Fahrenheit nr 53 - czerwiec-lipiec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 16>|>

Fliegritterzy

 

 

Skoro czytasz te słowa, mój daleki potomku, wiedz, iż spisane zostały wieki przed Twym narodzeniem, bo w Roku Pańskim tysiąc czterysta czterdziestym. Skąd mam pewność, żeś przyszedł na świat długo po opisanych mym nieporadnym piórem wydarzeniach? Stąd mianowicie, iże zgodnie z wolą Jego Wysokości cesarza ukryto je w archiwach na lat sześćset i sześćdziesiąt sześć, albowiem miłościwie nam panujący uznał w swej mądrości, że takie wieści, diabła samego mogące o ból głowy przyprawić, szatańską liczbą winny być opatrzone, ku przestrodze przyszłych pokoleń.

Będąc tedy skromnym sługą cesarskim, a zarazem jednym z pierwszych mieczów pośród walecznego rycerstwa austriackiego, zostałem wysłany z doniosłą misją w piękne góry Kasperskie. Nie w ostatku na wybór mej skromnej osoby miały wpływ moje zainteresowania naukami wraz z alchemią i astrologią. Przydano mi do towarzystwa ponurego mnicha od dominikanów, ojca Eustachego, któren parał się egzorcyzmami. Tenże milczał całą drogę, spoglądając na mnie jeno z ukosa, a niechętnie. Zaufania widać nie miał do człeka, co zgłębiać pragnie naturę rzeczy, miast zdać się na wiarę i brać za pewnik każde słowo świętych ksiąg.

Pora bodaj najwyższa, byś zapoznał się, cny potomku, z celem wyprawy. Oto pan na zamku Krostenmädel, graf Gotfryd von und zu Schoenendreck, od dłuższego czasu słał raporty o tajemniczych zjawiskach, jakie pojawiają się nad jego dziedziną. Początkowo na dworze jego cesarskiej mości uznano, jakoby pan Gotfryd wyszedł z rozumu, co w jego rodzie było przypadkiem wcale częstym. Jednakowoż kiedy podobne skargi jęli słać pomniejsi pankowie, a do stolicy dotarła deputacja chłopstwa, cesarz musiał podjąć działania. To znaczy wysłał mnie i zakonnika dla rozpoznania sprawy. Pisma grafa Schoenendreck mówiły o pojawiających się znad gór przynajmniej raz na tydzień „Niepojętych Obiektach Latających”, zwanych przez pospólstwo „Uprzykrzonymi Fruwającymi Oprycznicami”, jako że ptactwo domowe niepomiernie się płoszyło, a najspokojniejsze nawet krowiny zaczynały wierzgać niczym bojowe, nieujeżdżone rumaki. Ponoć straszydła miały kształt koła, podobnego wielkiemu talerzowi, w przelocie wydawały dźwięk niski i przeraźliwy, ciągnąc za sobą smród okropny i duszący.

– Takie to czasy nadchodzą – zakrzyknął dominikanin, gdy mu rzecz wyjawiono. – Do tych pór czarownice zadowalać się zwykły miotłami pospolitymi, ninie zaś ważą się czynić podobne eksperymenta!

Jedyne to były zresztą słowa, jakiem od egzorcysty usłyszał. W drodze burczał jeno, a głową dawał znaki, czego mu trzeba.

 

Zamek Krostenmädel posadowiono na wysokim wzgórzu, a raczej górze strzelistej, bronionej ze wszech stron przepaściami. Na szczyt prowadzi jedynie wąska droga, łatwa do obrony, znajdująca się cała pod ostrzałem z murów. Z podziwem patrzyłem na dzieło budowniczych. W dawniejszych czasach ci z grafów Schoenendreck, co nie popadli w odmęty szaleństwa, parali się rzemiosłem raubritterskim, łupiąc na drogach kogo się dało. Stąd zwykli zamykać się przed karnymi ekspedycjami w niedostępnej twierdzy. Od dwóch pokoleń jednak ustatkowali się, zajęli gospodarzeniem na podobieństwo drugich panów. Z pewnością ogromnie zaważyło tu pewne wydarzenie. Zniecierpliwiony bezkarnością grafów poprzednik obecnego cesarza, wysłał wojsko uzbrojone w kilka co potężniejszych armat. Ogromny trud, z jakim je przyciągnięto, opłacił się stokrotnie. Zostały umieszczone na okolicznych wzgórzach. Kiedy pod morderczym ogniem zawaliła się jedna i druga zamkowa wieżyczka, oblężeni wywiesili białą szmatę, zaprzysięgli przed samym arcybiskupem porzucenie łupiestwa, a do skarbu monarchy odprowadzone zostało sowite odszkodowanie. Ponoć od tamtych pór nie masz w całej krainie bezpieczniejszego miejsca niż dziedzina Schonendrecków.

Wspięliśmy się zdyszani a upoceni na górę, pieszo, prowadząc konie, bo jechać urwistą ścieżką było niepodobieństwem. Załomotałem w bramę. Otwarło się okienko, łypnęło czujne spojrzenie.

– A wy czego?

Zaprawdę, powiadam Ci, mój czytelniku, mógłby ów cerber doskonale porozumieć się z mym towarzyszem podróży, albowiem warknięcie jego kubek w kubek przypominało odgłosy, które wydawał dominikanin. Jednakowoż nie miałem czasu czekać aż ci dwaj wyburkają sobie wzajem, co jest na rzeczy. Krzyknąłem zatem na opieszalca, by pana powiadomił o przybyciu delegacyji samego cesarza. Jeśli zaś się nie pospieszy, ruszamy w powrotną drogę, a wonczas jego pan do sądnego dnia będzie czekał na rozpatrzenie sprawy.

Nie powiem, pognał niemilec w dyrdy, aż stukały podkute buciska na kamieniach dziedzińca. Nie musieliśmy też długo czekać, by nam wrota uchylono. Idąc ku pomieszczeniom mieszkalnym widziałem takie mrowie zbrojnych, jakby się pan Schoenendreck do wojny szykował.

 

Graf Gotfryd był mężczyzną w sile wieku, o ujmującym wyglądzie i obyciu, twarzy gładkiej, dokładnie wygolonej, grzywce ułożonej wedle najnowszych mód, lecz potężne, sękate dłonie znamionowały upodobanie do wojennych ćwiczeń. Zmęczone spojrzenie wbił w blat stołu, cichym, jęczącym chwilami głosem opowiadając o niedolach.

– Wystawcie sobie, czcigodni, żyć się już nie da przez te przeklęte fruwające patery. Dawniej, jeszcze nawet kilka miesięcy temu, pojawiały się z rzadka, najczęściej koło soboty. Jednak od jakiegoś czasu nie ma dnia, bym ich nie oglądał! Coraz też są bezczelniejsze. Nad zamek nadlatują, przerażenie budząc.

Ukrył twarz w dłoniach, mówiąc jeszcze ciszej.

– Ostatnio pojawiły się także większe. Zwyczajnie bywają rozmiaru dużego młyńskiego koła. Ale z miesiąc temu przyfrunął prawdziwy olbrzym. Huczał i buczał jak sto diabłów, śmierdział też nieporównanie mocniej. Zawadził o dach nad stajniami, zawalając pół więźby.

– A czymże cuchnie ów szatański pomiot? – usłyszałem głos zakonnika. A już myślałem, że mu w drodze gardło wilcy skradli. – Siarką, smołą li palonym ścierwem?

Spojrzał nań pan Gotfryd, pokręcił powoli głową.

– Żadną z owych substancyj, któreś, ojcze, raczył wymienić. Smród ten straszliwy najbardziej ze wszystkiego przywodzi na myśl dobrze sfermentowaną gnojowicę, choć, gdyby rzec prawdę, znacznie jest okrutniejszy.

Zaciął wargi ojciec Eustachy. Pewnie był nie mniej ode mnie zdumiony tą wieścią.

– A skąd – teraz ja zabrałem głos – te straszliwe obiekta zwykły przylatywać?

Graf zaprowadził nas na wysoką wieżę, z której rozciągał się wspaniały widok. Górski, rześki wiatr szarpał włosy, wlewał się ożywczym strumieniem w piersi.

– Tam. – Wskazał Gotfryd linię poszarpanych odległych przełęczy. – Stamtąd przylatują obrzydlistwa. Wszystkich chłopów mam już przestraszonych, kury jaj nie niosą, krowom mleko się zatrzymuje. Przyjdzie mi na łazęgę pójść, gdy dochodów nijakich, a zaciężni wojacy żrą jeno, piją i żołdu chcą. Zwolnić ich zaś niesporo, skoro nie wiada, czy kiedy nie nadciągnie tych fruwaczy cała hałastra, by obrócić mą siedzibę w perzynę. Utrzymuję więc póki co darmozjadów, choć nie wiem, zali nie uciekną w potrzebie, boż to jeno ciemni pachołkowie, co bronią robić potrafią, ale przesądni są niby stare baby.

– A nie próbował się tam kto kiedy wyprawić?

Popatrzył na mnie jakbym był niespełna rozumu.

– Nie masz takich szaleńców w całej okolicy. Myślisz waszmość, żem nagród nie wyznaczał? Żem nie kusił różnych desperatów? Jeno i desperacyja, choćby największa, ma swoje granice.

Pokręciłem w duchu głową. Jak to wraz z raubritterstwem opuścił bojowy duch panów Schoenendreck! Gotfryd widać zbabiał ze szczętem. Zaprawa wojskowa to nie wszystko i na nic zda się bez odwagi, a tej mu najwyraźniej brak. Nie dziwota, że miast wziąć sprawy w swoje ręce, czeka na wybawienie od cesarskich ludzi.

 

Droga ku wskazanym przez grafa przełęczom zajęła dzień cały. Musieliśmy przenocować u skalistych stóp wypiętrzenia, przy miłym źródełku. Po drugiej stronie mieliśmy znaleźć ruiny starego zamczystego klasztoru cystersów i... i diabeł jeden wie, co jeszcze.

Nad ranem zerwał nas straszliwy furkot. Znad krawędzi skał wyskoczył okrągły kształt, gnając z wielką prędkością na wschód, nad spokojne wioski i sielskie doliny. Po niejakim czasie poczuliśmy osławiony smród. Uwierz mi, potomku, nazwać go sfermentowaną gnojowicą to jakby rzec, iż zbrodzień dzieciobójca jest zaledwie drobnym złodziejaszkiem. Moje powonienie zostało porażone tak bardzo, iż przez dłuższą chwilę żyłem w przekonaniu, jakoby mi nos odpadł. Dominikaninowi oczy łzawiły. Chwytał się to za serce, to za gardło, rzężąc przeciągle i ślepia wybałuszając. Widać nie dla wiekowego człeka podobne awantury. Nie mogąc samemu wydobyć słowa, gestem nakazałem mu powrót. Po cóż mi taki pomocnik, którym trza się jeszcze opiekować?

Poszedł, ociągając się. Zostawił mi jednak wodę święconą, różaniec przywieziony ze Stolicy Piotrowej i puszkę z krzyżmem, bym się natarł świętym olejem nim przestąpię granicę szatańskiej dziedziny.

 

Z jakim zdumieniem patrzyłem na odnowione ściany klasztoru! Nie był już na pewno ruiną, o której opowiadał graf. Stał na niewielkim wzniesieniu pośród cienistej doliny, zdając się ciepłym i przyjaznym. Z trudem pokonywałem ostatnie skałki, albowiem wysmarowane od krzyżma ręce ślizgały się niepomiernie na granitowych załomach. Zresztą miałem wrażenie, iż całe ciało się ślizga, bo podczas wysiłku zgrzałem się i olej spływał strugami, podążając wzdłuż pleców w miejsce, w które święta substancyja na pewno dostać się nie powinna. I tym trudniej było pokonywać trudności, że czyniłem to ze ściśniętymi mocno a bogobojnie pośladkami.

Wreszcie wylazłem na przełęcz, porażony widokiem bogatych klasztornych elewacyj. W tej chwili zadudniło, zagrzmiało i nad zabudowania wzniósł się latający krąg. Po raz pierwszy miałem okazję ujrzeć go nie od spodu, ale z góry. Aż dech mi zaparło. Bowiem na owym wielkim talerzu ujrzałem rozpiętego człowieka! Niewątpliwie była to postać ludzka, mimo iż nienaturalnie ułożona, a dookoła niej lśniły mosiężne rury i blachy. Wirując coraz szybciej, z furkotem wzniosła się ku górze, by odlecieć na południe. Widok ten dodał mi otuchy i animuszu. Skoro z ludźmi sprawa, nie jest tak źle. Prawy rycerz nie zlęknie się zwykłego człeka! Niezwykłego takoż, chociaż zawsze to bywa nieswojo i miękko w kolanach.

Tak ma być, czy inaczej, ruszyłem w dół zbocza.

 

Do środka wpuszczono mnie dopiero, gdym ukazał monarsze glejty. Nie wiem zresztą, na ile one otworzyły bramę, a na ile groźba interwencji wojsk cesarskich. Tym bardziej mnie to podniosło na duchu, że nie z pozaziemską mocą sprawa, ale z takimi, co lękają się ludzkiej siły. Ponury, zakapturzony człek, mownością a obyciem jako żywo przypominający ojca Eustachego, poprowadził mnie krętymi korytarzami ku kwaterze przełożonego. Widać zwyczajem jest w tej okolicy stawiać na bramie największych mruków. Zacząłem zyskiwać pewność, że trafiłem na jakiś zapoznany zakon, zamknięty w dolinie, pogrążony w tajemnych, ponurych praktykach.

Myliłem się jednak. W sieniach, podsieniach i mijanych salach widziałem wielu ludzi, ale nie zmniszałych, lecz zgoła o rycerskiej postawie. W wielkiej auli zaś przywitał mnie człek przy mieczu i z kielichem wina.

– Gość w dom, Bóg w dom – zawołał z otwartymi ramionami.

Zdumienie moje rosło z każdą chwilą. Skąd na pustkowiu, w odbudowanym klasztorze tylu ludzi, i to wcale nie zakonnych?

– Po wytrzeszczonych twych oczach – zauważył gospodarz – wnioskuję, żeś zdziwiony niepomiernie. I nie dziwota, cny przybyszu! Trafiłeś bowiem na zgromadzenie, jakiego nie ma nigdzie indziej na świecie!

Czyli jednak mnisi? Czułem, że za chwilę dostanę pomieszania zmysłów. Ale już zostałem doprowadzony do stołu, poczęstowany przednim winem.

– Wiedziałem – rzekł mój interlokutor – że pewnego dnia zawita do nas ktoś taki jak ty, panie, wysłannik królów, albo i cesarzy. Mam dla ciebie radosną nowinę. Staraniem wspólnym, wielkim wysiłkiem, dokonaliśmy rzeczy wielkich i doniosłych.

Zaraz spytałem, oczywista, kogo ma na myśli wyrażając się tak pluralistycznie. Wonczas dowiedziałem się wszystkiego, albo prawie wszystkiego. Oto miałem sposobność zetknąć się z pokłosiem i późnym plonem bytności chrześcijaństwa w Ziemi Świętej. Choć Królestwo Jerozolimskie upadło sto pięćdziesiąt lat temu, jego istnienie nie zanikło do końca.

– Dnia pewnego – mówił Werner von Fliege, mój gospodarz – napotkałem wynędzniałego człeka. Ten ciałem mizerny był, ale w oczach jego płonął wielki ogień. Wiesz, co potrafią takie oczy? Człek, nim zgadnie co się z nim wyprawia, wpada w nie, a duszę zaczyna ogarniać tajemniczy żar. Nie, nie, mój drogi, nie myślę tu o zdrożnościach, ale uczuciach eterycznych, wzniosłych, zbliżających do Boga. Człowiek ten, niejaki Georgio Gagarini, Italczyk upadłego rycerskiego rodu, zapoznał mnie z tajemnymi księgami. Ponoć przywiózł je do kraju jego przodek, a wszedł w posiadanie manuskryptów w wielce podejrzanych okolicznościach. Jak wiadomo, Saraceni zwykli studiować księgi mędrców i przechowywali je skrzętnie. To zaś była ni mniej, ni więcej, rozprawa alchemiczna użycia pewnego rodzaju tynktury.

– Białej czy czerwonej? – zapytałem czujnie, ciesząc się w duchu, iż ojciec Eustachy zawrócił z drogi. Ten by miał używanie, gdyby usłyszał o naukach tajemnych! Do głosu zapewne by pana Wernera nie dopuścił. – Istnienie białej bowiem jest udowodnione, ale czerwonej...

– Ani jednej, ani drugiej, panie rycerzu – padła zdumiewająca odpowiedź. – Rozchodzi się o tynkturę różową. Nie jest to bynajmniej mieszanina substancyj przez ciebie wymienionych, ale całkiem inna rzecz, na którą uzyskanie przepisu wcale nie wiąże się z diabelskimi paktami. Ale, ale – nasłuchiwał przez chwilę – zaraz kolejny śmiałek wzniesie się w powietrze. Czy miałbyś ochotę uczestniczyć w tym widowisku?

 

Spory dziedziniec otoczony został zasłonami zbitymi z bali, upstrzonymi fantazyjnymi wzorami. Za każdą stało kilku ciekawskich. Po drodze pan von Fliege objaśnił mnie, jak to zafascynowany księgami stworzył zgromadzenie podobnych mu zapaleńców. Własnym sumptem, w ukryciu, odbudowali klasztor ukryty w tym trudno dostępnym miejscu, by z dala od czujnych oczu inkwizycji i zawistników prowadzić badania. A ich efekt miałem niebawem podziwiać.

Pośrodku placu spoczywał spory drewniany krąg, a na nim rozpłaszczył się odziany w obcisłe szaty człowiek. Oczy wychodziły mu z orbit, jakby z wielkim wysiłkiem powstrzymywał się od krzyku. Ręce i nogi przypięte zostały skórzanymi pasami, dłonie zaciskały się na lśniących gałkach. Otaczały go błyszczące mosiężne rury, biegnące dookoła konstrukcji, a zbiegały się wszystkie na żelaznym, szerokim pasie, który dociskał nieszczęśnika, jakby go miał na pół przeciąć. Czekaliśmy, choć jeszcze nie wiedziałem, na co. Wreszcie śmiałek jęknął, stęknął i krzyknął „Już!”. Obecni jakby się przykurczyli przy zasłonach. Pan Werner pociągnął i mnie za solidne bale. A człowiek na drewnianym kręgu wydał przeciągły odgłos, przywodzący na myśl nadciągającą burzę... Urządzenie drgnęło, w mosiężnych rurach zagrało, zagrzmiało, a potem wszystko zaczęło się obracać, zrazu powoli, następnie coraz szybciej. Wytrzeszczone oczy rycerza na kole, pozycja, w jakiej się znajdował, przypominały jako żywo rozpłaszczone, przerażone kocię, co pierwszy raz wypełzło na wysoki gzyms, a może nawet bardziej psa, któren mając być rzucony do wody ku uprzykrzonym ablucjom, zaparł się łapami i łypie na prześladowców.

Tak czy siak, koło wirowało w tempie niesamowitym. I wtedy dostrzegłem kolorową wstęgę, biegnącą od niego na wsze strony. Pan von Fliege chwycił mnie za ramiona, zmusił do ukucnięcia.

– Nie każdy znosi dobrze ruch talerza – krzyknął mi prosto w ucho. – Ale i temu staramy się zaradzić!

Przez szparę w deskach widziałem wznoszący się krąg i dotarło do mnie, po co te zasłony i skąd na nich fantazyjne bryzgi.

W tej chwili wyobraziłem sobie ojca Eustachego. Toż gdyby jemu przypadło w udziale podziwiać podobny widok, bez wątpienia ległby na ziemi, zanosząc modły, a wygrażając złemu.

 

Wieczorem siedziałem nad uczonymi księgami, studiując zawiłości lotu tajemniczych konstrukcyj. Arabskie to było dzieło, przetłumaczone skrzętnie na łacinę, z dopiskami na marginesach po niemiecku. Czytałem i zaczynałem rozumieć, skąd w saraceńskich historiach bierze się tyle latających dywanów, dżinnów a innych duchów powietrznych. Toż to nic innego, jak ślady eksperymentów czynionych na pustyniach ku przerażeniu mimowolnych świadków! Tak rodzą się wiejskie gadki i piękne baśnie.

Prawdę rzekłszy, z przepisu na różową tynkturę nie rozumiałem wiele, a właściwie zgoła nic, bo zapisano ją dziwnymi znakami – widać dla niewtajemniczonych sztuka jej sporządzania musi pozostać niedostępna. Za to instrukcyja sporządzenia machiny latającej i jej napędzania okazała się o wiele zrozumialsza. Pominę szczegóły konstrukcji, bo zajęłoby to zbyt wiele miejsca w mych skromnych zapiskach. Dość, iż znalazłem dokładnie rozrysowane schemata spiżowych rur, opatrzonych w liczne zawory tudzież złączki czy rozłączki. Podam za to słowo w słowo, jak się rzecz ma z uruchomieniem całości. A oto, com znalazł w uczonej księdze, autorstwa zapomnianego uczonego i mędrca imieniem Abdul ibn Dżinni, demiurga wielkiej biegłości.

„Nim tynktury różowej zażyjesz, wpierw ściśle pościć winieneś dni trzy. Po takim czasie każ kucharzowi zgotować suty posiłek złożon z fasoli, grochu, prosa a wędzonego boczku. Najedz się do syta rano, w południe i wieczór. Niechaj twój żywot napełnia się do granic. W przerwach, na wtóre śniadanie, podkurek czy podwieczerz, kapustę białą spożywaj w rozmaitej postaci. Żadnego z owych posiłków nie zaniechaj, a i kminku zakazuj do potraw sypać, by działania ich nie osłabiać. Czyń tak przez dni dwa, powstrzymując się od lekkomyślnego marnotrawienia gromadzących się w twym wnętrzu potężnych sił. Trzeciej zasię doby do wieczerzy dodaj pół uncji różowej tynktury, jena zarazem boleści czasowo wstrzyma, jako i działania posiłków wzmoże do następnego południa.

Gdy zaś o poranku poczujesz wiercenie a dosłyszysz rozgłośne bulgotanie, do machiny każ się przypiąć, a mocno! Pomnij jeno, by maytów stalowych wdziać nie zaniechać, z których czop razem z przemyślnym kranikiem ma być ku wężystym rurom odprowadzon. Tak oporządzony gotów bądź gdy ostateczna boleść, niemożliwa już do pokonania, nadejdzie. Jeśli zaś w czasie postu, a potem obżarstwa będziesz czuł słabość i pokusę, by dzieła poniechać, pomnij, iż wszystko, co wielkie w bólach się rodzi”.

Wielce ciekawy jest opis lotu i kierowania wirującym talerzem za pomocą przemyślnych zaworków a przepustnic rozmaitych, sterowanych ruchami dłoni i palców.

Ledwiem lektury dokończył, pognałem ku komnatom pana von Fliege. Ten przyjął mnie z uśmiechem. Ale w pewnej chwili zamyślił się i głowę opuścił. Zaraz spytałem, czym go uraził albo zasmucił. Pokręcił przecząco.

– Jak każda rzecz – odparł – także ta posiada swoje gorsze strony. Mamy i my zgryz, cny rycerzu. A rzecz nawet nie w womitach, które są udziałem wielu. Na to znajdzie się sposób. Odnalazłem bowiem ustępy w księdze, w których uczony ibn Dżinni napomyka o znakomitej prezerwatywie nudności zwalczającej. Zwie tę miksturę awiomarynarzem, jako że i na morzu, i w powietrzu po jej zażyciu wnętrzności się w człeku przestają przewracać. Lada dzień, pracując zgodnie z sygestyjami Abdulowej księgi, zdołamy i my awiomarynarza sporządzić.

– Cóż cię zatem smuci, mój panie? – zwołałem zdumiony.

Milczał przez chwilę, nim odpowiedział.

– Niewątpliwie zwróciłeś uwagę na fragment dotyczący stalowych maytów i owego czopa, który w nich się znajduje.

– Nie inaczej. Toż to rzecz niezwykłej doniosłości.

– Domyślasz zatem, iż czop tęgi być musi, zaś gdzie go śmiałek wrazić powinien też już wiesz. Otóż, o zgrozo, niektórzy z naszych towarzyszy wskutek czopowania poczynają dziwnie postępować, czerpiąc z owej, przykrej wszak dla prawego męża czynności, przeciwne naturze ukontentowanie. I nie o ich nagłe upodobania nawet tu idzie, ale co powie Kościół na podobną rzecz? To jedna z przyczyn, dla których wciąż pozostajemy w ukryciu. I pragniemy pozostać, dokąd i tego jakoś nie naprostujemy.

Aże mnie zatknęło. O tym nawet bym nie pomyślał! Tak jednak w istocie rzeczy być mogło, osobliwie gdy w tym miejscu zupełnie brak kobiet, a zdrowi, jurni rycerze żyją niczym mnisi.

– Powiedz mi jednak, panie von Fliege – rzekłem, by zmienić temat – skąd opowieści o wielkich dyskach, które słyszałem? Bo te, którem dotąd widział do ogromnych raczej nie należały.

– A, to! – rozjaśnił twarz. – To najnowszy pomysł naszego luminarza i konstruktora, pana von Braun. Doszedł on do konkluzji, że gdyby połączyć wysiłki kilku rycerzy, można stworzyć niepomiernie większy krąg, który uniesie nie tylko samego fliegera, ale i dodatkowy ładunek. Skonstruował więc trzy razy większy dysk, na którym umieścił sześciu ludzi, pośrodku dodając przemyślne urządzenie, które zwie kolektorem. Tam gromadzi się cała energia i stamtąd płynie ku rurom. Na razie wykonaliśmy jeno kilka prób, ale wypadły bardzo obiecująco.

Słuchałem pana Wernera, w myślach czyniąc notatki, które po rozmowie zaraz zrzuciłem na papier. Gościłem u Fliegritterów, bo tak się każą zwać, tydzień prawie, nim ruszyłem w powrotną drogę.

 

Skoro tylko jego cesarska mość raczył przeczytać raport, wezwał mnie przed oświecone oblicze. Zamyślony był, widać pod wielkim wrażeniem rewelacyj.

– Zagwozdkę prawdziwą mam z tymi twoimi doniesieniami – rzekł, marszcząc brwi. – O wielkich rzeczach piszesz, niepojętych i groźnych. Doprawdy, przez całą noc rozmyślałem, co powinienem uczynić. Rozwiązanie jest tylko jedno. Skasować zgromadzenie latających rycerzy, a uczone księgi zawrzeć w najgłębszych czeluściach archiwów.

– Ależ wasza cesarska mość! – zawołałem zdumiony. – Czy nie dostrzegłeś możliwości, jakie dają nam odkrycia zgromadzenia Fliegritterów? Toż gdyby na polu walki pojawił się huf takowych śmiałków, każdy wróg ucieknie, a jeśli i dostoi pola, porażony zostanie straszliwym odorem! Nie masz armii, która szarżę podobną wytrzyma!

– Słusznie prawisz, mój przyjacielu. – Władca wstał z ozdobnego krzesła, podszedł do okna, zapatrzył się w zieleń ogrodów. – Jeno rozmawiałem i z ojcem Eustachiuszem. Ten pienił się okrutnie i karą Bożą wygrażał. A to jeno przedsmak tego, co usłyszymy od wyższych duchownych. Ale i nie w tym rzecz. Jeszcze się nie zdarzyło, by zdanie Kościoła przeszkodziło w wojennym rzemiośle. Ot, choćby kusza. Wyklął pociski papież, a mimo to wszyscy jej używają.

– O co zatem idzie, panie mój? Czy lękasz się, by rycerstwo się nie pobuntowało, gdy mu nakażesz narażać się na podobne eksperymenta? Nasi wojownicy poczują się upokorzeni? I ja rozważałem tę kwestię...

Machnął niecierpliwie ręką, dając znak, bym zamilkł.

– Rycerstwo nasze do użycia latających dysków przystosowane jest jak żadne inne – odparł. – Starczy na jedną czy drugą ucztę pójść, by odgadnąć, że najgorsze nawet bączenie a womity mu niestraszne! Dla moich dzielnych kopijników nażreć się do rozpuknięcia żadną jest sztuką, a i obłęd wirowania im nieobcy, skoro trunków co dzień nadużywają.

– O co więc sprawa? – Zdumienie moje rosło z każdą chwilą.

– Widzisz, wierny rycerzu. Jako monarcha myśleć muszę o rzeczach, które innym nie przychodzą do głowy i rozważać sprawy, zdałoby się, nie do rozważenia. Wystaw sobie, że na polu bitwy pojawiają się nasze latające kręgi. Przerażenie wrogów, zwycięstwo. Wygramy w ten sposób parę bitew, może nawet jakąś wojnę. Ale potem i przeciwnik zacznie szukać, przekupywać, a pracować i wreszcie dopnie swego, uczyni oręż podobny naszemu. Ale, co gorsza, na pewno prędzej niźli później ktoś wpadnie na myśl, by posadzić na owe talerze nie rycerstwo wcale, ale ludzi z gminu. Osobliwie szybko może się to przydarzyć w państwach takich jak Francyja czy Italia, gdzie urodzeni słabsze miewają żołądki i z pewnością nie zgodzą się na podobne awantury, głośno wołając, jakoby czci ich uwłaczały.

To, prawdę rzekłszy, przez myśl mi nawet nie przeszło.

– Właśnie. – Cesarz dostrzegł błysk zrozumienia w mych źrenicach. – Wystaw teraz sobie, jaką moc można uwolnić, gdyby przy procederze Fliegritterów zatrudnić chamskie brzuchy, zawsze niepomiernie wytrzymalsze od rycerskich, zwyczajne przypisanym przez Saracena potrawom! Jaką potęgą stałyby się takie oddziały i jak byłyby skuteczne! Dość już mamy kłopotów z gminną piechotą, najemnikami, pikinierami, lancknechtami i podobnym tałatajstwem. Tylko im płać, płać i płać, a jak nie zapłacisz, bunt podniosą. Potrzebni nam tacy jeszcze i nad głową? Ale nawet nie o to, iż bitwy by mogli rozstrzygać. Pomyśl dobrze, mój drogi. Hazard to wielki pozwolić pospólstwu nad urodzonymi latać. Różne głupie myśli mogą wtedy przychodzić do prostych głów. Na przykład, iż wcale nie stoją niżej szlachty, a mogą się znajdować nawet wyżej. Stąd zaś tylko krok do niezadowolenia, upominania o swoje, rozruchów a nawet srogich rewolucyj.

Zawrót głowy poczułem, kiedy dotarł do mnie cały sens słów cesarza. Poraziła mnie takoż jego mądrość, jako zdolność przewidywania a rozważna ostrożność, która przystoi pomazańcowi.

– Dlatego – ciągnął – nie tylko wieści o owych odkryciach ukryjem pod korcem, ale sam poprowadzisz silną ekspedycją ku zniszczeniu fliegritterskiego zgromadzenia i uwięzienia jego członków. Papiery i księgi wszelakie zabezpieczysz, by do stolicy je przywieźć. Te zasię zapieczętujemy i, jako rzekłem, w archiwach zamkniemy na wieki. Niech tak tkwią zawarte do czasu, aż ludzkość zmądrzeje. Nie miej takiej ponurej miny, rycerzu. Jeśli pomyślisz, sam dojdziesz do przekonania, iż ludzie nie dorośli, by latać drugim nad głowami niby niebiescy ptacy. Niechaj takowe pomysła czekają, aż staniemy się mądrzejsi a rozważniejsi. Na pewno przyjdzie czas, gdy ten, kto wzniesie się w powietrze, uczyni to w o wiele mniej obrzydliwy sposób, ale przede wszystkim nie uczyni zaraz z latania wojennego rzemiosła.

 


< 16 >