Fahrenheit nr 53 - czerwiec-lipiec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 17>|>

Właściwy instrument

 

 

O AUTORZE

John Everson - urodził się na południowych przedmieściach Chicago w 1966 roku, gdzie – wyjąwszy krótką przeprowadzkę na Manhattan w Nowym Jorku – mieszka do dziś.

Ukończył dziennikarstwo na uniwersytecie w Illinois, pracował jako redaktor dla kilku małych wydawnictw. Jest również krytykiem muzycznym, ma swoją kolumnę Pop Stops w chicagowskiej gazecie The Star Newspapers (od 1988).

Pisarsko zadebiutował w 1993 roku, jego opowiadania (ponad 30) pojawiły się na łamach magazynów: Black October, Grue, Bloodsongs, Dead of Night.

Najlepsze zostały zebrane w dwa tomy: „Cage of Bones & Other Deadly Obsessions” (2000) oraz „Vigilantes of Love” (2003).

Opowiadania Eversona pojawiły się również w antologiach „Spooks!”, „Peepshow vol.1”, „Decadence 2” i innych.

Autor tworzy na pograniczu gatunków, od horrorów (niekiedy erotycznych), poprzez fantasy (dark fantasy) do science fiction.

Jego powieść „Covenant”, wydana w listopadzie 2004 roku, to połączenie tajemnicy, okultyzmu i horroru. W czerwcu 2005 roku decyzją Stowarzyszenia Autorów Horrorów (Horror Writers Association) John Everson został uhonorowany Nagrodą Brama Stokera za najlepszy debiut książkowy.

W styczniu 2006 roku ukazała się druga powieść Eversona „Failure”.

 

Opowiadanie „Właściwy instrument” jest pierwszym, które pojawia się na łamach „Fahrenheita” w ramach przewidywanej długoterminowej współpracy autora i periodyku, która mamy nadzieję będzie owocowała ku satysfakcji naszych czytelników.

Łokcie Jacka uderzyły w plastikowe klawisze syntezatora w geście całkowitej rezygnacji, dobywając z głośników kakofonię dźwięków.

Każdy akord C-dur gasł, zmieniał się w a-moll, każdy G-dur w e-moll. Dżingiel do reklamy jedynej w swoim rodzaju „Fasoli Cartera” na przekór wszelkim wysiłkom Jacka był jedynie kulawą wersją „Sunrise, Sunset”

– To wina Karen – wkurzał się do Zwariowanego Eddie’go. – Nie mogę tworzyć bez niej. Jest mi potrzebna, żeby komponować!

Trzy miesiące temu Karen zamieniła go na instruktora aerobiku. Od tej chwili kariera Jacka jako twórcy chwytliwych kawałków reklamowych stanęła pod znakiem zapytania. Kto chciałby prowadzić kampanię promocyjną w rytm muzyki, której każda nuta wyciska konsumentom łzy z oczu.

Eddie przytaknął w ten swój zwariowany sposób – szerokie krzaczaste brwi popełzły energicznie po czole w górę i w dół.

– Wszystko, czego potrzebujesz, to odpowiedni instrument.

 

***

 

Jack gapił się na klawiaturę Korg M-1 pomiędzy swoimi łokciami i potrząsnął głową. Z instrumentem wszystko było w porządku. To on sam był problemem. Jego głowa. Tkwiąca w niej niczym cierń niemożność przejścia do porządku dziennego nad faktem, że najlepsza rzecz, jaka mu się w życiu przytrafiła, definitywnie należała już do przeszłości. Skończyła się. Poszła pieprzyć się z innym.

Po ich zerwaniu Jack błagał o jeszcze jedną szansę. Kiedy mu odpowiedziała, jej oczy miały taki wyraz, jaki zazwyczaj rezerwuje się dla śmiertelnie rannego psa. „Nie mogę, Jack” – to wszystko, co mu powiedziała. Nie oddzwaniała już. Wiadomości zostawiane na sekretarce pozostawały bez odpowiedzi, ale za każdym razem gdy odkładał słuchawkę, słyszał jej ostatnie słowa, wciąż i wciąż.

Nie mogę, Jack.

Dzwonek u drzwi zaterkotał hałaśliwie i Jack z głuchym jękiem zmusił się, by wstać.

Zbyt blisko osadzone oczy i krzywy nos Zwariowanego Eddie’go wyglądały jeszcze gorzej oglądane przez wizjer.

Dlaczego przyjaźnię się z tym świrem? – Jack zadał sobie to pytanie po raz nie wiadomo który, jednak zwolnił zasuwę. Jeśli już nawet nie dałoby się o Eddie’m nic dobrego powiedzieć, to przynajmniej był lojalny.

Dziwny. Pokręcony. Ale wierny jak pies.

– Mam coś dla ciebie, Jack. – Eddie skinął na kogoś na zewnątrz. – Przynieście to.

– Co się dzieje?

– Potrzebowałeś właściwego instrumentu, więc zrobiłem go dla ciebie.

Czterech stękających facetów wniosło to przez drzwi.

– Postawcie obok tamtego drugiego – wskazał tragarzom Eddie. Ustawili pianino, wnieśli ławkę i wyszli.

– Siadaj – nakazał Eddie. – Graj.

To był piękny instrument, o głębokiej barwie bukowego drewna, wykończonego na wysoki połysk. Klawisze natomiast, nieco szorstkie i  nierówne na krawędziach, były wyraźnie nowsze niż sama skrzynia instrumentu, nie pożółkły jeszcze. Odnowiony antyk?

– Eddie, to zbyt wiele, naprawdę. Musiało kosztować...

– Graj, Jack, graj. Kupiłem je na szrocie, odnowiłem nieco, a klawisze zrobiłem sam.

Wciąż niepewny, Jack dotknął klawiszy. Rozległ się głęboki akord F-dur. Potem jasne G. Te tony były cudowne! Jack uśmiechnął się i pozwolił swym palcom zatańczyć po klawiaturze w lekkich pasażach. Zagubił się w cieple dźwięku i bezwiednie prześlizgnął do fasolowego kawałka. Tylko zamiast utknąć jak dotąd w gąszczu minorowych akordów, nagle wiedział już, jak je zmienić, i nieoczekiwanie melodia zaskoczyła.

– To cudowne, Eddie. Męczyłem się z tym dżinglem od tygodnia, a teraz proszę, po prostu jest, ot tak.

– Po prostu potrzebowałeś właściwego instrumentu. – Eddie zmarszczył się w uśmiechu.

 

***

 

Minął tydzień. Potem kolejny. Uczucie Jacka do pianina narastało niczym crescendo. Być może nie umiem już pracować na sterylnych syntezatorach, myślał. Uczucie, jakiego doznawał, kładąc palce na ciężkich klawiszach, ich opór i wyraźne różnice w dotyku – to odmieniło cały proces tworzenia muzyki. Radosna już teraz melodyjka z reklamy fasoli umożliwiła mu opłacenie czynszu. Każdego dnia spod jego palców spływały na klawisze kolejne chwytliwe dżingle. Ledwie zdążył zapisać jeden pomysł, gdy już rodził się kolejny.

Kiedy Zwariowany Eddie wpadł z kolejną wizytą, Jack przywitał go prawdziwie serdecznym uściskiem.

– Dzięki, Eddie, naprawdę. Teraz już wiem, że nie potrzebowałem Karen. Po prostu potrzebowałem nowego instrumentu.

Wargi Eddie’go rozchyliły się w krzywym uśmiechu.

– Nie – powiedział. – Potrzebowałeś właściwego instrumentu. Klawiatury, która zatrzymałaby przy tobie Karen na zawsze.

Jack zmarszczył brwi.

– O czym ty mówisz?

– Powiedziałem ci, że te klawisze zrobiłem sam, Jack. Ale nie powiedziałem ci z czego. A z pewnością nie stać mnie na kość słoniową.

Jack odwrócił się w stronę pianina, niepewnym spojrzeniem obrzucając falisty rząd nierównych, kremowych klawiszy.

– Więc co to jest?

– Zadusiłem ją struną od pianina, Jack. Wydawało się to takie stosowne. To było jej przeznaczenie. Była przeznaczona tobie. Jej kości rzeźbiło się miękko jak balsę. Teraz każda nuta, jaką grasz, płynie do ciebie poprzez Karen.

Eddzie przyjaźnie klepnął w ramię przyjaciela, który spazmatycznie walczył o oddech.

– I ona całkiem nieźle brzmi, nie?

 

Tłumaczyła: Dominika Repeczko

 


< 17 >