strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Jarosław Grzędowicz NA CO WYDAĆ KASĘ
<<<strona 48>>>

 

Wiedźma i wilk (1)

(fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
Wydawnictwo: Fabryka Słów

– Muszę go mieć, prababciu – powiedziała Melania do lustra, wycierając nos. – Muszę.

Siedząca po drugiej stronie owalnego intarsjowanego stołu stara kobieta kryła twarz w cieniu, ale widać było siatkę drobnych i głębokich zmarszczek, niczym na miękko wyprawionej skórze. I jeszcze kołnierzyk spięty kameą w srebrze. Jej podbródek, drobny i ostry, drżał lekko. Milczała.

Tykał skrzynkowy zegar, lampa z witrażowym abażurem rzucała ciepły blask na stół, drobny, sterczący podbródek, białą koszulę, kameę i dłonie prababki.

Prababka sięgnęła po filiżankę i upiła łyk herbaty. Melania czekała, dygocąc od wstrzymywanego szlochu.

– Proszę...

– Moje biedne dziecko... – powiedziała prababka. – Przecież znasz zasady. Pamiętaj o stosach.

– Prababciu, proszę...! – jęknęła Melania ze zniecierpliwieniem. – Co się ma jeszcze stać żebyś zrozumiała, że to właśnie jest ta sytuacja. Muszę!

– Zrób to, co może zrobić zwykła kobieta. Wezwij policję. Wypędź go. Rozwiedź się.

– Nie jesteśmy, chwała Bogu, małżeństwem, prababciu i dobrze o tym wiesz. Już wzywałam policję. Znają mnie. Nie chcą przyjeżdżać. A jak mam go wypędzić, kiedy nie chce wyjść? Siłą? Jest silniejszy! Wraca. Wszędzie mnie znajduje. Wraca z kwiatami, z tymi swoimi czarnymi, bezbronnymi oczami i prosi o pomoc... Pisze wiersze i...

– Przez trzy dni, Melanio. Potem traci natchnienie, szuka go w karafce, widzi na swoim ciele pająki, nienawidzi wszystkiego wokół siebie i robi się okrutny, a ty zaczynasz znowu nosić czarne okulary i fioletowy makijaż. Problem w tym, moje dziecko, że za każdym razem, kiedy wraca, ty go przyjmujesz. Musisz zrobić porządek ze sobą, a nie sięgać po Dar. Ty go nadal kochasz, moje dziecko. Gdybym była twoją matką, powiedziałabym, że cię ostrzegałam. On ma czarną aurę, dziecko. Nie ma w nim nic jasnego ani dobrego. Ma ambicje, ale nie ma talentu. A nade wszystko nie ma do niczego serca. A ty nadal go kochasz. I zawsze go przyjmiesz.

– Już nie, prababciu. Ostatnio spał na klatce i dopadł mnie, jak wychodziłam. Jest coraz gorzej i ja... Prababciu, to się skończyło. Wiem. Coś we mnie pękło. Leżał w przedpokoju i nagle zobaczyłam go takim, jakim jest naprawdę. Miałaś rację. Wpakowałam siedem lat życia w bydlaka, który jest po prostu pasożytem. Pękło i już. Nie ma. Nie kocham już, babciu. Chcę żeby zniknął. Im prędzej tym lepiej. Skopałam go, kiedy leżał. Chcę się uwolnić, prababciu. To jest ta sytuacja. Proszę, pozwól mi.

– Dobrze więc, ja się nim zajmę. Jeżeli chcesz, to zniknie.

– Nie! – zawołała Melania. – Chcę to zrobić sama. Muszę. Chcę odzyskać godność, babciu. Jestem gotowa. I silna. Bardzo silna.

– Bo cierpisz, dziecko. Zawsze tak jest. Ale to jest zła siła. Nie masz nad nią kontroli.

Melania zamilkła. Przypomniała sobie wczorajszą trasę z Poznania. Dłonie zaciśnięte na kierownicy, podrapane kostki po niedawnym spotkaniu z ukochanym. I więcej pamiątek na całym ciele. Nic wielkiego. Siniak na żebrach, fioletowe ślady palców na udach, obtarte kolano, spuchnięty policzek. I upokorzenie. Bezsilna wściekłość. Zaschnięte łzy na policzkach, piekące oczy. I kilometr za kilometrem wstęga czarnego asfaltu, przerywana linia dzieląca świat na połowy.

Motocyklista śmignął jak pocisk wystrzelony z samolotu, niemal smagnął drzwi i zajechał jej drogę. Podskoczyła, kierownica drgnęła jej w ręku, koła zachrzęściły na żwirze pobocza. Uwolniła wtedy całą wściekłość. W wielopiętrowej wiązance, której nie powstydziłby się doker. Wymierzonej wprost w jego opięte skomplikowaną kurtką plecy znikające za zakrętem.

A w pół godziny później mijała już błyskające lampami karetki, kałużę benzyny i drobnych kryształków szkła. I tę yamahę wbitą w rozdarty bok furgonetki. I motocyklistę kołyszącego się tam i z powrotem w objęciach pielęgniarzy, obejmującego obiema rękami strzaskany hełm.

Nie masz kontroli...

Zabiłam go.

Bo wszedł mi w drogę.

– A dlaczego nie zrobisz czegoś innego? Znajdź normalnego, dobrego mężczyznę. Jesteś piękna, Melanio. Może nie jak modelka, ale one w ogóle nie mają twarzy. Twojej przynajmniej nikt nie zapomni, moje dziecko. Dobrze wiesz, że wystarczy, gdy spojrzą w twoje oczy. Gdy poczują zapach twoich włosów. Kiedy zobaczą, jak się uśmiechasz. Tak dawno nie widziałam cię uśmiechniętej, córeczko. Znajdź dobrego, silnego mężczyznę. Człowieka honoru. Takiego, który nie pozwoli cię skrzywdzić. Możesz użyć do tego Daru. W tym chętnie ci pomogę. Ale to, co chcesz zrobić... To jest chore, moje dziecko.

– Prababciu – powiedziała Melania bardzo rzeczowo – nie mam siły. Nie mam po prostu siły szukać i zdobywać mężczyzny. Nie teraz. Zrozum, że ten sukinsyn...

– Język, moje dziecko – przerwała ostro nestorka. – Nie chodzi nawet o przyzwoitość i dobre maniery. Chodzi o Dar. Ty możesz zabić jednym słowem, Melanio i to nie tego, kogo byś chciała. Nie można powierzać broni komuś, kto strzela na oślep.

– Prababciu, przepraszam – powiedziała Melania. – Chodzi o to, że on mnie wyssał ze wszystkich sił. Nie dam rady nikogo zdobyć. A takich mężczyzn, o jakich mówisz, dawno już nie ma. Nie mogę też czekać, aż wrócę do siebie. On mi nie pozwoli. Zabije mnie. To tutaj. – Dotknęła świeżo zasklepionego pęknięcia przecinającego cienką, wypielęgnowaną brew. – Trafił mnie pękiem kluczy, prababciu, bo otworzyłam drzwi, we własnym domu. Drzwi, za którymi siedział. Trafił mnie kluczami, bo przed świecznikiem się uchyliłam. Myślałam nad tym, babciu. Wiesz, co chcę zrobić.

– Chcesz zamienić małpę na wilka, moja droga.

– Babciu, wiesz przecież. Zresztą, zwierzęta są dużo lepsze od ludzi. Babciu, jestem gotowa. Doceń, że proszę cię o zgodę.

Nestorka zaśmiała się cynicznie.

– Prosisz nie o zgodę, ale o bransoletę. O lykopeion. Nie umiałabyś zrobić własnej. Jestem już bardziej stara, niż mogłabyś sobie wyobrazić, Melanio. Chciałabym już umrzeć. Muszę tylko skończyć edukację nestorki. Najlepiej przyszłej jesieni. Wtedy przekażę ciotce Teresie mój grimoir i umrę. W listopadzie.

– Babciu, proszę... – wykrztusiła Melania przez łzy. – Potrzebuję cię.

– Nadszedł czas, córeczko. Czekają na mnie, a ja jestem już zmęczona tym światem. Nie rozumiem go. Znacznie więcej łączy mnie z tymi, którzy odeszli, niż z wami. Daj mi odejść, prawnuczko. Chcesz swój Dar. Chcesz lykopeion. Chcesz otworzyć swój grimoir. Dobrze więc. Niech się tak stanie. Ale to znaczy, że nie będę więcej trzymać cię za rękę. Czas stanąć na własnych nogach. I tak zawsze robiłaś, co chciałaś, mała wiedźmo.

– Babciu...

– Poczekaj. ? Stara kobieta wstała zza stołu i odeszła w głąb swojego mieszkania. Przez chwilę widać było jej twarz. Wypukły nos, taki sam jak u Melanii, i tak samo niesforne włosy, jednak srebrzyste i spięte w miarę możliwości w gładki kok. Srebrne, a nie ogniście rude.

Melania czekała, bawiąc się herbatnikiem i patrząc na ciężką, drewnianą ramę lustra, które dzieliło stół na dwie połowy. W mieszkaniu panował mrok. Gdzieś za oknem przejechał tramwaj.

Prababka wróciła wreszcie i przyniosła dwa woreczki z miękkiej skóry.

– Klucz do grimoiru. Lykopeion. I – z jednego z woreczków wydobyła rzeźbioną buteleczkę z ciemnego szkła – przemyj tym twarz, moja droga. Trzy krople na szklankę wody. Nie chcę cię więcej widzieć z poranioną twarzą. W tym drugim woreczku znajdziesz niektóre zioła i zamienniki. Teraz trudno je dostać. Są w szkatułce. Używaj ich oszczędnie i uzupełniaj kiedy przyjdzie sezon.

– Dziękuję, prababciu.

– Melanio, posłuchaj. Ten cały Łukasz to potwór, zgoda. Ale ty chcesz stworzyć drugiego potwora. Posłuchaj mojej rady i nie rób tego. Rozdepcz to jego czarne serce, ale potem zacznij życie jak normalna dziewczyna w twoim wieku. Poszukaj sobie normalnego mężczyzny i spraw, by cię pokochał. Dar to nie jest proteza. Nie wolno go tak używać. Jesteśmy kobietami i ludźmi. Musimy żyć jak ludzie.

– Chyba nie umiem, babciu. Za długo to trwało.

Prababka westchnęła.

– I tak będziesz musiała. Nauczysz się. Droga na skróty zawsze się mści.

Wiesz, co masz zrobić z bransoletą. Będziesz miała go we władzy tylko wtedy, gdy będzie nosił lykopeion, a ty będziesz musiała mieć swój. Nie zdejmuj go nigdy na dłużej niż kilka godzin. A przy pełni nawet na chwilę. Będziesz pamiętać?

– Tak, babciu.

– I odeślij go natychmiast, kiedy zrobi swoje.

Cisza.

– Melanio?

– Dam mu wiedzę, babciu. I dam mu siebie.

Stara kobieta westchnęła ciężko.

– I myślisz, że to takie proste. Boże drogi, moje dziecko – to ci się nie uda. Pewnych rzeczy musisz się sama dowiedzieć. W tej sprawie już ci nie pomogę. Proszę.

Prababka rzuciła lekko obydwa woreczki, prosto w taflę lustra. Patrząc ze swojej strony stołu Melania zobaczyła, jak powierzchnia zwierciadła rozstępuje się, jak rozchodzą się na niej okrągłe fale niczym na powierzchni stawu. Woreczki spadły na stół, lustro falowało przez chwilę i uspokoiło się. Nadal było w nim widać prababkę siedzącą po drugiej stronie stołu, w ciepłym świetle lampy od Tiffany’ego. Trzymała dwie splecione srebrne bransolety. Rzuciła je w lustro lekkim ruchem nadgarstka. Uderzyły w intarsjowane drewno blatu z metalicznym brzękiem, omal nie tłukąc porcelanowego spodka. Melania ostrożnie podniosła je i rozłączyła.

– Lykopeion... – Bransolety wyglądały dziwnie, jak srebrne fragmenty kręgosłupa jakiegoś nieziemskiego stworzenia.

– Nie trzeba zapinać ich ciasno – powiedziała prababka. – Same się dopasują. I, chwała Bogu, nie trzeba ich już ukrywać. Ludzie noszą takie dziwne rzeczy, że nikt nie zwróci na nie uwagi. Czas na mnie, córeczko. I, Melanio...

– Tak, prababciu?

– Będziemy się jeszcze widywać, ale zapamiętaj, że w połowie listopada będzie mój pogrzeb. Mam nadzieję, że przyjdziesz.

– Babciu...

– Bądź zdrowa, Melanio.

Lustro znowu zafalowało, po czym dobiegł z niego cichutki śpiewny trzask, jakby marznącej gwałtownie wody. Prababka znikła, a zamiast niej w lustrze pojawiła się drobna twarz Melanii, okolona rudymi lokami, z półksiężycowatą ranką tnącą czarną brew, z żółtozielonym siniakiem pod pięknym, zielonym okiem. Lustro znów było lustrem.

Melania przeniosła je z wysiłkiem na komodę i ustawiła tak, żeby się nie widzieć. Potem zapaliła światło i odniosła filiżankę do kuchni.

A potem poszła do łazienki i odkręciła kurki przy wannie. Usiadła na ocembrowaniu, nalała ciepłej wody do umywalki i wpuściła trzy krople eliksiru. Czerwone jak krew kleksy rozpłynęły się, barwiąc wodę na różowo. W powietrzu rozszedł się zapach imbiru, olejku różanego i miedzi. Melania wyłuskała z pojemnika bawełniany płatek kosmetyczny, a potem, krzywiąc się i sycząc przed łazienkowym lustrem, zaczęła przemywać ranki na twarzy. Piekło jak wszyscy diabli. Woda z łoskotem lała się do wanny. Dobrze było być samemu w domu.

Już niedługo.

Już niedługo, draniu.

Leżąc w ciepłej wodzie czuła, jak eliksir działa na rany, otarcia i siniaki. Trochę piekło, ale przede wszystkim czuła, jakby jej skóra ściągała się tam i kurczyła.

Nareszcie zrobi z tym porządek. Czuła już tylko gniew. Jej wielka, wystawiana na tyle prób miłość, trwająca wbrew rozsądkowi i całemu światu, zgasła pewnego wieczora jak zdmuchnięta świeca. Nawet jej wtedy nie uderzył. Po prostu siedział w pokoju, walcząc z wywracającymi się oczami, w rozpiętej koszuli, biała jak wosk twarz obwisła mu i była tak zdrętwiała od alkoholu, że nie mógł nawet mówić. Jego dłoń przesunęła się w kierunku kieliszka jak wąż i wywróciła go. Wybełkotał "Nasso siie gapisz gupia ssifpo", a potem ruszył do przedpokoju i upadł bezwładnie jak worek. Melania poczuła, jakby w jej głowie nagle pękł jakiś spróchniały szczebel. Patrzyła na jego karykaturalnie chude ciało rozciągnięte na parkiecie, pozlepiane w kosmyki długie włosy rozsypane wokół głowy, półotwarte usta, z których zionęło przetrawioną wódką i acetonem. Wydawało się jej, że widzi go po raz pierwszy. Spodnie miał sztywne od plam, przetarte na kolanie, i brudne, bose stopy. I te kręcone, czarne, koźle włoski na całym ciele.

Boże, co ten cuchnący menel robi na mojej podłodze?

Ten cuchnący menel to twój dekadencki, mroczny książę, twój poeta. Twój bunt przeciwko drobnomieszczańskiemu życiu. To siedem najlepszych lat twojego życia, wypite i wyrzygane do kibla jak podła wódka. Twój Jim Morrison.

Kiedy wycierała z podłogi wymiociny, poprzysięgła zemstę. Tak po prostu. Nadszedł czas przesilenia.

Już niedługo.

Otworzę mój grimoir.

Niedługo. Miała czas do środy. We środę wracał z koncertu. Grał w zastępstwie w jakimś zespole, którego gitarzysta miał kaprys rozwalić pięścią podwójne okno. Jednak i te fuchy mu się kończyły. Za dużo afer, za dużo demolki, poza tym grał coraz gorzej.

Dwa dni na przygotowanie wszystkiego. Musiała rano oddać stykówki i filmy do agencji i broń Boże nie brać następnych zleceń.

Tego wieczora wyjęła ze skrytki swój grimoir i po raz pierwszy otworzyła go sama. Zapaliła świece i siedziała nad księgą naga, z wilgotnymi płomiennymi włosami, odwracając sztywne karty pergaminu. Obok w pedantycznym porządku leżały zawiniątka pełne ziół, stały buteleczki z wyciągami. Na kawałku irchy leżały dwie członowane, srebrne bransolety, jak śpiące, metalowe węże. Wąskie wargi Melanii poruszały się. Monotonny szept, cichszy zrazu niż stanowcze tykanie skrzynkowego zegara, narastał. Słowa zlewały się, stawały się jedną niezrozumiałą mantrą.

– Sator, arepo, rotas. Frutimiere Likaone! Noakil!

Jej głos narastał. Nie słyszała tego, po pół godzinie była już w głębokim transie. Melania zaczęła krzyczeć. Wciąż to samo. Na jej ciele pojawiła się gęsia skórka. Naczynia w kredensie zaczęły brzęczeć.

– Sator, arepo...

Krzyk.

Dwie ulice dalej transformator buchnął snopami iskier. Przed kamienicą Melanii zgasły latarnie.

– Sator...

W całej okolicy zaczęły wyć psy. Chórem.

 

***

 

Do ostatniej chwili była pewna, że nie zdąży. We wtorek po południu jednak wszystko było gotowe. Kartka z jej notesu zapisana niezliczonymi notatkami, zawierała dumny rząd haczyków postawionych przy każdym punkcie. Załatwione. Torba z jej ubraniami i kompletem męskich ubrań XXL. Załatwione. Kwatera. Załatwione. Torba z aparatem i obiektywami. Załatwione. Załatwione...

Już wkrótce.

W domu na stole leżała kartka:

"Wyjeżdżam do chatki pod Białowieżą. Sama. Zabieraj swoje rzeczy i wynoś się. Nie chcę cię więcej widzieć. Wracam w niedzielę. Do tego czasu masz zniknąć z mojego życia. Nigdy więcej nie przychodź i nie dzwoń. Mam kogoś, to prawdziwy mężczyzna. Melania."

Wiedział, o którą chatkę chodzi. Wynajęli ją kiedyś, podczas jednego ze swoich nielicznych wyjazdów. Spędzili tam tydzień, który długo uważała za jeden z najlepszych tygodni swojego życia. Teraz był jej zupełnie obojętny. Coś się złamało.

Zamknęła drzwi na ten jedyny zamek, do którego miał klucz.

Kiedy minęła Wyszków, zaczął padać drobny, pierwszy śnieg. Czuła, jak wypełnia ją adrenalina. Nigdy więcej bezsilności. Działanie. Siła. Dar. Kabinę wypełniał ochrypły śpiew. I Melania śpiewała razem z magnetofonem. Skóra na jej twarzy odbijającej się w lusterku wstecznym była nieskazitelna. Żadnych blizn, żadnych siniaków.

O, bracia wilcy, strzeżcie się przynęty

O, bracia wilcy, strzeżcie się ludzkiej łaski

Zastawił na was wróg zawzięty

– potrzaski!

Puszcza Białowieska przywitała ją zimową bielą i czernią. Wszystko, co nie było bielą, zamieniło się w czerń. Tym lepiej. Zmierzchało, po drodze sunęły smugi drobnego jak mąka śniegu.

Pan Okszanowski otworzył drzwi natychmiast, zupełnie jakby na nią czekał. Chudy, siwy i wąsaty, kipiący niewymuszonym, towarzyskim entuzjazmem.

– Nu i panna Mela przyjechała, ja tak sobie pomyślałem, żeby herbaty nastawić, a tu panna Mela już jest. Nu, niechżesz pani wchodzi! Zaraz herbatki... a i zjeść coś też znajdzie się... Takie zimno, pewnie pani przemarzła.

Melania weszła, ogłuszona i oślepiona jaskrawym światłem, kipiącym wokół wiejskim, wieczornym życiem. Pod kuchenną płytą huczał ogień, śpiewał wielki aluminiowy czajnik. Gadał telewizor.

Odebrano jej kurtkę i posadzono w salonie, przy starym stole, pod szklanym spojrzeniem kozłów, jeleni i dzików. Nie zostawiająca miejsca na żadne dyskusje i konwenanse kresowa gościnność porwała ją jak powodziowa fala, z którą nie można walczyć, można tylko w niej zatonąć.

– Naleweczki, panno Melu, z tarniny ona – samo zdrowie. I rydzyków... teraz rydzyki rzadkie, już nigdzie indziej pani takich nie zje, tylko u starego Okszana... Niechżesz panna Mela jeszcze sobie zajączka dołoży...

Melania posłusznie kroiła, żuła, odpowiadała na niezliczone pytania. Konfitury na spodku przy szklance herbaty pachniały wniebogłosy wiśniami i migdałami, na dworze szczekały dwa myśliwskie brytany. Kozły, dziki i jelenie patrzyły na nią przychylnie ze ścian. Płynęły jakieś lokalne plotki.

– Ja od razu pannu Melu tak czułem, że on kłopotów narobi. Ja nawet pani profesor powiedziałem. Pani Simono, tak powiedziałem, on nic się na puszczy nie rozumi... I co panna Mela powi? Miałem rację... Ja ta się na ludziach znam...

Pan Okszanowski paplał, opowiadał, dolewał. Nikt tu nie cierpiał na nieokreślone, dekadenckie rozterki, nikt nie pałał nienawiścią do siebie i całego świata. Nikt nie pił do nieprzytomności, ani nie wymiotował na podłogę. Nikogo tu nie bito. Było ciepło, przytulnie, prosto i bezpiecznie.

Też będę miała taki dom. Z konfiturami i rydzami, i całą tą serdecznością. Jasny i żywy. Mój.

Już niedługo.

Psy umilkły. Gdzieś z daleka, z głębi lasu, wypłynęło dzikie, pierwotne wycie. Chór zgranych, jak w cerkwi, zwierzęcych głosów popłynął tęskną, ponurą nutą. Wycie wyprysnęło łamaną frazą i ucichło.

Po plecach Melanii przeszły zastępy lodowych mrówek.

– Aj, słyszy pani, jak śpiewają? Zima będzie że hej... To Maksym, powiadam pani, że od wojny takiego basiora nie widziałem. Jak cielę, żebym tak nie wstał. Ten baran to koniecznie chciał mu tę radiową obrożę założyć, miesiąc go, pannu Melu, tropił i nic. Maksyma nie złapie... Za mądry on.

Na dworze było ciemno. Melania musiała już wyjść, ale nie miała pojęcia, jak się uwolnić. Dobrze było tak siedzieć, popijać mocną herbatą nalewkę i rozkoszować się spokojem, ale nie po to tu przyjechała. Przyjechała po swoją zemstę. I wolność.

– Panie Stanisławie, a chatka gotowa? Bo ja się muszę położyć. Rano muszę iść na zdjęcia, bo wtedy światło...

– A gotowa, gotowa. Napaliłem, to marznąć panna Mela nie będzie. Tylko ja myślałem, że pani z całą ekipą, a tu sama. To ta nie lepi pani tu u nas zostać? Tu do puszczy też niedaleko, a w chatce to i żywego ducha i człowieka żadnego na parę kilometrów... A i straszno trochu, tak samej kobicie, wilczki śpiewają...

– Kiedy ja muszę tam... I lubię samej pracować. Przecież nic mi się nie stanie, a tak bym się chciała już położyć... I przecież pan wie, że puszczę znam – nie pójdę za daleko.

– A ja klucz zaraz przyniosę... Bo z panny Meli to taka gorączka... Wszystka tylku już, już i już. A mnie tutaj, pannu Melu – nudno. Teraz nikt nie przyjeżdża, a tutaj u nas koniec świata. Dalej tylko puszcza, ruskie i piekło. Brakuje żywej duszy... – Skrzypnął krzesłem, a potem poszedł do sieni, stukając protezą.

– Panie Stefanie – przyjdę, pogadamy, wypijemy, ale później. Sfotografuję co trzeba i przyjdę. Naprawdę.

Do chatki prowadziły coraz gorsze i bardziej zasypane śniegiem drogi, wreszcie został tylko ledwo widoczny trakt, którym nikt od dawna nie jeździł.

Mała myśliwska chatka stała tuż na skraju lasu, otulona w sosny i bezlistne teraz jaśminy. Kiedy Melania podchodziła do drzwi, czuła, jak wali jej serce, krążek światła z trzymanej w dłoni latarki drżał lekko. Gałęzie sięgały do jej twarzy, a w każdym cieniu krył się potwór. Płaski, dwuwymiarowy, z czerni i bieli. Z białą twarzą pokrytą czarnym zarostem, oczami jak studnie do piekła i zrośniętymi brwiami. Z karykaturalnie chudymi, okrutnymi dłońmi dusiciela. Czarny książę. Wampir. Damski bokser. Poeta.

Mój własny potwór.

Otworzyła oporny zamek wielkim kluczem, a potem zapaliła w środku światła. W sieni, w kuchni i w izbie. Dopiero kiedy było jasno i nic nie kryło się po kątach, przyniosła z samochodu swoje rzeczy i zamknęła drzwi na ciężką, oporną zasuwę, przypominającą element czołgu.

Piec w kuchni był gorący. Dołożyła trochę drewna na rozżarzone węgle, nastawiła wodę na herbatę, a potem rozłożyła na ceracie kuchennego stołu swoje rekwizyty.

Grimoir.

Cała kolekcja ziół w płóciennych woreczkach, nalewki w małych aptekarskich buteleczkach z ciemnego szkła, trzy ampułki demerolu, dużą strzykawkę, butelkę dzięgielówki, dwuipółkilogramową gicz cielęcą z kością w firmowej reklamówce supermarketu, paczkę małych świeczek w metalowych pudełeczkach, kreda, zapałki. Pół litra wieprzowej krwi w plastikowej butelce z tryskawką.

I skórzany woreczek zawierający dwie srebrne bransolety, lśniące niczym ogony metalowych skorpionów.

Miała już wszystko co trzeba.

A jeżeli nie przyjedzie? Jeżeli ten jeden jedyny raz w życiu uniesie się honorem i rzeczywiście odejdzie?

Wtedy wszystko skończy się dobrze. Wtedy i tylko wtedy. Jego ostatnia szansa. Wtedy upiecze tę cielęcinę, popije dzięgielówką, może rzeczywiście zrobi jakieś zdjęcia puszczy, przynajmniej przydadzą się do portfolio, i wróci do domu. A potem spróbuje zacząć żyć normalnie. Prababka będzie zachwycona.

Niestety, wiedziała, że to zbyt piękne, żeby się ziściło. Przyjedzie. Przyjedzie natychmiast, kiedy tylko przeczyta tę kartkę. Kochał ją, na swój chory, zamulony alkoholem, prochami i dekadencją, psychopatyczny sposób. Była jego własnością. Jego własną, rudą, i wierną wielbicielką. Miała też mieszkanie i pieniądze. Dobra, których nie uznawał, chyba że potrzebował na flaszkę albo prochy. Chyba że przez chwilę potrzebował dachu nad głową. Poza tym, była jeszcze zazdrość. Uczucie, które go napędzało. Zazdrościł zawsze, wszystkim i wszystkiego. Przyjedzie.

Mroczny książę przyjedzie zrobić porządek w swoich włościach.

Już niedługo.

Zawsze przyjeżdżał. I zawsze jakoś ją znajdował. U matki, w pracy, na sesjach wyjazdowych, u koleżanki. Zawsze. Zupełnie jakby miała wszczepiony traser. Przyjeżdżał i na nowo kradł jej serce, sobie tylko znanymi sposobami. A kiedy była już miękka jak wosk, ustawiał ją do pionu. Był istnym geniuszem manipulacji, przynajmniej na trzeźwo zawsze znajdował odpowiednie słowa, którymi mógł sobie ja otworzyć, uczynić posłuszną, zakochaną, albo, jeżeli miał taki kaprys, strącić na dno piekła.

Kiedy wypiła herbatę, w chatce zrobiło się ciepło. Miękki, żółty blask lał się przez małe okna, a na dworze lodowaty wiatr sypał kurtynami drobnego śniegu. Z zewnątrz, z puszczy, albo zamarzniętego, smaganego wiatrem pola porośniętego jakimiś badylami, te okienka musiały wyglądać jak azyl. Jeżeli ktoś stał tam i marzł, to musiał na ich widok pomyśleć o gorącej herbacie z konfiturami, cieple kaflowego pieca, orzeźwiającym, ciężkim zapachu świerkowych belek.

Zasłoniła okna jak się dało, rozebrała się do naga, położyła na podłodze kłującą, szorstką skórę dzika, którą zdarła ze ściany, i usiadła na niej, czując, jak ostra szczecina kłuje ją w pośladki.

Wokół niej stały płonące świeczki, w kilku spodkach i nakrętkach od słoików tliły się zioła oraz niewielkie żywiczne bryłki, napełniając kuchnię ciężkim, kadzidlanym dymem. Otworzyła grimoir, a jej loki lśniły jak płomień. Przez chwilę oddychała głęboko przez nos, a potem rozłożyła ręce.

– Sator... Arepo... Rotas... Frutimiere, Likaone!

I wciąż od nowa. Mijały minuty. Dym sączył się z miseczek, wypełniał kuchnię i układał się warstwami. Wirowały w nim spirale i arabeski. Melania siedziała z głową odrzuconą do tyłu, przez jej ciało przebiegały dreszcze.

– Frutimiere!

Nie czuła, że kołysze się na klęczkach, że porusza biodrami jak tancerka egzotyczna, ręce zwisały jej bezwładnie z boków. Dar płynął przez nią, prosto z ziemi, jak powolny piorun. Płomyczki kaganków odchyliły się od niej na boki.

– Likaone!

Włączył się autoalarm.

Melania wyszła w parzące, obezwładniające zimno, owinięta tylko kłującą, płową skórą odyńca, niczym prosto z paleolitu. Wyciągnęła dłoń z pilotem i wyłączyła syrenę. Samochód kwiknął dwukrotnie i ucichł.

Wokół puszcza stała w czerni i tylko śnieg fosforyzował sino, nad polem wisiał księżyc, jak lekko nadgryziony owoc, i zalewał wszystko rtęciowym blaskiem. Na pole padały czarne cienie.

A wtedy usłyszała skowyt. Potężną, głośną pieśń myśliwską, polującego basiora. Była w niej siła i godność, i cała otchłań pierwotnej dzikości drapieżnika.

Blisko.

Bardzo blisko. Słyszały. I ciągnęło je tu.

Wróciła do domu, czując jak wali jej serce. Zaczynało się.

Trans jeszcze wirował jej w głowie, kiedy usiadła znowu na futrze, kładąc przed sobą owalną bryłę mięsa ze sterczącą, białą jak z porcelany, kością. Jej usta poruszały się, inkantacje płynęły jedna za drugą.

– Sator...

Igła wbiła się w gumowy korek fiolki, tłoczek strzykawki cofnął się do oporu.

– Arepo...

Melania ścisnęła mięso udami i wstrzyknęła w nie demerol, ostrożnie, żeby samej się nie dziabnąć. W kilku miejscach. Obficie. Znajomy weterynarz powiedział: "Zatrzymuje słonia w biegu". Potem, nie zmieniając igły, wciągnęła kilka nalewek ze swoich brązowych buteleczek i zaaplikowała giczy kilka kolejnych zastrzyków.

Trans mijał. W jego miejsce nadchodził strach.

Już niedługo...



Czytaj dalej...




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
SPAM(ientnika)
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Dominika Repeczko
Piotr K. Schmidtke
Satan
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
W. Podrzucki
Tadeusz Oszubski
Tomasz Pacyński
Zbigniew Jankowski
Ďuro Červenák
P. Nowakowski
Marcin Pielesh
Adam Cebula
XXX
Marcin Mortka
Andrzej Zimniak
Brian W. Aldiss
Ian Watson
J. Grzędowicz
M. i S. Diaczenko
Brian W. Aldiss
T.Noel, D.Brykalski
Raport nr 1
 
< 48 >