9.
Od rana usiadłem znów nad raportem, łącząc siły z Prodziekanem, wyraźnie tego dnia rozgoryczonym. Krótka rozmowa ujawniła, że wczorajszy dzień – zapomnianej rocznicy – był raczej nieudany, i nic nie pomogło, że wracając do domu kupił małżonce czekoladę i ciepłe skarpety. Ani romantyczna, ani praktyczna część jego rocznicowego prezentu nie spotkały się z właściwym zrozumieniem. Prodziekan został oskarżony o grubiaństwo oraz całkowity brak zaangażowania, a rozwścieczona połowica oznajmiła, że nie zamierza z nim rozmawiać. Co gorsza, okazało się, że przyjęcie tej decyzji do wiadomości i zajęcie się zaległymi artykułami naukowymi również nie było oczekiwaną reakcją na jej deklarację i scholar musiał spędzić resztę dnia w niełasce.
Nie był to zatem najlepszy start, a miało się okazać, że to dopiero początek.
Najpierw nawiedził nas Administrator Sieci, wyznaczony przez Wydział na specjalnego śledczego w sprawie zagadki podwójnych standardów papieru toaletowego. Zapewne dlatego, że w sposób oczywisty, skoro nie zajmował się nauką, to i tak nie robił nic użytecznego. Młody ów człowiek, zrazu zirytowany zadaniem, ostatecznie bardzo wyraźnie się w nie zaangażował. Spędził u nas niemal godzinę, prowadząc drobiazgowe przesłuchanie dotyczące naszej wiedzy w temacie, sporządził z niego nawet długi protokół. Było to godne podziwu, bo ja na przykład o sprawie nie wiedziałem właściwie nic – kiedy nie opuszcza się swojego piętra, wiedza człowieka o różnicach papierów toaletowych na innych kondygnacjach Uczelni jest, w zrozumiały sposób, dosyć mglista.
Potem okazało się, że żaden z nas nie rozumie ni w ząb, co właściwie obiecaliśmy zrobić w projekcie. Wszystkie treści zadań i kamienie milowe pisane były, naturalnie, we wniosku, czyli prawie trzy lata temu. Najjaśniejsza Centrala Badań Iście Rewolucyjnych, wierząc święcie w porządek i planowanie, zakładała, że kiedy ktoś składa projekt badawczy, ma już wszystkie jego wyniki, więc doskonale wie, jak w ciągu kolejnych lat zmieni się nauka, oraz co wnioskodawca jest w stanie osiągnąć i w jaki dokładnie sposób. Dlatego jeśli lekkomyślny naukowiec choć o krok zszedł z wytyczonej przez siebie ścieżki, musiał się gęsto tłumaczyć surowym i zasadniczym recenzentom.
My byliśmy dokładnie w tej sytuacji. Gdzieś pomiędzy złożeniem wniosku a podpisaniem umowy projektowej – czyli trzy lata temu – Maszyny Belforda, których mieliśmy używać, zostały wyparte z rynku przez nowe i bardzo rozwojowe rozwiązanie Modeli Dynamicznych. Natychmiast wzięło ono naukową społeczność przebojem i kiedy rok temu, czyli dwa lata po napisaniu wniosku, dotarliśmy do zadań, które ich dotyczyły, nie miało żadnego naukowego sensu używać czegokolwiek innego. Zatem nie użyliśmy. Problem polegał na tym, że Maszyny Belforda były wpisane w projekt, a co gorsza w jego kamienie milowe. Oznaczało to, że osiągnięcie założonych wyników nie na nich mogło zaowocować odrzuceniem raportu, finansowania, wreszcie – naukową niesławą.
To z tego powodu, przypomnieliśmy sobie niejasno, Szef Projektu jakiś czas temu próbował nas zmusić do przeprowadzenia dodatkowych badań na przestarzałej metodzie, by osiągnąć wyniki gorsze od dotychczasowych. A my, zapatrzeni w postęp i wizje publikacji, ignorowaliśmy najpierw jego nalegania, a potem nawet dramatyczne rwanie włosów z głowy.
Teraz zaś siedzieliśmy w gabinecie bez niego, mając, z jednej strony, nasze własne obietnice, a z drugiej strony, surowy list z biura Centrali, mówiący jasno, że zmiana treści kamieni milowych jest nieprofesjonalna, nieuczciwa i staje się wręcz sabotażem rozwoju naukowego krajobrazu Ojczyzny. Zrozumieliśmy wtedy, że Centrala co prawda nade wszystko ceni sobie rozwój nauki i postęp, ale jest też konsekwentna niczym góra lodowa i nie daje się łatwo sprowadzić z kursu przez okazjonalne nowinki. Zwłaszcza jeśli wprowadziłoby to bałagan w dokumentacji.
Po długiej naradzie zdecydowaliśmy się poddać i wrócić do Maszyn Belforda, co oznaczało wykonanie czteromiesięcznych badań w dwa tygodnie. Plan wydawał się niełatwy od samego początku, a natrafił jeszcze na dwie zasadnicze trudności.
Po pierwsze, niedługo po tym, jak rozeszliśmy się do pokojów, Uczelnia w pełni obudziła się do życia. W korytarzu najpierw rozbrzmiały skoczne dźwięki puszczanej z radiowęzła studenckiej muzyki, potem rozmowy i śmiechy tychże studentów. W którymś momencie ktoś nawet wszedł zaprosić nas na świąteczne pierniczki, które w ramach budowy świątecznego nastroju wystawiono obok ekspresu do kawy. Hałasy trwały, rozpoznawałem podniesione głosy Adiunkta Informatyki oraz grzecznościowego doktora Zanna.
Ale to byłem jeszcze w stanie jakoś zneutralizować wielkimi słuchawkami.
Niestety następnego dnia zaginął Prodziekan.
10.
Poranek zaczął się od bałaganu w moim pokoju. Mój zaledwie rozpoczęty raport projektowy i notatki ktoś zasypał okruchami krakersów, z paneli sufitowych zwisały jakieś nitki, a tablicę – MOJĄ TABLICĘ – ktoś zwyczajnie i bezczelnie starł. Wiem, że wielu z Was może nie rozumieć grozy sytuacji, ale u nas, na Wydziale, to poważna sprawa.
Kreda i tablica nadal mocno trzymają się na froncie naukowych notatek i w istocie do dziś panuje mocne przekonanie, że fizyk, który nie ma marynarki uwalanej kredowym pyłem, jest prawdopodobnie podejrzanym imitatorem. W swoim czasie wśród młodszej kadry odkryliśmy nawet czarny rynek kredowego proszku, co z jakichś powodów spowodowało serię nieporozumień z władzami.
W każdym razie – jakby tego było mało, moja własna tablica została nie tylko pozbawiona cennych notatek, ale ktoś bezczelnie nakreślił na niej wizerunek żonkila oraz dwuwiersz W te święta wesołe, co idą z piosnkami, skończy się nauka, zacznie radowanie. Był to niezaprzeczalny dowód, że mam do czynienia nie tyle z czyimś karygodnym niedopatrzeniem, a działaniem umyślnym, acz pozbawionym jakiejkolwiek rozwagi i rozsądku, skupionym wyłącznie na czczej krotochwili. Słowem – studenckim.
Wściekły, napisałem pełen gniewu list elektroniczny do całego Wydziału – co było jedynym możliwym dla mnie działaniem, ponieważ nie znałem żadnego z praktykujących u nas studentów z imienia i nazwiska, ale i tu czekała mnie porażka. Sieć nie działała, co komputer oznajmił mi dużym, czerwonym – i jakby złośliwym – komunikatem. Zresztą, jak miało się okazać, na Wydziale od rana nie działało nic, od oświetlania w toalecie po drukarkę.
Nie było trudno znaleźć winnego tej sytuacji. Był nim – jak zawsze, kiedy cokolwiek nie działało – Administrator, który zamiast pilnować sieci, maili, krzeseł, dokumentacji, kawy dla personelu, drukarek i całego grona zupełnie nienaukowych, niepotrzebnych i banalnych rzeczy, prowadził śledztwo Pani Kasi.
Poprzez korytarz pełen migających lamp i świątecznej muzyki, puszczanej przez studentów, udałem się do Administratora Sieci, by wyjaśnić sprawę. Jego gabinet znajdował się w przestrzeni gospodarczej pod schodami. Była to niewielka, wypchana po brzegi sprzętem i narzędziami kanciapa, w którą ledwo udało się wcisnąć malutki stolik, zawalony opakowaniami po czekoladzie i luźno zapisanymi kartkami, oraz, oczywiście, samego Administratora, w tej chwili z uwagą analizującego jakieś dokumenty.
Gniewnie wyjaśniłem mu problem (w istocie wszystkie problemy), wyraźnie zaznaczyłem, że uważam, że to jego wina, i że oczekuję naprawy wszystkiego, włącznie z okruszkami krakersów. Dodałem też „natychmiast”, żeby wiedział, że sprawa jest poważna i by potraktował mnie z należytą powagą. Administrator, niestety, zrozumiał to na opak. Wysłuchał mnie ze spokojem, a następnie, nadal w ciszy, na niewielkiej karteczce napisał „okruchy krakersów” i przy pomocy magnesu przyczepił papier do metalowej płyty na samym spodzie długiej listy zadań, jakie już tam były (rzuciły mi się w oczy „kawa do ekspresu”, „pomiar średnicy umywalek” oraz „napisanie przetargu na dywaniki przed gabinety”). Następnie spojrzał na mnie konfrontacyjnie i oznajmił, że weźmie się za to natychmiast, kiedy skończy wszystkie pozostałe, priorytetowe zadania, które mu przydzielono jako oczywistą część obowiązków Administratora Sieci.
Wyszedłem, wściekły i pokonany, wprost na korytarz, gdzie nadal trwała trzeszcząca sesja muzyki świątecznej, przeplatana przebiciami ze stołówkowego głośnika. Nie miałem nawet ochoty na rozłożone przy ekspresie do kawy świąteczne pierniczki.
W całkowicie wymarłym i niedziałającym Wydziale, pozbawionym zarówno pracowników, skazanych na wygnanie urlopowe, jak i wiernie służących nam dotychczas urządzeń, zasiadłem do pracy. To wtedy dotarło do mnie, że choć zbliżała się już jedenasta, nadal nie było Prodziekana. Nie było go w jego pokoju, nie było przy ekspresie ani w bibliotece, nie stał zdezorientowany przy niedziałającej drukarce – słowem, nigdzie. Nikt też go dziś nie widział, nawet portier. Lista obecności również była niepodpisana.
Jakby Prodziekan całkowicie zniknął z tego świata albo przynajmniej nie przyszedł do pracy. Co właściwie było niemal tożsame.
Dla pewności zapytałem o niego wszystkich – nawet studentów – a potem raz jeszcze zajrzałem do jego gabinetu. Przeszukałem pomieszczenie dokładnie raz i drugi, coraz bardziej zdenerwowany i zaniepokojony, cierpiąc od doskonale tu słyszalnych z korytarza świątecznych hitów i wezwań do odbioru klopsików dla numeru osiemnaście. I dopiero wtedy uderzyło mnie nagłe olśnienie.
Na jego biurku leżał tomik poezji.
To było niepokojące. Żaden szanujący się naukowiec nie powinien marnować czasu na takie głupoty. Sam Prodziekan wielokrotnie i zdecydowanie wypowiadał się w tym temacie i było czymś absolutnie niemożliwym, żeby zdanie z dnia na dzień zmienił. A jednak, dowód leżał przede mną na biurku.
Z moim współpracownikiem musiało wydarzyć się coś zaiste strasznego.
Ostatecznie, po długich i bezowocnych rozmyślaniach, udałem się – z oporami – do Pani Kasi, która przyjęła mnie w zasadzie w drodze wyjątku, bo choć na jej drzwiach nadal wisiała tabliczka o kontakcie przez pocztę elektroniczną, to sieć wydziałowa nie działała. W czasie swojej krótkiej kariery na Wydziale nasza nowa kadrowa w jakiś przerażający, znany tylko jej profesji, sposób zdobyła całą wiedzę na temat i Uczelni i jej pracowników. Liczyłem więc na wsparcie.
Tam jednak moje przerażenie tylko się pogłębiło – Pani Kasia poinformowała mnie, zupełnie spokojnie, iż Prodziekan wziął dziś urlop na żądanie, aby spędzić trochę więcej czasu z rodziną.
URLOP. NA ŻĄDANIE. ŻEBY SPĘDZIĆ CZAS Z RODZINĄ.
W połączeniu z tomikiem z jego biurka, brzmiało to zupełnie nieprawdopodobnie. Nie pomogła uwaga Pani Kasi, że bardzo się z tego cieszy i że pan Prodziekan z pewnością zyska na odpoczynku i rodzinnej atmosferze.
Wiedziałem, że coś jest nie tak. I że muszę coś zrobić.
Bez słowa wypisałem podanie o wyjście w godzinach pracy i udałem się, by go odwiedzić.
11.
Prodziekan mieszkał niedaleko Uczelni. Kiedy zaczął u nas pracować, czyli gdzieś w czasach świetności Wydziału Chemii, była to kwestia zawodowa – Niegdyś Zaprzyjaźnione Mocarstwo wolało mieć wszystkich naukowców pod swym opiekuńczym okiem. Potem zaś, w czasach, gdy w burzliwy i dynamiczny sposób nasza odwieczna przyjaźń rozpadła się w umiarkowaną zaledwie tolerancję – coś pomiędzy lojalnością i przyzwyczajeniem. Faktem było, że chęć przebywania blisko Wydziału i niedopuszczenia, by jakiś przełom (ostatnio najczęściej generowany przez Banasia) wydarzył się bez jego, prodziekańskiego, nadzoru (i współautorstwa) sprawiała, że odmawiał kategorycznie przeprowadzki w rejon, z którego nie dałoby się do pracy dotrzeć na piechotę.
Ofiarność ta i ambicja, na ile rozumiem, była często kością niezgody w jego relacjach z rodziną, choć, jak mniemam, nie większą niż fakt, że badania – i budowanie naukowej sylwetki – były od zawsze największą miłością mojego kolegi, a wszystko inne znajdowało się na nieco rzadziej przezeń odwiedzanym końcu skali.
Wspominam o tym, ponieważ rzutowało to nieco na moją wizytę – żona Prodziekana żywiła irracjonalną niechęć do Uczelni i jej reprezentantów. Pokonując ostatnie schody w wiekowej kamienicy, zamieszkiwanej obecnie przez nielicznych już mieszkańców, z góry szykowałem się na trudności.
I nie pomyliłem się, ale nie z oczekiwanego przeze mnie powodu.
Żona Prodziekana sprawiała wrażenie wesołej. Z lekko triumfującym uśmiechem zaprosiła mnie do środka, gdzie zaproponowała mi herbatę i zawołała męża. Ten pojawił się niemal natychmiast – i to jak potwornie odmieniony!
Wyglądał właściwie dokładnie, tak jak zawsze, oprócz być może lśniącej białej koszuli i eleganckiej nowej marynarki wraz ze sterczącą z butonierki orchideą. Bardzo ucieszył się na mój widok, ale zupełnie nie rozumiał mojego lęku o jego osobę. Oznajmił, że urlop wziął ze względu na sprawę zapomnianej rocznicy, którą chciał wynagrodzić małżonce – wspominał o teatrze i restauracjach a nawet (!) o wzięciu dłuższego urlopu na odkładany od czasów przemian ustrojowych wyjazd.
Następnie, zupełnie ignorując moje pełne przerażenia milczenie, objaśnił, że odkrył, że być może naukowa kariera to nie wszystko, że powinien bardziej docenić życie i ludzi wokół siebie. Że być może to świąteczna atmosfera, albo doświadczenie, ale poczuł nagle, że świat ma tyle zaoferowania, a on, Prodziekan, zbyt długo to wszystko ignorował.
Pijąc herbatę, by ukryć pełen przerażenia wyraz twarzy, słuchałem dalej – o planach przeprowadzki do bardziej eleganckiego mieszkania, podróży, kursie malarstwa. O tym, że już zaplanował sześć tygodni urlopu na wiosnę! Wysłuchałem nawet – w pełnym szoku milczeniu – wiersza, który mój współpracownik stworzył na cześć małżonki a który z dumą i emfazą odczytał.
Z boku druga połówka Prodziekana przyglądała się z zadowoleniem upadkowi wielkiego umysłu, wyglądając niczym pająk na środku swej sieci. Następnie, z tym samym zwycięskim uśmiechem, zaproponowała mi nawet ciasto i pierniczki, oraz zaprosiła mnie wraz z małżonką w gości.
Odkrzyknąłem „apage!” i uciekłem, w biegu porywając płaszcz z wieszaka i dokonując udanej jedynie w połowie próby wskoczenia w buty. Wiedziałem, że tylko tak mogę jeszcze uratować własną normalność, która teraz była ostatnią szansą dla mojego, w sposób oczywisty chorego lub otrutego, towarzysza. Zbiegałem po schodach, prędko, jak nigdy dotąd, powiewając płaszczem, z jednym butem założonym na nogę a drugim – pod pachą.
Nie byłem z siebie dumny zostawiając go w tym stanie. Wiedziałem jednak, że aby mu pomóc, sam muszę pozostać przy zdrowych zmysłach. A do tego musiałem odsunąć się od potencjalnie szkodliwych wpływów.
Z każdym kolejnym krokiem rosła we mnie determinacja. Zamierzałem za wszelką cenę uratować mojego współpracownika.
12.
Po powrocie na uczelnię nadszedł czas na planowanie dalszego działania. Niestety, nie było zbyt wielu opcji.
Nie miałem chwilowo pojęcia, co mogło sprawić, że Prodziekan został całkowicie pozbawiony wszelkiego profesjonalizmu oraz miłości do nauki i postępu. Byłem bowiem absolutnie przekonany, że zmiana nie dokonała się w nim sama. Nie podejrzewałem – po krótkiej, początkowej chwili słabości – jego małżonki. Mimo nieprzyjemnego zwyczaju narzekania na pewną skłonność męża do ignorowania mniej istotnych od nauki aspektów życia – dzieloną wszak przez wszystkich życiowych partnerów pionierów, wykuwających przyszłość ludzkości – jej pełne zadowolenia zaskoczenie sugerowało, że była po prostu beneficjentką sytuacji, nie zaś jej sprawczynią.
Siedząc już we własnym gabinecie, przy dźwiękach dzwonkowej muzyki przerywanej wezwaniami do odbioru klusek na parze, uświadomiłem sobie zresztą, że kwiatek na mojej tablicy mógł nie być wyrazem niechęci czy zwykłą złośliwością. Przyglądając się obmierzłym płatkom i – przyznaję, zaskakująco precyzyjnie stworzonej, jak na malunek kredą – łodyżce, nabierałem coraz większej pewności, że nie byłem przypadkową ofiarą. To co wydarzyło się na mojej tablicy było – musiało być – ostatnią próba komunikacji osoby zsuwającej się w otchłań prodziekańskiej choroby. W każdej linii widziałem teraz rozpacz i nadzieję, że największy umysł Uczelni, odkryje co się dzieje i powstrzyma katastrofę zanim pochłonie kolejne życia. Dwuwiersz W te święta wesołe, co idą z piosnkami, skończy się nauka, zacznie radowanie nie brzmiał już jak krotochwila. Był wezwaniem o pomoc.
Pomyślałem nagle ciepło o jakiejś zagubionej duszy, która wyczuła nadciągające zagrożenie i, ugodzoną przez chorobę dłonią, naskrobała ostatnie ostrzeżenie.
Jeszcze dłuższą chwilę poświęciłem myśli, że musiał to być ktoś rozsądny, zwracając się z tym właśnie do mnie, w sposób naturalny rozpoznając najtęższy umysł Uczelni, jedyny, który mógł pomóc. Potem pomyślałem o tym jeszcze trochę, bo była to rzecz warta zapamiętania. Napisałem nawet okólnik, żeby na pewno nie zaginęła, ale nie dało się go nigdzie wysłać, bo sieć nadal nie działała.
A potem zabrałem się za pracę – i natychmiast odkryłem, że nie mam żadnego pomysłu, co robić dalej. Spisałem wszystkie dotychczasowe tropy i wszystko co na uczelni było nowe – Panią Kasię, badania lekarskie, urlopy, wreszcie rozpaczliwą wiadomość na tablicy. I nadal zupełnie nic się nie wyłaniało.
Rozważałem uzyskanie wsparcia, ale tego nie miałem gdzie szukać – prawdziwych naukowców na Wydziale po prostu niemal nie było. Dziekan, wraz z większością innych został wysłany na wygnanie, Prodziekan był zarażony, Banaś zaś zajęty poważnymi pracami na rzecz Wydziału i nie należało mu przeszkadzać. Na studentów zajętych swoim pierniczkowaniem i rozpracowywaniem technicznego problemu ich głośników ze świąteczną muzyką – nawet nie liczyłem.
Pozostała mi tylko jedna osoba nie zajmująca się niczym ważnym – Administrator Sieci. Skierowałem się doń z niechęcią. Administrator, zajęty śledztwem Pani Kasi, stał się opryskliwie odporny na wszelkie racjonalne żądania kadry i nie mogłem, tak jak dotąd to czyniłem, wydać mu kategorycznego polecenia. Udałem się do ponownie kanciapy pod schodami, gdzie rezydował, bez wielkich nadziei i z jeszcze większą niechęcią niż ostatnio – ale przecież chodziło o zamach na współpracownika (i raport!).
I tu spotkało mnie całkowite zaskoczenie. Po dawnej konfrontacyjności Administratora Sieci nie pozostał nawet ślad.
Odziany w prochowiec i kapelusz, wyposażony w notatnik i w piersiówkę, z której zaproponował mi herbaty, był on pełen zelociego natchnienia wskazującego, że oto odnalazł wreszcie swoje życiowe powołanie. Opowiedział ponurym głosem, iż jego śledztwo postępuje naprzód. Udało mu się namierzyć pierwsze zamówienia, w których papiery toaletowe z piętra i parteru różniły się w jakości – miękki i elegancki wędrował na piętro pierwsze, znajomy zaś, twardy i przypominający papier ścierny – na parter. Ponieważ zamówienie to, jak każde zresztą na wydziale, było naturalnie zamówieniem publicznym, ogłoszono zatem przetarg, powołano komisję do spraw oceny ofert (Kierownik działu Kadr, szef działu BHP i Sekretarz Wydziału), a ta zebrała się, by wskazać najbardziej korzystną ofertę.
Ponieważ były to czasy skądinąd kojarzone z problemami z papierem toaletowym, fakt że udało się pozyskać luksusowy produkt tylko dla jednego piętra nie wydawał się niczym dziwnym i Administrator Sieci zamierzał nawet zamknąć śledztwo w tym punkcie. Ale było coś jeszcze. Otóż wkrótce w dokumentacji pojawiło się rozporządzenie samego Dyrektora, że ustalony porządek kupowania papieru ma być utrzymany aż do odwołania i absolutnie niekwestionowany. Dlaczego Dyrektor miał wystawiać taki dokument – pozostawało zagadką i Administrator Sieci nie znalazł na nią, jak dotąd, żadnej odpowiedzi. Szykował się właśnie do kolejnej wyprawy do biura naszego pryncypała, by znów zanurkować w otchłani jego umysłu sprzed czterdziestu ponad lat.
Życzyłem mu szczęścia i, idąc za ciosem – gdyż jego zapał wydawał się nastawiać go pozytywnie – zapytałem, czy być może chciałby rozpatrzyć kolejne, niezwykle ważne dla Wydziału śledztwo. Poza kolejnością parzenia kaw i sprzątania okruszków, oczywiście, które – dodałem, chytry niczym lis – z pewnością znajdują się poniżej godności tak doskonałego śledczego.
Administrator spojrzał na mnie, pokiwał głową, i, ku mojej radości, oznajmił że sprawę weźmie. Po czym, zanim zdążyłem się ucieszyć, dodał, że najpierw jednak musi zakończyć obecną, a tu, mimo włożonego wysiłku, natrafił na ślepy zaułek karygodnego braku pamięci Dyrektora na temat dokumentu, który podpisał cztery dekady wcześniej. Próbowałem go przekonać, lecz na moje prośby pozostawał niewzruszony niczym kamień.
Jedyną możliwą opcją było znalezienie dla niego odpowiedzi wśród niezbyt jasnych i starych danych. Na szczęście – mieliśmy na Wydziale eksperta od właśnie takich spraw.
Mniej więcej.
Przyparty do muru, zdecydowałem się zaangażować w sprawę Banasia.
- « Poprzednia
- 1
- 2
- 3
- 4
- …
- 6
- Następna »
Pobierz tekst:

Tomasz Jarząb „Wola życia”
Ogarniał go gniew. Jak można było doprowadzić do takiej sytuacji? Jak najnowocześniejsza…

Anna Nieznaj „Czortowe dzieci”
Biografii worożychy Horpyny Sienkiewicz poświęcił w Ogniem i mieczem raptem dwa zdania.…

Dziewięć miliardów imion dyskusji
Bardziej uważni czytelnicy mogli zauważyć wzmożoną aktywność Juliusza „Q” Mroza na łamach…