Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Janusz Stankiewicz „Paskudna sprawa” (2)

Pięść półorka wystrzeliła niemal bez udziału myśli, uderzyła z całą wściekłością tłumioną przez lata, trzasnęła Tahorna w szczękę, zaskakując go, odrzucając w tył. Tahorn uderzył głową o belki ściany, ale ustał na nogach, warknął, sięgając po miecz. Gorath doskoczył do niego, już z nożem w ręku, pchnął pod żebra, ale Tahorn zdążył obrócić się bokiem, zablokować cios, ostrze tylko niegroźnie przejechało mu przez pierś. Zwarli się na chwilę, mocując i powarkując na siebie.

Kapitan zerwał się zza biurka, ale poruszał się wolniej niż dwaj oficerowie. Zanim dopadł do nich, Gorath huknął Tahorna czołem w nos, aż zatrzeszczało, chwilowo wytrąconego z równowagi pchnął na nacierającego Varhagena. Niedźwiedziowaty kapitan nie stracił jednak impetu, odtrącił ramieniem Tahorna, uderzył buzdyganem z szerokiego zamachu. Gorath zszedł nisko na nogach, poczuł nad głową obuch, mijający ją dosłownie o włos, wbił nóż w mięsiste udo kapitana, naparł ramieniem pod wydatny brzuch i wykorzystując energię nacierającego, z warknięciem wyprostował się, przerzucając zwalistego przeciwnika za siebie, przez ramię.

Tahorn zaklął, wyciągając miecz, i ruszył do ataku. Gorath cofnął się o krok, płynnym ruchem wyciągając z pochew bronie, tak jak pisano w liście gończym, ciężka szabla w prawej, krótka maczeta w lewej dłoni. Masywne klingi zderzyły się ze sobą, gdy płasko zablokował cięcie Tahorna. Nie było miejsca na szermierkę, pracę nóg, w takiej walce liczyły się siła i brutalność. Metal zazgrzytał nieprzyjemnie, gdy Tahorn naparł, wiążąc ich ostrza, a wolną ręką chwycił półorka za gardło. Gorath odpowiedział mocnym uderzeniem pod żebra samą rękojeścią maczety, odepchnął Tahorna, poprawił jeszcze raz, z lewej, tym razem już tnąc odsłonięty bok przeciwnika. Koszulka kolcza, którą Tahorn miał pod kurtą, zatrzymała ostrze, ale uderzenie i tak było bolesne. Stracił na moment równowagę, nie zdołał już zablokować ciężkiej szabli, cięcie z góry w obojczyk powaliło go na ziemię.

Gorath nie patrzył, jak raniony Tahorn pada. Instynktownie odsunął się na bok i płynnie obrócił dokładnie w momencie, gdy podnoszący się kapitan z gardłowym warknięciem skoczył na niego, chwytając w niedźwiedzi uścisk, próbując powalić na ziemię. Zraniona noga nie pozwoliła mu jednak dobrze wykorzystać chwilowej przewagi, półork za to stał pewnie, tylko na chwilę ugiął się pod ciężarem Varhagena, po czym stęknął i z mocą obrócił się, rzucając go przez biodro wprost na biurko za nimi. Kapitan upadł ciężko, przewracając wciąż zawalony papierami mebel. Próbował znów poderwać się na nogi, Gorath nie zamierzał jednak mu na to pozwolić. Przymierzył dobrze i ciął szablą w odsłonięty, gruby kark, ciężkie ostrze przeszło gładko, jak katowski miecz. Głowa Varhagena potoczyła się do ściany, zalane krwią papiery oblepiły jego martwą twarz.

– Niech to szlag… – stęknął Tahorn, niezgrabnie próbując unieść się na łokciach, odsunąć w tył, ale ze strzaskanym obojczykiem nie bardzo mu to szło. – Ty durniu, aż tak…

Gorath nie dał mu dokończyć. Zdrada towarzysza bolała i wypierała jakikolwiek sentyment lub litość. Krótkim pchnięciem przebił gardło Tahorna, spoglądając mu wprost w gasnące oczy.

Nagła cisza, zakłócana tylko przez podrygującą pośmiertnie stopę Tahorna i własny, przyspieszony oddech, uświadomiła Gorathowi, co właściwie zrobił. Bez zastanowienia zamordował dwóch towarzyszy broni, facetów, którzy wraz z nim od lat cierpieli niewygody kampanii na stepach Kahrunu. Wspólnie łykali pył bezkresnych równin w gorączce niemal niekończącego się lata, razem dygotali z zimna w jurtach wściekle przygniatanych przez śnieżycę krótkiej, gwałtownej zimy, a w porze deszczowej odmaczali stopy na mokradłach tak długo, że zastanawiali się, czy nie wygniły. Ratowali sobie nawzajem życie więcej razy, niż chciał pamiętać.

W tej krwawej wojnie z Hordą legioniści ginęli całymi dziesiątkami, Gorath na palcach rąk mógł policzyć takich, którzy utrzymali się przy życiu dłużej, niż dziesięć miesięcy. A z Tahornem znał się ponad dwa lata… Nawet Varhagen, choć kawał skurwiela, wydawał mu się bliski, niemal odwieczny na tle coraz to nowych twarzy przewijających się przez Legion. A teraz jego głowa, zalana krwią i oblepiona papierami, leżała pod ścianą jak porzucony stary but. I Tahorn, doskonały jeździec i łucznik, chętnie częstujący gorzałką, gdy siadywali przy wspólnym ogniu, zawsze gotów sypnąć czerstwym żartem. A teraz, zamiast wyszczerzonej w krzywym uśmiechu twarzy, Gorath miał zapamiętać jego gasnące, zdziwione oczy…

Może rzeczywiście był mordercą, paskudnym typem, takim, którego miejsce jest już tylko na szafocie, chodzącą śmiercią, zagrożeniem dla wszystkich wokół siebie. Jego ucieczka przed przeszłością, lata ukrywania się, nadzieja na zapomnienie a może nawet na wolność i nowe życie… Wszystko to nie miało sensu, jeśli jego prawdziwa natura, natura mordercy, zawsze była gotowa wyjść na wierzch i pokazać swoje odrażające oblicze.

A jednak jakaś jego część, ta silniejsza, ta, która zawsze zwyciężała, już szukała rozwiązań. Ukryć ciała? Wymknąć się, spróbować przeprawy przez rzekę? Zabrać konia i w step? Albo skłamać, oszukać, wymyślić jakąś historyjkę? Nie dać się schwytać! Po raz kolejny wyrwać się z oplatającej szyję pętli.

Dopiero teraz dosłyszał krzyki i zamieszanie dobiegające z zewnątrz, od strony dziedzińca fortu. Za chwilę zagrała trąbka alarmowa i ciężkie wojenne bębny, w jakie przed walką zwykły bić siostry Roald. Gorath spiął się, gdy przez głowę przebiegł mu szereg myśli, zaczynających się od „już wiedzą”, a kończących wizją jego samego na palu. Skarcił się pogardliwie za ten atak paniki, nikt nie mógł wiedzieć, co zaszło w kwaterze kapitana. Ten alarm wywołało coś innego.

Tupot butów i łomotanie do drzwi. Gorath, zanim położył dłoń na klamce, by otworzyć, spojrzał za siebie. Krew na ścianach i podłodze, rozbite biurko, przewrócony fotel, porozsypywane papiery. No i makabrycznie rozrzucone ciała dwóch oficerów, to kapitana bez głowy… Nie wyglądało to dobrze.

– Kapitanie, korneta Sana… Szefie? – zdyszany Vent zająknął się, widząc w drzwiach Goratha, za chwilę zdołał jednak zebrać myśli. – Szefie, korneta Sana wróciła, kazała zameldować, że Horda jest już… O bogowie… – urwał, widząc jatkę za plecami Goratha. – Co…?

– Sabotaż, zabójcy w forcie! – wypalił trochę bez sensu Gorath. – To stąd ten alarm?

– Nie… – Vent zamrugał, jakby sprawdzając, czy dobrze widzi. Szerokie ramiona Goratha zasłaniały mu izbę. – Horda ruszyła, szefie. Korneta Sana…

– Ledwo im się wyrwała – zagrzmiał Gruz, wchodząc po schodkach i stając nad Ventem. – Zaatakują jeszcze dziś… U, ładnie. – Ramieniem grubszym niż żerdź palisady odsunął Venta, pochylił się pod progiem, by zajrzeć do środka. Jego twarz, a właściwie jej połowa niezakryta skórzaną maską, rozciągnęła się w paskudnym uśmiechu.

– Tak ich znalazłem – powtórzył bez przekonania Gorath. – Sabotaż Hordy.

Gruz patrzył przez moment na ciała zabitych, przesunął wzrokiem po plamach wciąż świeżej krwi na koszuli Goratha, i w jego zimnych oczach mordercy pojawił się dziwny, łakomy blask.

– Ci pieprzeni sabotażyści – wyszczerzył się. – Zdaje się, że jest pan teraz w forcie najwyższy stopniem, Torgat. Ten bajzel jest teraz twój.

Gorath stanął przy barierce schodów, popatrzył na zamieszanie na dziedzińcu i w step widoczny zza wałów. Legioniści, poganiani przez dziesiętników, sprawnie szykowali się do obrony. Dotąd wszyscy liczyli na ewakuację, zanim Horda nadejdzie w sile, ale przecież byli Legionem Szumowin – przywykli już do gównianego obrotu spraw. Za palisadą i kilkoma stajami stepu, na całej długości horyzontu, było czarno od wrogów. Z tej odległości nie dało się jeszcze rozróżnić pojedynczych sylwetek czy formacji, ale Gorath nie musiał się przyglądać. Znał Hordę, wojował z nią już od ponad dwóch lat. Wiedział, że fort nie utrzyma się dłużej, niż kilka dni. Mała szansa, by  obiecane barki ze sztabu dotarły do nich, zanim z Crinn nie zostanie tylko wypalona ziemia. A o ewakuacji już teraz nie było mowy. Nawet gdyby jakimś cudem przedostali się na drugi brzeg Teshanki, na tych kilku łodziach, które mieli, to za oddanie cennej nafty wrogowi czekałaby ich śmierć. Przez krótką chwilę bawił się myślą o ucieczce, porzuceniu ich wszystkich.

Samotnie być może miałby szansę.

Obejrzał się na drzwi, zamknięte teraz przez Gruza, za którymi zostawił ciała dwóch dawnych towarzyszy, popatrzył na żołnierzy w dole. Legion Szumowin, najgorsi z najgorszych, straceńcy. Posyłani tam, gdzie szkoda regularnego wojska. Surowiec do zużycia. Jego towarzysze. Bez dowódcy nie będą mieli nawet tej nikłej szansy na przetrwanie do przybycia barek. Był im coś winien, tak jak i Tahornowi za te lata, nawet Varhagenowi.

Wziął głęboki oddech i stanął prosto, by do nich przemówić. Objąć komendę po zamordowanych dowódcach, przygotować legionistów na ciężką walkę, podnieść morale.

Spróbować być bohaterem. Choć raz.

 

KONIEC




Pobierz tekst:
Strony: 1 2

Mogą Cię zainteresować

Anna Grzanek „Miecz obosieczny”
Opowiadania Anna Grzanek - 6 marca 2020

– Że co, przepraszam? Długi? – Lucyfer uniósł starannie wymodelowaną brew, kiedy…

Janusz Stankiewicz „Gorath. Krawędź otchłani”

Zapowiedź książki autorstwa Janusza Stankiewicza pt. „Gorath. Krawędź otchłani”, która ukaże się…

Tomasz Jarząb „Wola życia”

Ogarniał go gniew. Jak można było doprowadzić do takiej sytuacji? Jak najnowocześniejsza…

Komentarze: 4

  1. Artek pisze:

    Kolejny napakowany Conan. Opowiadanie bardzo przeciętne, po prostu przeczytać i zapomnieć.

  2. Keishi pisze:

    Fajne! Wygląda jak część większej całości…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit