Fahrenheit nr 53 - czerwiec-lipiec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 06>|>

Recenzje (2)

 

 


Alternatywa dla Pottera

 

okladkaokladka

W czasach gdy niepodzielnie króluje, ubóstwiany przez jednych, a krytykowany przez drugich Harry Potter, „Abarat” Clive’a Barkera wydaje się alternatywą dla masowej popularności młodego czarodzieja.

O czym jest ta opowieść? Czy wystarczy, jeśli powiem, że książka prezentuje przygody pewnej prowincjonalnej dziewczyny w magicznym, wyspowym świecie Abarat? Szczerze w to wątpię, ponieważ takich „postalicyjnych” opowiastek jest całe mnóstwo. Zacznijmy zatem od początku...

Clive Barker – autor mrożących krew w żyłach oraz przepełnionych brutalnością i niepohamowanym erotyzmem książek w stylu „Hellraiser”, seria „Księga Krwi”, czy „Galilee”, zdołał sięgnąć do swego mrocznego umysłu i wyciągnąć z niego przystępną dla nastolatków lekturę, nie tracąc przy tym swego wizjonerskiego stylu. Trzeba zauważyć, że „Abarat” jest jedną z niewielu książek Barkera, którą można polecić niepełnoletniemu (a jednak już nastoletniemu) czytelnikowi. Nie brak w niej jednak demonicznych złoczyńców – jak chodzący w masce wypełnionej żyjącymi koszmarami Christopher Ścierwnik, czy posiadający troje ust i hodujący na swym ciele przeróżne robactwo Liman Vol.

Czym jest tytułowy Abarat? To magiczny archipelag dwudziestu pięciu wysp, z którego każda odpowiada innej godzinie. Każda godzina posiada własną specyfikę, na przykład trzecia po południu skąpana jest w słońcu, a ósma wieczorem – okryta mrokiem. Co znajduje się na dwudziestej piątej wyspie, dowiecie się, zagłębiając się w książkę. Nie zepsuję Wam przedniej zabawy w poznawaniu zwyczajów oraz mieszkańców świata. Powiem jedynie, że Barker stworzył cały wachlarz ciekawych osobowości, które zaskakują swym wyglądem oraz niecodziennym zachowaniem, na przykład na jednej z wysp żyją osobnicy, którzy na głowach dumnie noszą swe sny (sic!).

Cyklowi (na razie powstały dwa tomy) uroku dodają wspaniałe, kolorowe ilustracje, będące dziełem samego autora. Ogólnie w dwóch książkach pojawiło się ponad dwieście ilustracji, co jest zjawiskiem bezprecedensowym wśród innych tytułów o zbliżonej tematyce.

Czym urzekł mnie „Abarat”? Nie ma tam prostych rozwiązań, a wszystko jest bardziej skomplikowane niż w rzeczywistości. Tajemnica goni tajemnicę, a w samym ich centrum znajduje się pozornie przeciętna dziewczyna: Candy Quackenbush z Kurczakowa. W pierwszym tomie obserwujemy jej wędrówkę po wyspach (trochę przypominającą tę Odyseusza), którą to podróż kontynuuje w następnych częściach cyklu. Drugi tom to już wojna pomiędzy Dniem a siłami Nocy dowodzonymi przez Władcę Północy Ścierwnika i jego despotyczną babcię Pstrę Matronę.

Świat Barkera sprawia wrażenie ściągniętego wprost z surrealistycznych płócien Salwatora Dali. Jest jednak w nim coś więcej; niepowtarzalne uczucie, że gdzieś tam, poza naszymi zmysłami znajduje się kraina, gdzie każde dziwaczne stworzenie z naszych snów żyje własnym życiem. Barker w mistrzowski sposób utkał wytrzymałą sieć marzeń, splatając ją w trwałą rzeczywistość. Autor „Abaratu” udowadnia, że wyobraźnia jest tak silna, iż potrafi pobudzić do życia absurdy, odtąd postrzegane jako perfekcyjnie oszlifowany diament prawdy.

Zachęcam do sięgnięcia po to dzieło literacko-graficzne. Szczególnie, że wytwórnia Walta Disneya za osiem milionów dolarów, wykupiła prawa do ekranizacji magicznego cyklu. Zapowiada się więc zmiana upodobań mas i może niebawem serię przygód czarodzieja z Hogwartu, zastąpi seria perypetii Candy i przerażająco-komicznych istot z archipelagu dwudziestu pięciu wysp.

 

Mirosław Skrzydło

 

Clive Barker

Abarat

Abarat. Dni magii, noce wojny

Tłum: Danuta Górska

AMBER, 2003, 2004

Stron: 416, 423

Cena: 49,80

 


Nowi jak starzy

 

okladka

Mijają lata, zmieniają się ustroje, a ludzie jak ludzie – wciąż tacy sami. Wystarczy zajrzeć do Wielkiego Guslaru i tak, jak trzydzieści, dwadzieścia lat temu, przyjrzeć się jego mieszkańcom. Choćby posiwieli, wyłysieli, pomarszczyli się jak stare jabłka, poznasz ich, drogi czytelniku, bez trudu.

„Nowi guslarczycy”. Ten, ostatni już niestety, obszerny zbiór opowiadań Kiryła Bułyczowa przenosi nas w dobrze znane miejsca i pozwala nam pobyć raz jeszcze w gronie starych znajomych. Właściwie są tu prawie wszyscy, przynajmniej ci szczególnie bliscy. Korneliusz Udałow, i oczywiście ta zaraza Ksenia, profesor Minc, Sasza Grubin, małżeństwo Łożkinów – no, stary Łożkin, ten to musi na upływ czasu być szczególnie impregnowany – Sawiczowie i Misza Standal. O kosmitach, rzecz jasna, nie wspominam. To rozumie się samo przez się.

Autor koncentruje się przede wszystkim na poczynaniach dwóch guslarczyków, Korneliusza Udałowa i Lwa Christoforowicza Minca. Ten ostatni, no cóż, jak zwykle usiłuje rozwiązać za pomocą swego genialnego umysłu jakiś problem, ze skutkiem niekoniecznie spodziewanym. Wspierają go sąsiedzi, a szczególnie emeryt Udałow, którego rozsądek stanowi przeciwwagę dla coraz to oryginalniejszych i nie zawsze do końca przemyślanych pomysłów wynalazcy. Warto zwrócić w tym miejscu uwagę na ewolucję Udałowa jako postaci literackiej na przestrzeni tych wszystkich lat naszej z nim znajomości. Początkowo dobry, ale naiwny i, co tu dużo gadać, głupawy chłopina, z czasem staje się rozsądnym, dojrzałym, równoprawnym partnerem nie tylko dla Minca, ale i dla całej galaktycznej społeczności. Ale tak czy inaczej, to przecież stary dobry Korneliusz. Inni bohaterowie takiej przemiany nie przechodzą. Grubin, jaki jest każdy widzi, Standal to nadal młodzieżowy reporter miejscowej gazety, tyle że siwowłosy, Łożkin jak zawsze podsłuchuje, intryguje i protestuje. Pozostali mieszkańcy Wielkiego Guslaru, czy to ekspedientki w sklepie Sawiczowej, czy przedstawiciele młodzieży, czy wreszcie uczniowie działający w kółku chemicznym, też nie różnią się od swoich odpowiedników z wcześniejszych opowiadań. Poznajemy wprawdzie i nowych guslarczyków, którzy kiedyś na kartach książek pojawić się nie mogli. To biznesmeni, władze wybieralne oraz mafia, czyli oczywiście towarzystwo ściśle ze sobą powiązane. Ich pazerność, bezmyślność i szkodnictwo poraża. Ale to nic nowego, bo czym różni się pazerny gangster Wienia od emeryta Łożkina, który swego czasu biegł z wiadrami po złote rybki? Niczym, to tylko kwestia możliwości. Parafrazując Bułhakowa, Ludzie jak ludzie...W zasadzie są, jacy byli, tylko przemiany mają na nich zgubny wpływ...

Co zatem odróżnia starsze opowiadania guslarskie od zaprezentowanych w ostatnim zbiorze, jeśli nie ludzie? Cała reszta. Cały świat i te właśnie możliwości. To, że jeden biznesmen, na spółkę z obieralnym idiotą, może obecnie doprowadzić do gigantycznej katastrofy ekologicznej, podczas gdy kiedyś... Ech, łza się w oku kręci, najwyżej zamienili chłopcy wodę w spirytus, ku wielkiej zresztą radości współmieszkańców.

Ale nie tylko świat z jego technologią, gospodarką i wielką polityką oddziałuje na życie mieszkańców miasta, teraz także oni mają wpływ na świat. Wynalazki Minca nie są już lokalnym problemem. Jego przedsięwzięcia zawsze podejmowane w dobrej wierze, mają często globalne konsekwencje. Pomocnicy profesora mogą podróżować po całej ziemi i na odwrót – w każdej chwili może na guslarskim niebie pojawić się, dajmy na to, prom kosmiczny, aby pomóc naszym bohaterom ratować odkrycie o światowym znaczeniu.

Globalizacja, obywatele. Tak w Wielkim Guslarze, jak i w Pasłęku. A ludzie jak ludzie... Znacie? Znacie. To poczytajcie.

 

Dorota Pacyńska

 

Kir Bułyczow

Nowi guslarczycy

Tłum.: Paweł Laudański, Andrzej Sawicki

Solaris, 2005

Stron: 446

Cena: 37,90

 


Najlepsze dopiero przed nami

 

okladka

Cyberpunk w Polsce powstaje niezwykle rzadko. Tym bardziej musiało ucieszyć fanów gatunku, wydanie „Gamedeca. Sprzedawcy lokomotyw” Marcina Przybyłka. Autor zadebiutował dwa lata temu zbiorem opowiadań o gierczanym detektywie, pomagającym ludziom zabłąkanym w wirtualnym świecie. Opowieści utrzymane w stylistyce czarnego kryminału spotkały się z dobrym przyjęciem czytelników, co nie dziwi, biorąc pod uwagę, że Przybyłek, pasjonat gier komputerowych, wiedział po prostu, o czym pisze.

Tym razem do rąk czytelnika trafia powieść, raczej sensacyjna, ze zmienioną koncepcją opisywanego świata. Zmiany są czasem bardzo radykalne.

Dotyczą one nie tylko głównego bohatera, lecz także całego jego otoczenia. Gamedec nie rozwiązuje już problemów w wirtualnej rzeczywistości. Światy sensoryczne zeszły na drugi plan. Wplątuje się w intrygę, która tym razem zdaje się go przerastać. Sprawa, jaka czeka Torkila, jest odmienna od dotychczasowych. To już nie jest zabawa, ani rozwiązywanie spraw międzyludzkich, czy problemów w grach, z czym Torkil sobie radził wcale nieźle. Tym razem nie radzi sobie wcale, staje się marionetką przeróżnych korporacji, a gdy próbuje postawić na swoim, robi to z nieporadnością dziecka. Musi działać w świecie rzeczywistym, przed którym nie może ukryć się w grze, nie ma też oparcia w przyjaciołach, bo w wyniku niefortunnego splotu okoliczności musi działać sam.

Kolejnym novum w tej powieści jest postęp technologiczny, ukazany w bardzo ciekawy sposób, za pomocą wplecionych we właściwą akcję urywków telewizyjnych talk-shows z przedstawicielami różnych korporacji.

Rozwój technologii następuje tak szybko, że ludzkość właściwie nawet w przybliżeniu nie zdaje sobie sprawy, na jakim poziomie technologicznym naprawdę się znajduje. Zwłaszcza że korporacje większość swoich odkryć wolą trzymać w tajemnicy. Sam postęp jest tak dalece zaawansowany, że powoli (zgodnie ze słowami Clarke’a) zaawansowana technologia przestaje się różnić od magii. W „Gamedecu. Sprzedawcy lokomotyw” Marcin Przybyłek zaczyna realizację swoich zapowiedzi o stworzeniu wszechświata na miarę Gwiezdnych Wojen. Cuda techniki, jakie opisuje, będą się coraz bardziej ocierać o to, co dotychczas przypisywano wyłącznie fantasy. W rezultacie otrzymujemy magiczne science-fiction. Aż przyjemnie myśleć, co przyniosą kolejne tomy, bo pomysłów zdaje się Przybyłkowi nie brakować.

Ale to nie koniec zmian, jakie w „Gamedecu” czekają ludzkość. Miasta stały się klatkami, na zewnątrz których szaleje natura, coraz bardziej wroga człowiekowi. To odcięcie się ludzi od „łona natury” (jakże nieadekwatne staje się to określenie w gamedeczanej przyszłości) i samotna walka Torkila Aymore’a pokazuje nam świat przyszłości jako miejsce wyjątkowo nieprzyjazne.

Z przyjemnością zauważam, że Marcin Przybyłek wciąż doskonali swój warsztat. Pojawiają się jednak pewne „niedoróbki”. Mimo starań autorowi nie zawsze udaje się stworzyć odpowiednią atmosferę, podczas lektury zdecydowanie brakowało mi suspensu. Ani razu nie odniosłem wrażenia, że życie bohatera jest naprawdę zagrożone (czyżby w narracji przebijała sympatia autora do bohatera?). Sceny akcji też wypadły słabo, ponieważ jednak są tylko „przerywnikami” nie stanowi to większego problemu. Właściwie dzięki temu, że autor nie inwestuje w sceny akcji, książka jest przebogata w dialogi i sympatycznych bohaterów, co wychodzi jej na dobre.

Tę ciekawą, pełną pomysłów powieść mogę polecić każdemu jako dobrą, niewymagającą rozrywkę. A fanom gatunku i coraz bardziej obiecującego autora, pozostaje teraz czekać na tom trzeci.

 

Mariusz Klimek

 

Marcin Przybyłek

Gamedec. Sprzedawcy lokomotyw

SuperNOWA, 2006

Stron: 400

Cena: 27,50

 

 

kolejne recenzje...

 


< 06 >