która zabiła naszą siostrę. Zamordowała bez walki, a co więcej, napełniła przerażeniem.

– Lecz nasz Władca rozpoznałby anioła – rzekł Breun, dotykając medalionu. – Być może to, co na nas czeka, działa za przyzwoleniem Nieba. Lecz na pewno stamtąd nie pochodzi.

Medalion rozbłysł krótko, złociście.

– Nasz pan to potwierdza.

– Ale Klątwa, Breun. Klątwa także działa za przyzwoleniem Nieba, chociaż wcale stamtąd nie pochodzi.

Milczeli przez chwilę, spoglądając po sobie.

– Chodźmy, przyjacielu. Przeznaczenie czeka.

Ś

„Tętent?”

„Owszem”.

„Czy to oni?”

„No a któżby inny?”

Dwaj jeźdźcy zajechali na szczyt wzgórza. Powstałem, by mogli mnie dojrzeć. Zeskoczyli z siodeł i podeszli – spokojnie, bez wahań, z odwagą, która imponowała. Egaheer powiedziała mi wcześniej, że ci ludzie na pewno czują jej obecność. A jednak przyszli, by walczyć.

– Kim jesteś?

Pokręciłem głową.

– Odpowiadać! – ponaglono surowo i dobitnie.

– Nie odpowie – rzekła niewyraźnie, po raz ostatni prowadząc rozmowę za pomocą okaleczonego ciała Eleny. – Jest niemy.

Głos dobiegał z głębi rumowiska.

– Jest niemy – powtórzyła. – Pewnej nocy królowa dla zwykłego kaprysu sprzedała jego wierność, przywiązanie i miłość. Król wygnał go ze stolicy, pozbawiając wszystkiego oprócz wojskowego stopnia, bo ów stopień dożywotnio przysługuje komendantowi gwardii królewskiej, choćby nawet jakieś czyny miały później zaprowadzić go na szafot. Niemy pułkownik Bon-Arpat nigdy nie dał świadectwa swej krzywdy. Ani mową, bo nie mógł, ani na piśmie, bo nie chciał.

– Pan jesteś pułkownik Bon-Arpat? Niepodobna poznać po ciemku, wybacz pan. – Ten człowiek, nawet służąc Piekłu, pamiętał, że jest szlachcicem. – Ale kto do nas mówi z tych ruin?

– Jestem jego grzechem – odparła bardziej niewyraźnie niż poprzednio. – Jestem życiem.

– Czego chcesz?

– Niczego zupełnie. Może trochę strachu Nieśmiertelnych.

– Gdzie jest człowiek, który tutaj na nas czekał?

– Nie żyje.

– Ty zabiłaś wczoraj naszą siostrę.

– Tak.

– Chcę wiedzieć dlaczego.

– Powiedziałam ci to, Nieśmiertelny. Bo wiedziałam, kim była naprawdę.

– A więc to była zemsta?

– Oczywiście, że zemsta.

– Czy i z nami będziesz walczyć?

– W jaki sposób? Na pistolety czy szpady? Wasz Ciemny Władca nie przyjdzie, a bez niego jesteście tylko ludźmi mającymi ludzkie możliwości.

Młodszy z mężczyzn postąpił krok naprzód, unosząc złoty medalion.

– Przybądź, panie – powiedział.

Medalion wisiał nieruchomo. Nie świecił.

– Nie przyjdzie – powtórzyła Egaheer. – Ale nie dlatego, że was zdradził, bo on nigdy nie zdradza tych, którzy mu wiernie służą. Zdradza tylko Bóg.

Nieśmiertelni wymienili spojrzenia.

– Lęk... – powiedziała. – Czarny strach pachołków Szatana. Chciałam zawrzeć przymierze, lecz nie warto. Klątwa sama odejdzie, być może już niedługo. Wy zaś jesteście zgubieni.

– Skąd wiesz, że Klątwa odejdzie?

– Bo znam jej naturę. To wstrętna pradawna magia, która kiedyś spowiła mrokiem kilka dalekich księstw.

– Mówisz o tym, co przed dwoma wiekami zdarzyło się w Saywanee?

– Oczywiście. Wasz Władca nie powiedział wam, czym jest Klątwa, bo musielibyście porzucić wszelką nadzieję... Lecz ja wiem na pewno i twierdzę, że Klątwa działa z woli Boga. Podejrzewaliście, że tak jest, ale podejrzenie, choćby oparte na mocnych podstawach, przecież pozostaje tylko podejrzeniem i pozwala zachować nadzieję. Odbieram ją wam. Działacie przeciw Bogu. Nie będzie dla was zbawienia. Bóg wybacza chciwość, żądzę władzy... i gdybyście dla takich rzeczy zawarli pakt z Szatanem, być może darowałby winę. Ale nigdy nie wybaczy, żeście próbowali być lepsi od niego. Nie wolno czynić dobra wbrew Bogu. Mówię wam, że jesteście zgubieni.

– Kim jesteś? – zapytał Nieśmiertelny.

– Życiem, już mówiłam. A najbardziej jestem drugą stroną wszystkiego. Cieniem istnień lub samym istnieniem, odbiciem prawdy i odbiciem fałszu. Nazywam się Egaheer.

– To legenda.

– Nie, to nie legenda.

– Chcesz naszej śmierci?

– Chciałam strachu i trochę dostałam. Lubię strach. Ale śmierci chyba już nie chcę. Nie wiem, czego chcę – powiedziała i było to najszczersze wyznanie, jakie kiedykolwiek od niej usłyszałem. – Idźcie stąd. Pułkownik Bon-Arpat zechce dzisiaj po raz pierwszy użyć władzy, jaką ma nade mną. Nie pozwoli, bym zrobiła wam krzywdę.

W samej rzeczy tak właśnie chciałem uczynić. Dotknąłem ręką kapelusza, który to gest musiał być widoczny mimo mroku, po czym pokazałem ręką: „Odejdźcie”.

– Mości pułkowniku, czy istotnie ma pan władzę nad...?

Młody Nieśmiertelny zapomniał, że choćbym nawet chciał udzielić wyjaśnień, nie zdołam tego uczynić. Lecz jego starszy towarzysz zachował jasność umysłu.

– Breun, pułkownik Bon-Arpat nie może nam odpowiedzieć – rzekł niegłośno. – Dowiedziałeś się dzisiaj na pewno, żeś zgubił swoją duszę. Jakiej wiedzy chcesz jeszcze i o czym? Chodźmy stąd, skoro nam pozwolono. Mości pułkowniku – dodał – jestem żołnierzem, wstąpiłem na czyjąś służbę, lecz służąc, nie przestałem być szlachcicem... Wierzaj mi pan, że nie wiedziałem o związkach twoich z Elizą Callerie... czy też może raczej z osobą, którą była kiedyś.

Skinąłem głową; wierzyłem, bo nie wiedział o tym nikt oprócz króla.

– Ja zaś nie wiedziałem nawet tego – rzekł Breun – że Eliza była niegdyś... Wybacz mi pan, pułkowniku. Ogromnie przeżyłem jej śmierć – wyznał nieoczeki­wanie.

Skinąłem głową raz jeszcze i powtórzyłem gest, nakazując im, by odeszli.

 


< 25 >