Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Adam Cebula „Mnóstwo”

Felietony Adam Cebula - 10 lipca 2020
Foto: pexels.com

Nie wiemy na pewno, czy bitwa pod Kadesz miała miejsce w roku 1274 p.n.e. Ponoć to jedna z najlepiej udokumentowanych bitew starożytności, ale tak naprawdę co do jej przebiegu (a co najważniejszem – wyniku) jest wiele niejasności. Wydaje się, że faraon Ramzes II spuścił niezłe manto hetyckiemu królowi znanemu jako Muwatallis II. Aliści to wersja Ramzesa. Jak podaje np. Wikipedia, w 1930 roku, kiedy to odczytano pierwsze tabliczki z hetyckich archiwów z Bogazkoy, stało się jasne, że Egipcjanie nie odnieśli wielkiego zwycięstwa. Najpewniej obie strony poniosły tak wielkie straty, że nie były w stanie dalej dzielnie okładać się maczugami po łbach. To wyjaśnia, jak doszło do podpisania tak zwanego Traktatu Wiecznego (lub Traktatu Srebrnego) uznawanego za pierwszy udokumentowany rozejm w historii zawarty po negocjacjach i uznany przez obie strony. Kopia hetyckiej wersji paktu wisi na ścianie siedziby ONZ w Nowym Jorku. Jest uznawana za symbol tryumfu ducha pokoju nad wojowniczą naturą człowieka.

Mówimy o tym w patetycznych słowach, przywołujemy najwznioślejsze obrazy i porównania, bo nie wypada opowiadać inaczej o zawieraniu porozumień i kończeniu konfliktów. Niestety, przyszedł mi do głowy pewien ważny powód, aby opowiedzieć to prozaicznie, a do dźwięku dzwonów i wojskowych surm dodać coś jak ryk osła. To niestety konieczne, by zauważyć pewien bardzo praktyczny aspekt, coś zupełnie niepasującego do heroicznych zmagań wielkich wodzów – od tych z najdawniejszych czasów (Ramzes II miał w krytycznym momencie osobiście prowadzić swoje wojska do walki) do tych z dnia dzisiejszego. To coś nam towarzyszy na co dzień, i jak mi się zdaje, w istocie organizuje życie, przynajmniej polityczne, ale tak naprawdę chyba działania cywilizacji.

Zmagania Egipcjan z Hetytami trwały przynajmniej dwa stulecia. Zapewne sławna bitwa pod Kadesz ich nie zakończyła, pokój zawarto prawdopodobnie kilkanaście lat później. Jeśli doliczymy pewien margines bezpieczeństwa w datowaniach, to całkiem rozsądnie będzie powiedzieć o konflikcie zajmującym ćwierć tysiąclecia. Lekką rączką dziesięć (może więcej?) pokoleń, bo w tamtych czasach ludzie długo nie żyli.

Możemy tylko się domyślać, co myśleli wielcy wodzowie. Natomiast co się im przypisuje – to wiemy. Skoro tablice z tekstem rozejmu umieszczono w budynku ONZ, to niosą ze sobą wielkie idee humanistyczne: porozumienie, pokój, współpracę międzynarodową i inne srebrne dzwony, a nie nie tylko komunały, takie, że wojna rujnuje, a zgoda buduje.

Mogę tylko podejrzewać, co myśleli owi wielcy ludzie znani jako Muwatallis II i faraon Ramzes II. To, co myśleli, było z wielkim prawdopodobieństwem bardzo przyziemne z punktu widzenia działaczy ONZ czy wielkich humanistów jak Sokrates, którzy tworzyli cywilizację śródziemnomorską. To było coś fundamentalnego i niestety chyba dla większości polityków do dnia dzisiejszego mądrość ta jest nieosiągalna. Odkrycie powiedziałbym matematyczne, bo obaj władcy najwyraźniej zdali sobie sprawę z istnienia pewne liczby, na której od pewnego czasu zasadzać się będzie budowanie stosunków między hordami, plemionami, państwami i gildiami kupieckimi. Otóż, jak mawiał Kali (ten, który sformułował w powieści Sienkiewicza, czym jest dobro, a czym zło na przykładzie krów), ludzi bywa mnóstwo. Mnóstwo jak mrówek, jak much albo pcheł, za wiele by policzyć, zbyt wiele by wyrżnąć do nogi.

Przez wiele tysiącleci, a zapewne przez setki tysiącleci (skoro przyjmujemy, że gatunek homo sapiens istnieje przynajmniej 300 tysięcy lat, o ile pamiętam najstarsze stanowiska archeologiczne liczą sobie 315 tysięcy lat) działała dobra zasada postępowania z ludami, które weszły nam w drogę: wyrżnąć do nogi. I spokój. Takie były doświadczenia i wynikały one z matematyki. Zwiększanie się populacji ludzi odbywało się mniej więcej po eksponencie. W drogę wchodziły różne klęski żywiołowe, zarazy czy inni ludzie, i przez te trzysta tysięcy lat (mniej więcej) ludzi zwykle nie bywało mnóstwo.

We wspomnianej wspaniałej powieści „W pustyni i w puszczy” owo mnóstwo zostało dobrze określone w zbiorze liczb naturalnych: wynosi około trzysta. Podobne wyliczenia spotkałem w książkach antropologów – w wielu miejscach na świecie od kilkuset zaczynało się coś nieprzeliczalnego, wręcz nieskończonego. Więc można na podstawie obserwacji plemion mniej lub bardziej dzikich (bo na przykład płacących za pomocą telefonów komórkowych) dojść do wniosku, że te pierwotne grupy, których jeszcze nie było mnóstwo, liczyły tak po kilkaset osób.

Mnóstwo materializuje się na gruncie współczesnej i dość zaawansowanej (przynajmniej na poziom współczesnej matury) matematyki. Niestety, musimy sięgnąć do dziedziny budzącej grozę współczesnego homo sapiens – do rachunku prawdopodobieństwa. Otóż dokonujemy wielu losowań, gdzie mamy dwa możliwe wyniki: A i B. Zakładamy, że jeden z nich jest prawie pewny, drugi prawie niemożliwy. Powiedzmy, że A zdarza raz na sto losowań, a zwykle wychodzi B. Zwiększamy liczbę losowań i zadajemy sobie pytanie, jakie jest prawdopodobieństwo, że dostaniemy przynajmniej jeden wynik A? Okaże się, że przy pewnej dużej liczbie. Jeśli się nie pomyliłem, przy stu losowaniach i prawdopodobieństwie odpowiednio A=0,01 i B=0,99, to przy 100 losowaniach dostaniemy przynajmniej raz A z prawdopodobieństwem 0,634. Przy 200 podniesie się ono do 0,866, a przy mnóstwie losowań (czyli 300) do 0,951. Prawie na pewno dostaniemy jakieś A.

Zatem gdy napadamy na wioskę, to prawdopodobieństwo wyrżnięcia dokładnie wszystkich nie jest takie wielkie, ktoś zdąży uciec, kogoś nie będzie na miejscu. Tragiczne doświadczenia z II wojny światowej pozwalają określić, że zapewne będzie ono nawet większe od 1/100.

Ale mówimy o pewnej ogólnej zasadzie. Zapewne przez ćwierć tysiąclecia wyglądało to w następujący sposób: zza wydm wyłaził oddział czy to Egipcjan, czy Hetytów, i zgodnie z dobrą zasadą działającą od niepamiętnych czasów starano się ich wyciąć do nogi. W nadziei, że będzie spokój. Niestety, za jakiś czas wyłaził następny oddział. I tak to trwało przez stulecia, aż doszło do pamiętnej ogromnej bitwy pod Kadesz, która rzecz miała rozstrzygnąć. Otóż wyrżnięto ogromną liczbę wojowników, połamano pewnie około pięciu tysięcy rydwanów i… nic. Jak wynika z badań w bitwie miało wziąć jakieś siedemdziesiąt tysięcy ludzi, było to coś na tamte czasy jak Verdun albo bitwa pod Kurskiem, ale skończyła się w taki sposób, że obie strony, poobijane, wróciły do siebie tak naprawdę z niczym.

Jak ogromna musiała być trauma, świadczą wielkie, wyrzeźbione w granicie opisy tryumfu Ramzesa II nad Hetytami, które zapewne miały podnieść na duchu poddanych. Jak mi się zdaje, opisy na glinianych hetyckich tabliczkach są nieco bardziej realistyczne, ale zabytki świadczą o jednym: że porozumienie zawarto pod przymusem, bez jakichkolwiek wzniosłych uczuć, raczej z poczuciem klęski i wielkiego zawodu, że przeciwnika nie dało się wyciąć do nogi. Oraz świadomości, jak wielki problem mamy, że Hetytów, czy Egipcjan jest mnóstwo.

Tym niemniej wszystko wskazuje, że obaj wielcy władcy, których imiona przetrwały lekko licząc trzy tysiąclecia, zrozumieli. Mnóstwo. Zawsze ktoś przetrwa najazd na wioskę, w bitwie nie wytniemy wszystkich, ktoś wróci, gdzieś za wydmami rozmnoży się i pojawi się już za chwilę, może za kilkanaście lat, ale cóż to w skali historii. W skali historii za mgnienie oka zobaczymy kolejną hordę idącą na nas. Jak nie wytłuczemy wszystkich pcheł w swoim barłogu, much latających nad stołem z jedzeniem, kojotów kradnących owce ze stad, tak nie wybijemy tamtych, choćbyśmy się nie wiem jak starali.

Humaniści raczej nie znają liczby „mnóstwo”. Ile razy czytam o wyższości pokoju nad wojną, nigdzie nie znajduję o niej ani wzmianki. Jest jak napisałem wyżej: bicie w srebrne dzwony dźwięczące o pięknie na przykład koegzystencji, o wartościach – w szczególności europejskiej kultury śródziemnomorskiej. O mnóstwie nie udało mi się przeczytać. Rzecz zasadnicza, gdy humanista pisze o dogadywaniu się – czy to wysokich stron okładających się pod sztandarami, czy o zażegnywaniu awantur pomiędzy dzielnicami miast – można (czy wprost, czy między wierszami) wyczytać, że to kwestia wyboru. Że można ogłosić pokój lub wojnę, znieść dyskryminację czarnych albo homoseksualistów, zrobić pięknie albo brzydko.

To zasadnicza sprawa: gdy w grę wchodzi mnóstwo, nie ma wyboru. Ewentualnie jeśli się kto uprze, mamy wybór między przedłużeniem łomotania się po łbach albo tym upokarzającym wszystkich porozumieniem, po którym trzeba wykuwać wielkie pisane hieroglifami billboardy, którymi będziemy leczyć moralnego kaca. Można jedynie przedłużyć beznadziejną łomotaninę, która nie ma szans skończyć się inaczej niż konstatacją, że tamtych jest mnóstwo. To może trwać ćwierć tysiąclecia, nawet dłużej, ale w końcu wnuki wnuków naszych wnuków, a może o jeszcze jedno lub dwa pokolenia dalej dojdą do prostego wniosku, że tkwią tu jak ostanie gwizdki na pustyni. W nocy zimno, że zęby szczękają, w dzień upał, aż język wysycha na wiór, i choćby nie wiem jak dzielnie maczugą wywijał, nic się nie zmieni. A można by leżeć w cieniu, żłopać zimne piwsko i oddawać się łaskotaniu w pięty przez niewolnice. Ceną jest jedynie trochę wstydu, konieczność kłamania swoim, że to porozumienie, to nasz tryumf, w gruncie rzeczy nic w porównaniu z siedzeniem na pustyni i wypatrywaniem kolejnych hord, które zza wydm w końcu znowu wylezą.

Nigdzie o tym nie wyczytałem, że racji banalnego zwiększenia się liczby ludności oraz kilku innych okoliczności (zasiedlenia nowych terytoriów, postępu technologicznego, zwłaszcza w rolnictwie, ale też w technikach komunikacji miedzy ludźmi, wynalezieniu druku, a po nim internetu) nie ma innego sposobu zakańczania awantur niż porozumienie. Bo nigdy się „tamtych” nie wyrżnie do nogi.

Polecam obserwację wypowiedzi różnych czy to polityków, czy publicystów, trybunów ludu usiłujących kształtować oblicze świata: przekonamy się, jak ekskluzywną matematyczną wiedzą jest znajomość liczby mnóstwo. Równania operatorowe, krzywe eliptyczne, twierdzenie Stokesa (cyrkulacja pola wektorowego po zamkniętym i zorientowanym konturze gładkim jest równa strumieniowi rotacji pola przez dowolną powierzchnię ograniczoną tym konturem, wcale się nie wygłupiam, tak jest!) – to wszystko wysiada. I nie dziwota, wszak rozumienie mnóstwo to rozumienie rachunku prawdopodobieństwa we wcale niepodstawowym przypadku. Posłuchajmy, jak często owi współcześni wodzowie odwołują się do schematu wycinania co do nogi. Przełamanego przez genialnych Ramzesa i Muwatallisa, obu pewnie przypadkiem drugich czyli „II”. Genialnych władców, którzy posiedli pewną tajemną wiedzę, jaka w przeciwieństwie do przepisu na wódkę okazuje się dostępna ludzkiemu rozumowi jedynie czasami, w szczególnych przypadkach, i najpewniej bywa rozumiana jedynie w skrajnej desperacji, w czterdziestym dniu spędzonym na pustyni, po osuszeniu ostatniego bukłaka z piwem.

Zauważmy – to mnóstwo, a nie rozważania nad ładem etycznym doprowadziły do tego, że w Ameryce uznano Murzynów za afroamerykanów, choć nie jestem pewien, czy już ludzi (to chyba jeszcze trochę potrwa). W Polsce czy Anglii można już (w zasadzie) być homoseksualistą. Mówiąc szczerze, to w ruchu Gandhiego nie chodziło tak bardzo o brak przemocy, jak o mnóstwo. Wiem, że to bluźnierstwo, ale legendarny przywódca Indii znalazł po prostu skuteczną metodę na wytłumaczenie światłym skądinąd Anglikom, którzy niedawno wygrali z nazistami, jak działa liczna mnóstwo, i to w stylu Muwatallisa II obserwowanego przez Ramzesa takoż II. Hordy mogą wychodzić zza wydmy 250 lat albo dłużej. Bo jest nas mnóstwo.

Ale mnóstwo bywa rozumiane jedynie przez najmądrzejszych – jak np. Winston Churchill. Jeśli posłuchamy, co mówią odrobinę mniej wybitni politycy o swoich przeciwnikach, usłyszymy, że wraża partia powinna przejść do historii, ktoś wylądować za kratkami… Co oznacza, że do wiedzy o tajemnej liczbie mnóstwo nie doszli. Chcą nakazywać, wypleniać, zakazywać – na przykład nawalania się różnymi znanymi od zawsze substancjami. I nie przyjdzie im do głowy, że to działalność beznadziejna. Nie chcę dawać zbyt detalicznych przykładów, by nie zmienić tekstu w agitkę wyborczą. Posłuchajmy dobrze, przysłuchajmy się, a usłyszymy, że istnieją przywódcy myślący doświadczeniami sprzed ponad trzech tysięcy lat, gdy metoda „wyciąć do nogi” zdawała się jeszcze funkcjonować.

To trochę inna sprawa, że już dawno w demokracjach nie wycinamy się. Bywa, ale rzadko. Nie szkodzi: w głowach ciągle siedzi kategoria „całkowitego zwycięstwa”, przynajmniej takiego jak nad III Rzeszą. W istocie w pomysłach polityków (a raczej awanturników) brzmi nadzieja, że da się jakimś sposobem wyplenić do nogi czy to homoseksualistów, czy to Żydów, ale też i katolików. I owszem, zaginęła pamięć o wojnie, w której przez trzydzieści lat dwa odłamy najlepszej i najmądrzejszej religii pod słońcem usiłowały się przekonać, że to oni są tymi prawdziwymi chrześcijanami, zaś wraża strona jedynie chrześcijanami. Pokój westfalski może dziś pewnie walczyć o sławę z porozumieniem po bitwie pod Kadesz, aliści z pewnością powody zawarcia obydwu paktów w istocie są te same: mnóstwo.

Gdyby nie mnóstwo, obie miłujące Naszego Pana na Krzyżu Umęczonego, wyrżnęłyby do nogi przeciwników w imię miłości bliźniego. Aliści mnóstwo weszło w paradę, po trzydziestu latach zmagań, które w przeliczeniu przyniosły chyba największe zniszczenia w historii kontynentu, w końcu musieli mnóstwo uznać traktatem uznawanym dziś za początek nowoczesnej Europy. Zauważmy, że doświadczenie to jakoś zatarło się w świadomości, zwłaszcza tych odwołujących się do etyki i moralności.

Nie dziwota, że dziś nikt nie nawołuje wprost do podrzynania gardeł i wbijania na pal, ale i za czasów wojny trzydziestoletniej nazywano rzecz bardziej omownie. By brzmiało bardziej po… hmmm… krześcijańsku, może nawet chrześcijańsku, lecz kto usłyszał, dobrze wiedział, co robić.

Dziś zdaje się, że za wzywaniem do wypalania rozżarzonym żelazem czy wyzywania się od zboczków nie stoją podobne intencje, ale posłuchajmy dobrze: mają zostać tylko ci prawdziwi, katoliccy Polacy, patrioci. A reszta? Na Madagaskar? Spróbujmy znaleźć te koncepcje ratowania kraju/narodu/świata, którym mnóstwo nie stoi w poprzek. Ilu zbawicieli mówi, że trzeba się będzie dogadać w jakiejś sprawie i że w związku tym nie można narzucić konkretnego rozwiązania, tylko rzecz właśnie w zawarciu owego Srebrnego Traktatu. Któren co do kolorów raczej złotym mógłby być, a co do sedna sprawy (wybaczcie brzydkie słowo, lecz trudno znaleźć bardziej odpowiednie) – gówniany.

Tak, zdarzają się i takie nienormalności, że ten i ów nawołuje do porozumienia, jeszcze rzadziej do porozumienia, którego kształt może zostać dopiero określony, gdy się porozumiemy, ale to ewenementy na światową skalę, nasze porozumienia sierpniowe. Które, jak ów Srebrny Traktat, obie strony traktowały jak straszną klęskę ze wszystkimi tego skutkami.

Normalnie nienormalne nawoływania do porozumienia nie działają. Gdy polityk czy działacz, ktoś głośny i ustawiony wysoko w hierarchii nawołuje do narzucenia ludziom czegoś, choćby życia w celibacie czy szlachetnej abstynencji alkoholowej, to w istocie opowiada o tym, że jeszcze nie rozumie liczby mnóstwo. Nie doszedł bowiem do dramatycznych doświadczeń Ramzesa i Muwatallisa drugich (II?). Nie rozumie, że tolerancja, zgoda na różnorodność to nie wybór pomiędzy czymś prozaicznym i pięknym, to jest jak komunistyczna definicja wolności – uświadomienie sobie konieczności. Możemy się nawalać kolejne trzydzieści lat czy ćwierć tysiąclecia, ale skończy się tym samym.

Dodam jeszcze, że te rozważania jakoś mi dobrze leżą w nurcie SF. My zajmujemy się zwykle sprawami absolutnie podstawowymi, szukaniem kwintesencji przyszłej i przeszłej historii ludzkości, jej drodze ku gwiazdom i podobnymi głupotami, dzięki którym inni mogą nas traktować jak fragment kultury B. Bo przecie najważniejsze i najwznioślejsze jest kombinowanie, jak by tu tych Hetytów/Egipcjan tak do nogi.

Adam Cebula




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Adam Cebula „Litości dla zaradnych!”
Felietony Adam Cebula - 3 września 2015

W życiu trzeba sobie jakoś radzić, powiedział baca, zawiązując buta dżdżownicą. Adam Cebula…

Adam Cebula „Jak coś nie działa”
Felietony Adam Cebula - 8 stycznia 2019

Czy warto pisać o tym, jak coś nie działa? Pomysł wydaje się…

Adam Cebula „Milczenie jest złotem, czyli o mechanice Newtona”
Para-Nauka Adam Cebula - 24 listopada 2015

Nieboszczyk Newton sformułował trzy fajne zasady… oczywiście zanim został nieboszczykiem. W mitycznych czasach,…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit