Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Jagna Rolska „Szukając Tír na nÓg”

Opowiadania Jagna Rolska - 14 lutego 2020

Anna owinęła się szczelnie kocem i zapatrzyła na ogród. Wyglądał zwyczajnie, prawdę mówiąc, był mocno zaniedbany. Osiem miesięcy po wybuchu epidemii kończyła się jesień. Przy każdym podmuchu wiatru żółte liście spadały kaskadami na niegdyś wypielęgnowany, a obecnie zarośnięty chwastami trawnik. Nikt ich nie sprzątnie. Bo oprócz niej nie było tu już nikogo. Wokół panowała niezwykła cisza. Czasami miała wrażenie, że od niej wariuje.

Upiła łyk kawy i zapatrzyła się na poczerniały srebrny pierścionek Claddagh. Z uporem nosiła go na lewej dłoni z sercem skierowanym do środka. Nie powinna, bo przecież nie była już mężatką. Ale pierścionek przypominał jej szczęśliwe chwile. Beztroskie życie, jakie wiodła, zanim świat oszalał.

Trawa w Irlandii ma niezwykle intensywny kolor. To nie zmieniło się nawet po zagładzie. Deszcz wciąż padał. Sprawdzało się stare powiedzenie nieżyjących od dawna irlandzkich matek, że pory roku różnią się wyłącznie temperaturą opadów. A w deszczu dzieci rosną. Szkoda tylko, że już nie było żadnych dzieci, i zgodnie z najlepszą wiedzą Anny nigdy się nie pojawią.

Od niedawna pozwalała sobie na krótkie wycieczki. Wychodziła poza własną posesję, i ignorując wydobywający się z sąsiednich domów smród rozkładających się ciał, wędrowała nad zatokę Shannon. Przebrnięcie przez kolonię zagrzybionych i jeszcze przed zagładą zdecydowanie odstręczających klockowatych domków, stanowiło wyzwanie. Żwirową ścieżkę prawie w całości porosła trawa, a nieprzycinane przez nikogo krzaki kolczastych jeżyn rozkrzewiły się, jeszcze bardziej utrudniając dostęp do brzegu. Zawsze jesienią uginały się od dużych owoców, jednak w tym roku nie było ani jednego.

Woda wcinającej się głęboko w ląd zatoki była spokojna i przyjemnie koiła oczy. Na łące nie było zwłok. Wypakowane białymi robakami krowy rasy szkockiej rozkładały się zbyt powolnie na położonym jakieś trzysta metrów dalej ogrodzonym pastwisku.

Anna siadywała na drewnianej ławce ustawionej nieopodal brzegu i jeśli akurat trwała pora przypływu, z rozkoszą wdychała bryzę. Pomimo sporej odległości od oceanu czasami docierała aż tutaj. To była spora odmiana po zatrutym rozkładem powietrzu spowijającym wioskę. Istniała spora szansa, że listopadowe tajfuny w końcu przewietrzą tę trupiarnię, ale póki co słodkawy i odrażający smród towarzyszył jej przez całą dobę. Zwłaszcza w najcieplejsze dni lata. Pocieszające było wyłącznie to, że wysokie temperatury przyspieszyły proces rozkładu i być może wkrótce okolica stanie się bardziej znośna. Miała świadomość, że nie zatruła się trupim jadem wyłącznie dlatego, że okolica, w której mieszkała, była niezbyt mocno zaludniona. Nawet nie chciała sobie wyobrażać co działo się w oddalonym o dwadzieścia kilometrów Limericku.

W marcu, tuż po tym, jak wirus zabił wszystkich sąsiadów, próbowała ich grzebać, ale to zadanie było ponad jej siły. Z trudem wykopała dół, do którego zepchnęła ciało męża. Conor mierzył prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i nieco przytył ostatnimi czasy. Nie była w stanie wykonać godniejszego pochówku i prawdę mówiąc nawet trochę się ucieszyła, że ciało męża upadło twarzą w dół. Nie musiała patrzeć na pozbawione tęczówek i nieruchome gałki oczne. Jakoś nie mogła się przemóc, żeby zamknąć Conorowi powieki. Dotykanie zarażonej, napuchniętej twarzy było zbyt straszne.

Chciała zapamiętać jego prawdziwe rysy i ich ostatni wspólny poranek, gdy leżeli przytuleni na małżeńskim łóżku. Za szczelnie zaciągniętymi kotarami, by nie widzieć groźnego świata. I z dwojgiem martwych dzieci w sąsiednim pokoju. Nawet mu nie powiedziała, że chłopcy zmarli. Jaki to miało sens? Spojrzała mężowi w oczy. Po zielonych tęczówkach nie został ślad. Ledwie zarysowane wyblakłą żółcią spoglądały na nią z uwagą i rozpaczą jednocześnie. Leżeli w pogniecionej pościeli, a Conor obficie się pocił. Wiedziała, że to już koniec. Odszedł w ciszy. W zasadzie nie usłyszała nawet jednego westchnienia. Jedynie dłoń, którą ją obejmował, nagle zwiotczała i osunęła się na poduszkę.

Później, gdy wyobrażała sobie, że te nieosłonięte oczy uwalały się ziemią, żałowała, że jednak nic z tym nie zrobiła. Choć właściwie jakie to miało znaczenie?

Dzieci zawinęła w kołdry z nadrukiem Spidermana. Nie próbowała ocierać łez i smarków. Obydwaj chłopcy byli zdecydowanie lżejsi od ojca. Mieli po osiem lat, zanim ta cholerna zaraza sprawiła, że nigdy więcej nie wezmą do ręki swoich smartfonów, nie zbiegną z jazgotaniem na śniadanie do kuchni i nie będą błagać z cielęcymi oczami o pozwolenie na gry na konsoli.

Wrzuciła ich do wspólnego grobu i natychmiast chwyciła za łopatę. Gdyby nie zrobiła tego od razu, później nie odnalazłaby sił, by zasypać warstwą ziemi sens swojego życia.

Nieco pomagało, że wokół szalał medialny chaos. Zanim wyłączyli prąd i Internet, informacje docierały w miarę regularnie. Na paradoks zakrawał fakt, że ostatnim medium, które zgasło tuż przed odcięciem zasilania, była staroświecka telewizja. To z niej Anna czerpała międzynarodowe informacje. W większości histeryczne poradniki, jak uniknąć zakażenia, ale czasem pokazywali doniesienia z dalszych regionów. Zanim w domu zapanowała kompletna ciemność, Anna dowiedziała się, że wirus opanował praktycznie całą planetę i trzebi całe jej życie. Od ludzi począwszy, na pszczołach skończywszy. Co oznaczało, że wprawdzie nie od razu, ale większość roślinności też była skazana na zagładę.

Pytania, dlaczego się nie zaraziła, nie zadała sobie właściwie nigdy. Oczywiście że czekała na śmierć. Ta otaczała ją z każdej strony, ale gdy nie przyszła, to – choć nie wierzyła w żadne bóstwa – uznała, że jest w tym jakiś plan.

Przez pierwszy tydzień po pogrzebaniu Conora i synów obsesyjnie chodziła po domach sąsiadów, starając się znaleźć kogokolwiek żywego. Raz udało jej się znaleźć płaczące niemowlę z niebieskimi oczami. Mając nadzieję, że jest zdrowe, zrezygnowała z zabierania jakichkolwiek przedmiotów z zakażonego domu. Owinęła dziecko własnym swetrem i poszła do marketu spożywczego sieci Dunnes Stores.

Znajdujące się w sercu miasteczka niewielkie centrum handlowe odwiedzała z konieczności i zdecydowanie niechętnie. Nie czuła się tu bezpiecznie i co chwilę miała wrażenie, że coś lub ktoś ją obserwuje. Zresztą coraz częściej jej się zdarzało, że kątem oka zauważała jakiś poruszający się cień i zrozumiała, że jej umysł zaczyna wariować z ciszy i samotności.

W markecie nie było wielu ciał, bo choroba nie atakowała znienacka i wysysała siły z nieszczęśników powoli. To sprawiało, że prawie wszyscy umierali w szpitalach, dopóki te funkcjonowały, a później, gdy stało się jasne, że medycyna jest bezradna, kończyli żywot we własnych domach. Z tego samego powodu nie było wielu zwłok na ulicach i porzuconych samochodów na jezdniach. Jednakże w marketach odrażająco cuchnęło zepsutym jedzeniem. Smród napływał z nieczynnych lodówek i rozciekniętych chłodni, a także ze spleśniałych warzyw i owoców. Nikt nie rabował żywności. Jednym z pierwszych symptomów zakażenia była całkowita utrata apetytu.

Owszem, gdy tylko wybuchła panika, markety częściowo ograbiono, ale wkrótce chorzy ludzie z niknącymi tęczówkami pozostawili je w spokoju i obojętni na wszystko, co działo się wokół, zamykali się we własnych domach, czekając na śmierć.

Dziecko płakało, więc uznała że musi być głodne. Ominęła zamkniętą kasę, na której rozkładał się trup kasjerki. Anna ją znała. Mieszkała kilka domów dalej, była samotna i od zawsze pracowała w tym sklepie. Prawdopodobnie nie chciała umierać sama w domu i na przekór chorobie spędziła ostatnie chwile właśnie tutaj. Poza nią więcej ciał w zasięgu wzroku nie było.

Przeszła na dział dziecięcy i wybrała mleko w proszku, parę ubranek, pieluchy. Idąc w stronę wyjścia, zgarnęła jeszcze dwie butelki wody. Tę zabierała za każdym razem, gdy tu przychodziła. Magazynowała je w piwnicy domu. Wiedziała, że skażenie wody jest kwestią krótkiego czasu. Obecnie do mycia używała tej z płynącego obok jej domu strumienia, ale pić jej już nie miała odwagi.

Niemowlę zmarło trzy dni później, a Anna solennie sobie obiecała, że nie będzie więcej szukać nikogo żywego. Zagrożenie zatruciem rosło z dnia na dzień. Sytuacji nie poprawił wzrost temperatur w kwietniu. Coraz częściej pojawiające się słońce bezlitośnie rozprawiało się ze zwłokami. Wtedy postanowiła zgromadzić maksymalnie dużo zapasów i zaszyć się na lato we własnym domu. To były najdziwniejsze miesiące w jej życiu i ze zdumieniem odkryła, że wcale nienajgorsze. Oczywiście wyłącznie w tych momentach, gdy przytłaczający żal po śmierci najbliższych nie rozdzierał jej serca.

Świat się zmienił i zmienił ją. Zawsze miała naturę introwertyka, ale jej tryb życia od pierwszych chwil po przyjeździe do Irlandii dwadzieścia lat wcześniej nie pozwalał na to, by choć na chwilę ukryć się przed światem, wyciszyć i przeanalizować własne uczucia. Wpadła w wir pracy, potem rodziny i usilnego przekonywania samej siebie, że deszczowe wybrzeże hrabstwa Clare jest jej miejscem na świecie, a tęsknota za Polską kompletnie jej nie dotyczy.

Teraz, pozbawiona prądu, kontaktu ze światem i drugim człowiekiem, spędzała godziny na czytaniu i wsłuchiwaniu się w wewnętrzne głosy. A tych z każdym dniem słyszała coraz więcej. Czasem, patrząc w czarne szyby zalewane strugami deszczu, zastanawiała się, czy wariuje. Ciągle wydawało jej się, że ktoś przemyka tuż za jej plecami.

Na co dzień zajęta powszednimi zajęciami, jedynie czasami dopuszczała do siebie myśl, że jest pewnie ostatnim człowiekiem na świecie, wokół kończy się życie, a ona stanowi bijące serce planety siedzące w żółtym fotelu z Ikei naprzeciw ceglanego kominka, który wymurował dziesięć lat wcześniej brat Conora, Sean.

On sam umarł, uderzając czołem o blat baru w pobliskim pubie. Nie zabiła go zaraza, tylko zawał. Miał to szczęście, że jego ostatnim ziemskim widokiem był oszroniony kufel guinessa ozdobionego kremową pianką. I nie musiał pamiętać białych oczu ludzi, których kochał.

Pogłaskała okładkę książki. Szkolny podręcznik z baśniami, który w innym, lepszym życiu jeden z bliźniaków wyrywał drugiemu i wpychał do plecaka tuż przed tym, zanim wybiegł z domu, spiesząc się do szkoły.

To było zwykłe, dość tandetne wydanie z nieciekawymi ilustracjami. Ale Anna miała obrazki w nosie. W chwiejnym świetle zapachowych świec znalezionych w Lidlu obsesyjnie szukała plamek, rys i jakichkolwiek dowodów na to, że bławych kartek dotykały paluszki jej synów. Upiła łyk herbaty. Przynajmniej tego jej nie zabraknie. Gdy po raz pierwszy wyprawiła się po pogrzebie Conora i dzieci swoim pistacjowym Mini Morissem do centrum, przywiozła cztery duże kartony torebek z przyzwoitą English Breakfast. I kilkadziesiąt chińskich zupek.

Zatopiła się w lekturze ulubionej opowieści bliźniaków. Tír na nÓg, czyli Kraina Wiecznej Młodości. Celtycki mit hrabstwa Kerry. Opowieść o Oisinie, który uległ namowom pięknej Niamh i udał się z nią do Tír na nÓg, krainy wiecznego szczęścia. A potem zapragnął wrócić do Irlandii. Niamh przestrzegła go, żeby nie zsiadał z konia i nie dotykał ziemi, ale on nie posłuchał i w mgnieniu oka zmienił się w starca.

Anna doczytała legendę i zatopiła się w myślach. Może łatwiej być takim Oisinem? Gdyby postarzała się gwałtownie, krócej musiałaby czekać na koniec ziemskiej udręki w wiosce pełnej martwych sąsiadów. Samobójstwo rozważała wiele razy. Godzinami obmyślała, jak skończyć ze sobą w możliwie najbardziej bezbolesny sposób, ale brakowało jej odwagi. Nigdy nie zażyła zapasu leków nasennych przyniesionych z apteki i nigdy nie zdołała założyć na szyję pętli sznura powieszonego w garażu. Wchodziła kilkukrotnie na stołek, ale nie posunęła się dalej. Nie umiała targnąć się na własne życie. Czasem fantazjowała o podcięciu sobie żył. Z tego też nic nie wyszło. Bała się bólu i krwi. Na przekór wszystkiemu trwała, choć nie wiedziała po co.

Starając się nie myśleć o otaczającym ją świecie, przewróciła kolejną stronicę i zaczęła czytać baśń o wojownikach króla. Zagrzmiało. Wzdrygnęła się, ale nie odwróciła wzroku od obrazka, na którym widniał stojący w płytkim dole wojownik osaczony przez dziewięciu nacierających na niego z oszczepami rycerzy Fianny. Nie była pewna, skąd ta dziwaczna konfiguracja i nie pamiętała tej opowieści. Miała czas. Kosmicznie wielką ilość czasu. I donikąd się nie spieszyła. Umościła się wygodniej i zaczęła czytać. Przemknęło jej przez myśl, że chętnie posłuchałaby celtyckiej muzyki, która normalnie doprowadzała ją do szału, ale prądu nie było przecież już od kwietnia, a świat spowijała cisza. Jeśli nie liczyć odgłosów częstego w tej okolicy deszczu i wiatru.

Dopiła zimną już herbatę.

Na kolejnej stronie podręcznika bliźniaków widniało zdjęcie Upper Lake. Anna nigdy nie była w Kerry i z zachwytem oglądała surowe skały otaczające jezioro. Ale nie to poruszyło strunę w jej sercu. Przez środek zdjęcia biegła narysowana czerwoną kredką kreska. Anna przysunęła książkę do czekoladowo-wiśniowej świeczki i z trudem odcyfrowała bohomaz pod niewprawnie narysowaną strzałką.

To miejsce pokazała mi wróżka drzewna! To tędy się wchodzi do Tír na nÓg!

Nie była pewna, który z jej synów mógł to napisać, ale z pewnością było to koślawe pismo jednego z nich. Za oknem rozszalał się tajfun. W oknach zadźwięczały szyby, ale na szczęście tym razem przetrwały uderzenie żywiołu. Podrzuciła drewna do kominka i szczelniej owinęła się kocem.

Ponownie zapragnęła muzyki. Zwyczajnego wsunięcia do uszu słuchawek i dźwięków, które pomogłyby jej ukoić strach. Nic takiego nie nastąpi już nigdy. Telefony wysiadły już dawno temu. Prąd i komputery też. Już nigdy nikt na tej planecie nie wywoła feerii dźwięków ani kolorów. I nie usmaży frytek w pobliskim barze. I nie puści filmu w kinie.

Odłożyła podręcznik z baśniami stroną tytułową do góry. Przez chwilę płakała bezgłośnie, pozwalając, by łzy toczyły się po jej policzkach. Próbowała być dzielna, ale to nie było łatwe. Usiłowała zanucić piosenkę, którą grali, gdy tańczyła na własnym weselu z Conorem. Nawet słyszała echo orkiestry, ale umykała jej melodia.

Właściwie już zamykała powieki, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Usiadła i powiodła nieprzytomnym spojrzeniem po salonie.

Podeszła do drzwi i uchyliła je ostrożnie. Nie było tam żadnego życia. We front domu załomotała wykrzywiona wichrem gałąź. Znów dała się oszukać.

***

Anna zapakowała do samochodu zapas jedzenia i wody i kilka kanistrów z benzyną. Wsiadając za kierownicę, spojrzała na dom i po chwili parsknęła śmiechem. To wszystko było tak surrealistyczne, że ciężko było ogarnąć. W żywym świecie pewnie dostałaby kilkaset lajków za niewinne zdjęcie kierownicy samochodu i komentarz, że rusza w podróż. Po raz kolejny zerknęła na zepsuty odtwarzacz. Miała go naprawić długi czas przed wybuchem epidemii, ale odkładała to, bo przecież mogła posłuchać radia. Teraz już nie mogła. I tym samym bezpowrotnie zniknęła ostatnia możliwość posłuchania jakiegokolwiek głosu. Oczywiście, gdyby pomyślała o tym wcześniej, mogłaby skorzystać z jakiegokolwiek innego samochodu, ale zanim o tym pomyślała, wszystkie akumulatory w nieużywanych pojazdach szlag trafił.

Jechała pustą drogą łączącą hrabstwa, konsekwentnie omijając Limerick. Obwodnica biegła jakieś cztery, może pięć kilometrów od miasta, ale i tak zasunęła szczelnie szyby, bojąc się trujących wyziewów. Poruszała się powoli, nie bardzo ufając swoim oczom. Coraz częściej widziała cienie uciekające poza krawędź widzenia. Pomyślała, że byłoby ironią losu, gdyby właśnie teraz wjechała w jakąś przeszkodę i zginęła w wypadku samochodowym.

Dotarcie do Killarney zajęło jej niespełna dwie godziny. Ominęła miasteczko najszerszym łukiem, jakim się dało, i wjechała na górzysty teren Kerry. Samochód zostawiła pośrodku drogi; uznała, że w jej obecnym położeniu, szukanie parkingu mija się z celem. Jezioro znajdowało się tuż obok. Wystarczyło się przedrzeć przez pasmo zarośli, by stanąć na skalistym, wysokim brzegu. Po przeciwnej stronie wody rozpościerał się widok na góry. Właśnie rozpoczynał się spektakularny zachód słońca.

Po raz pierwszy od bardzo dawna, pożałowała, że baterie do aparatu rozładowały się dawno temu. Kiedyś uwielbiała robić zdjęcia i wychodziły jej całkiem niezłe. Umiała uchwycić interesujące kadry. Miała do tego oko. Po zagładzie nawet nie pomyślała o aparacie. Pomysł uwiecznienia wymarłego świata wydał jej się niestosowny. Teraz, po raz pierwszy od miesięcy, miała ochotę utrwalić tę przepiękną scenerię. Tylko dla kogo?

Gdyby kilka miesięcy temu ktoś ją zapytał, jak to jest, być prawdopodobnie ostatnim człowiekiem, parsknęłaby śmiechem. Teraz nie było jej specjalnie wesoło. Umierała ze strachu, ale przychyliła się i zaczęła napychać kamieniami kieszenie i plecak. Dla pewności przywiązała go do siebie w pasie linką.

Upper Lake lśniło w czerwonych promieniach słońca. Spokojna tafla wody nie była gotowa na intruza, który podszedł do skalistego zbocza i z westchnieniem powiódł wzrokiem po okolicy. A potem rzucił się w toń szukając Tír na nÓg.

Za występem skalnym zamajaczył cień wróżki drzewnej. Zniknął tak szybko, jak się pojawił.

 

Jagna Rolska




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Jagna Rolska „Na początku był Człowiek”
Opowiadania Jagna Rolska - 23 sierpnia 2019

Tym razem mamy dla czytelników przedruk opowiadania Jagny Rolskiej, które pierwotnie zostało…

Jagna Rolska „SeeIT”
Patronaty F-ta Jagna Rolska - 10 stycznia 2019

Rok 2117. Ziemia to tykająca bomba, która niedługo ulegnie zniszczeniu. Ludzkość musi opuścić planetę…

[Recenzja] „Słowodzicielka” Anna Szumacher

W „Słowodzicielce” jest więcej elementów, które mogą nasuwać skojarzenia z warsztatem Pratchetta.…

Komentarze: 1

  1. Q__ pisze:

    Fajne. I b. na czasie. Szkoda, że – jak wiem – nie planujesz ciągu dalszego, choć może czasem lepiej, faktycznie, zostawić pewne rzeczy bez jednoznacznych odpowiedzi, czy dopowiedzeń…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit