strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Recenzje
<<<strona 08>>>

 

Recenzje (3)

 

 


Książka

Ku rozwadze

 

Powrót rosyjskiej fantastyki na nasz rynek odbywa się w sposób zaiste imponujący. Po czarnej dziurze lat osiemdziesiątych, kiedy to każdy chłam znajdował wydawcę, byleby był made in USA, Rosjanie zajmują z powrotem należne im miejsce. Tak właśnie, należne, bo w końcu rosyjska fantastyka jest nam bliższa kulturowo, historycznie nawet, jakkolwiek śmiesznie i politycznie niepoprawnie by to nie zabrzmiało. Działa to zresztą w obie strony, o czym świadczą sukcesy ASa chociażby.

Upadek ZSRR nie zaszkodził rosyjskiej już teraz, nie radzieckiej literaturze. Co ważniejsze jednak, to mam wrażenie, że wiele się nie zmieniło, fantastyka naszych sąsiadów, podobnie jak i nasza, podejmowała już wcześniej tematy ważniejsze, często drażliwe. I mimo obecności cenzury radziła sobie z nimi lepiej, niż w kolejnych opowieściach o cycatych blondynach w futrzanych biustonoszach, dzielnych facetach z blasterami, czy magicznym artefakcie z dziurką w środku, rodem zza oceanu, czy bliżej, zza Kanału La Manche.

Nie chcę tu sugerować, że literatura powinna podejmować tylko rzeczy Ważne i Problemowe, łatwo się w ten sposób stoczyć się aż do linii generalnej pewnego znanego miesięcznika. Ale tak już jest, że w prozie wschodnioeuropejskiej te rzeczy ważne wychodzą jakoś same z siebie, tkwią w podświadomości zbiorowej autorów i czytelników. Taką mieliśmy porąbaną historię.

"Wszyscy zdolni do noszenia broni" – sam tytuł powieści Łazarczuka jest symptomatyczny. To historia alternatywna, z gatunku tych gorzkich, opisuje Rosję po klęsce. I, jak dla mnie, w zasadzie to wystarczyłoby, gdyby był to tylko obraz Rosji po przegranej wojnie, pokazywany z perspektywy trzech pokoleń. Autorski zabieg pokazania konsekwencji przegranej wojny, a w rezultacie kraju pod niemiecką okupacją w ten sposób zyskuje na ostrości, możemy obserwować przemiany, zachodzące w miarę jak zbliżamy się do naszych czasów, aż do obrazu Rosji gangstersko-terrorystycznej, pełnej nowych Ruskich, znanych nam z naszej rzeczywistości.

W powieści jest jednak jeszcze jeden element, zaciemniający i komplikujący fabułę, w dodatku dość pretekstowy. Motywy wielości linii historycznych, temporalnych odgałęzień rzeczywistości miały autorowi służyć do uwiarygodnienia fabuły, do przedstawienia motywacji bohaterów i, co ważniejsze, prawideł rządzących opisywanym światem, czy światami. Jednak to już za dużo: coś, co byłoby znakomitą historią alternatywną, podobną w klimacie do "Człowieka z Wysokiego Zamku", "Vaterlandu" czy trylogii drakańskiej Stirlinga, dryfuje w kierunku dość sztampowego science fiction.

Mimo tej skazy powieść się broni, i to nawet broni się bardzo. Znakomite tempo akcji nie dopuszcza nudy, co więcej, to znakomite tempo nie zostało osiągnięte li tylko za pomocą strzelanin i pogoni, choć i liczba trupów jest dość imponująca. Ale w tym wszystkim nie zatraca się bardzo rosyjskie wyczucie klimatu, budowanego też opisami, czyli tym, co staje się wyklęte w naszej coraz bardziej teledyskowej, powierzchownej popkulturze, podobnej do hamburgera, którego można szybko i łatwo zjeść, jeszcze łatwiej wyrzygać. Tu nie ma prostej, linearnej fabuły, od czytelnika wymagana jest uwaga, by śledzić przeplatające się ze sobą trzy wątki.

Niewątpliwie bilans wypada na plus, powieść Łazarczuka jest pozycją godną polecenia. W najgorszym wypadku zapewni chwile godziwej rozrywki. Jeśli zaś ktoś będzie chciał przy tej rozrywce nieco pomyśleć, zastanowić się nad obrazem podbitego państwa, widzianego oczyma Rosjanina, znajdzie sporo materiału do takich właśnie przemyśleń. Choćby do porównania specyficznego, wielkoruskiego spojrzenia na klęskę z naszym lub zachodnim.

Parę słów na koniec należy się mimo wszystko wydawcy. Nie będą to pochwały, oj nie. O ile autor i tłumacz wyszli z tej imprezy z tarczą, to Wojtek Sedeńko powinien zostać zniesiony na tarczy, ze złomem włóczni tkwiącym w wątpiach, za konsekwentne spieprzenie pracy i wysiłków tych pierwszych. To prawda, zgodnie z prawem Kopernika-Greshama, gorszy pieniądz wypiera lepszy, tak i gorsze edytorsko dzieła będą niewątpliwie tańsze w produkcji. Fatalny przykład działa, można bowiem wydawać cykl popularnego autora w stanie wołającym o pomstę do nieba, i tak ludzie każde gówno kupią (abstrahując od autora, naturalnie, to też nie jego wina). Puszczanie tekstów, które spłynęły od autora czy tłumacza wprost do składu, z pominięciem redakcji i korekty, staje się ponurym standardem, z którym kojarzy się staropolski wyraz "badziewie", a także kilka ostrzejszych. Przestrzegałbym jednak oficynę Solaris przed naśladownictwem, skutki bywają bolesne. Wprawdzie nie jest to jeszcze poziom wydawnictwa, którego nie chcę wskazywać palcem, nie ma błędów ortograficznych na okładce chociażby, o treści nie mówiąc, Dębski na to za stary wróbel. Ale blisko, panie Wojtku, niepokojąco blisko. Naprawdę, przekłady też trzeba redagować, tłumacz to nie Pan Bóg, chociaż Dębski jest nieco podobny, też łysy i z brodą. Nie jest wszechmogący, wszystkiego nie załatwi za wydawcę. To tak ku rozwadze.

 

W.Astrachański

 

Andriej Łazarczuk

Wszyscy zdolni do noszenia broni

przekład EuGeniusz Dębski

Solaris 2003

 

 

 

 


Książka

Mężczyzna i dziewki

 

Zacznę chyba od tego, że tę książkę powinien recenzować mężczyzna. A dlaczego? Ano dlatego, że być może mężczyźni mają większą tolerancję na różnego rodzaju zboczenia (nie wyłączając nekrofilii) pojawiające się na kartkach powieści. Mężczyzna też potrafi zapewne zrozumieć, ba, uzasadnić nawet, dlaczego każda jedna postać kobieca ma imponujący biust. Ja, przy trzeciej cycatej bohaterce, chichotałam w kułak. Nie mogłam powstrzymać się od kiwania głową, czytając jak owe piersiaste i zarazem urodziwe panny, wskakiwały chętnie w objęcia głównego bohatera, ale prawdziwe łzy radości uczciwie zrosiły książkę, gdy przyszło mi czytać, jak jedna ze wspomnianych dam czyni to, nie bacząc nawet na wszy! Wrażenie niezapomniane. Szanowne Panie – zachęcam gorąco! Ubaw po przysłowiowe pachy! Wojującym feministkom nie polecam – czytanie grozi trwałym szczękościskiem. Na szczęście akcja powieści nie dzieje się jedynie w alkowie. Jakiej powieści? Zdaje się, że zapomniałam powiedzieć! Oczywiście chodzi o "Sługę Bożego" Jacka Piekary.

Po książkę sięgnęłam trochę z przypadku. Nie tyle zachęcona samym nazwiskiem autora (nie tym razem przynajmniej), co szokującą recenzją, jaką znalazłam na stronach www Wydawcy, czyli lubelskiej Fabryki Słów, i która to recenzja pojawiła się też na łamach Clicka (w co do dzisiaj uwierzyć nie mogę). Nie mogłam się oprzeć pokusie przeczytania książki, która doprowadziła kogoś do takiego stanu, jaki stał się udziałem recenzenta – pana Adriana Chmielarza. Chciałam przeczytać dzieło, które zaowocowało u czytelnika takim kompletnym porażeniem zmysłów i – w konsekwencji – ową wiekopomną już chyba recenzją!

Lekturę powieści zniosłam dobrze, nie zadławił wprawdzie mnie zachwyt, ale też nie dostrzegłam też u siebie żadnych innych niepokojących objawów. Nawet ubawiłam się setnie, czytając wspomniane wyżej opisy. Nie ja jedna, jak mniemam. W Stanach Zjednoczonych, ogarniętych manią seksizmu i przesiąkniętych do cna ideą poprawności politycznej, książka Piekary trafiłaby pewnie jeśli nie na "indeks ksiąg zakazanych", to zapewne na pierwsze strony brukowców. Główny bohater, Mordimer Madderdin prezentuje bowiem sobą wszystkie cechy w imię równości płci zwalczanych z zacięciem, czyli, upraszczając, jest to po prostu gość, który na skinienie palcem ma wszelkie, obowiązkowo cycate, dziewki w swojej łożnicy, co dla twórczości Jacka Piekary jest dość charakterystyczne, stanowi niemalże jego znak firmowy. Och, Arivaldzie! Przepraszam, nie mogłam się powstrzymać, zupełnie jak bohaterki.... Moim zdaniem niegodne to nie stosu nawet, ale małego płomyczka, niemniej zabawne wielce. Tym bardziej, że ów jurny jegomość, to ni mniej ni więcej a Inkwizytor, jak i inni Inkwizytorzy, nie stroniący od uciech cielesnych. Paradoksalnie, gdyby nie tak przejaskrawiona ta cecha charakteru Madderdina, mogłaby dodać postaci wiarygodności, a kto wie, może nawet głębi. Tymczasem przy czytaniu odnosiłam wrażenie, że postać Mordimera miała być w założeniu Autora bulwersująca, co niekoniecznie oznacza wiarygodna. Podobnież głęboka wiara, z założenia mająca wiele wspólnego z chrześcijańską, i postępki, czy nawet przekonania bohatera nie do końca trzymają się kupy. Tu jednak można przyjąć, choć to naciągane, że owe niezgodności wynikają ze specyfiki świata. W tym świecie bowiem spełniło się marzenie Torquemady – oto Chrystus zszedł z krzyża, by mieczem i ogniem pokarać grzeszników. Teraz Inkwizytorzy kontynuują jego dzieło. Inkwizytor to nie ksiądz jednak, choć podlega władzom kościelnym. Inkwizytor (i tu postąpię zgodnie z wymogami recenzenckiej mody, bo pewien rodzaj porównań sprawdza się w każdym odniesieniu), Inkwizytor to taki kościelny wiedźmin. Specjalnie szkolony postrach na potwory herezji lub wyznawców starych obrządków. Na zlecenie tłustego kupca, a dokładniej tłustych kupców, udaje się tam, gdzie drzemie niewiara, gdzie święcą triumfy nieczystość, plugastwo i zgorszenie, by chronić świat... Oj, chyba mnie poniosło. Przepraszam bardzo, niech mi kto jednak udowodni niestosowność porównania! Wiecie jak szybko i składnie ów Inkwizytor mieczem robi?! No dobrze, dam już spokój.

Książkę stanowi kilka oddzielnych opowiadań, solidnej długości, jak to był pan Chmielarz powiedział. Mordimer Madderdin spotyka kolejnego kupca (no dobrze, nie w każdym opowiadaniu), przyjmuje kolejne zlecenie, wyrzyna w pień kolejnych odstępców, magów i heretyków, tarmosi kolejną cycatą dziewkę, pakuje się w kolejną kabałę. Nieco to schematyczne, ale nie nużące, bowiem książkę Jacka Piekary, wbrew pozorom, czyta się z dużą przyjemnością. Oczywiście, o ile ktoś nie szuka w niej podstaw do literackiego Nobla.

Książka składa się z pięciu tekstów, prezentuje charakterystycznych, choć mało wiarygodnych bohaterów, ma też swoisty klimacik. Idealna lektura dla kogoś, kto czyta książki dla rozrywki. Idealna dla mnie, bo wcale się nie upieram, by każda książka zmuszała mnie do przewartościowania swojego światopoglądu, czy roztrząsania ważkich problemów etycznych. Lubię książki, które czytają się same, a powieść, czy może raczej zbiór opowiadań Piekary do takich właśnie należy.

I udała się Autorowi rzecz trudna, a przy tym robiąca wrażenie, otóż Mili Państwo, czytając, do końca nie mogłam się zdecydować, czy ja lubię tego Mordimera, czy wręcz budzi on we mnie obrzydzenie.

Polecam wszystkim, którzy lubią taką właśnie lekturę, a szczególnie tym, którzy jak i ja czytają w autobusach. Odradzam natomiast tym spośród czytelników, którzy po lekturze recenzji pana Chmielarza, zechcą się dowiedzieć, czym jest "drenująca emocjonalnie puenta" – tego dociec nie zdołałam, prawdopodobnie z braku materiałów badawczych. Pozostaje mi jedynie stwierdzić z niejakim zaskoczeniem, że tym razem, po przeczytaniu książki, orgazm paradoksalnie stał się udziałem recenzenta, było nie było, mężczyzny. Panu Jackowi zaś zalecałabym umiar w samoumartwianiu się – niekoniecznie należy się karać publikowaniem każdego bełkotu na swój temat – czytelnicy gotowi jeszcze pomyśleć, że Mordimer Madderdin to Pańskie alter ego...

 

Kigva

 

Jacek Piekara

Sługa Boży

Fabryka Słów, 2003

 

 

 

 


Książka

Troja 1194 - 1184 r. p.n.e.?

 

Książka Colleen McCullough opowiada o Troi, a właściwie o wojnie trojańskiej. Najsłynniejszym utworem poruszającym tę tematykę jest "Iliada" Homera, choć – jak zapewnia Autorka – nie jedynym. Pewnie większość z Was zna ze szkoły, przynajmniej w zarysie, historię – porwanie Heleny przez Parysa, dziesięcioletnie oblężenie Troi, walkę Achillesa z Hektorem i, na koniec, mitycznego konia trojańskiego. Jeśli ktoś stwierdzi, że, co prawda, coś mu dzwoni, ale nie bardzo wie, w którym kościele, powinien się zapoznać z wydarzeniami opiewanymi w "Pieśni o Troi".

Nawiązania do wymienionych terminów znajdziemy nie tylko w literaturze, ale w codziennym życiu – żeby daleko nie szukać, jeden z typów wirusów komputerowych określany jest mianem "konia trojańskiego", o "pięcie Achillesa", jak sądzę, słyszał chyba każdy.

Słowa zachęty kieruję zwłaszcza do tych, którym Homer nie przypadł do gustu, ponieważ powieść australijskiej autorki, mimo że w miarę wiernie trzyma się obowiązującej wersji zdarzeń, to napisana jest żywym językiem, bohaterowie są ludźmi z krwi i kości, targanymi gwałtownymi emocjami. Dzięki tym elementom książka naprawdę wciąga.

Podejrzewam jednak, że zdecydowana większość Czytelników Fahrenheita zna dość dobrze historię wojny grecko-trojańskiej, co więcej, zna tym samym zakończenie "Pieśni o Troi". Czy jest więc sens czytać powieść Colleen McCullough? Zdecydowanie tak, bo fakt, że wiemy, jak się to wszystko skończy, jak będą się toczyły losy wojny, kto wróci z niej "z tarczą", a kto "na tarczy", pozwalają lepiej wczuć się w sytuację bohaterów, nad którymi ciążą słowa wyroczni, którzy muszą żyć jak skazańcy z odroczonym wykonaniem wyroku. Przykładem może być Odyseusz, który, wiedząc, że z wyprawy wróci dopiero po 20 latach, stara się za wszelką cenę tej wyprawy uniknąć, jest jednak bezsilny wobec Fatum czy też woli bogów. I tu docieramy do tego, co odróżnia "Pieśń o Troi" od "Iliady" – jest to sposób przedstawienia obecności bogów w świecie. U Homera są oni obecni na każdym kroku, u McCullough trzeba w nich wierzyć, aby móc zauważyć ich obecność.

Książka składa się z 31 opowieści, snutych zarówno przez kluczowe dla wydarzeń postacie, takie jak Achilles, Odyseusz, Agamemnon, Priam, czy wreszcie piękna Helena; jak też i te z drugiego planu. W zależności od tego, jak silna jest wiara bohaterów, przypisują oni rozwój wydarzeń bogom lub własnym decyzjom. Taki sposób narracji sprawia ponadto, że raz obserwujemy wydarzenia z perspektywy Greków, innym zaś razem Trojan. Wraz ze zmianą narratora, często nasza sympatia wędruje z jednej strony konfliktu na drugą.

Atutem książki jest przedstawienie wydarzeń mitycznych w sposób quasi historyczny, czyta się bowiem "Pieśń o Troi" jak fabularyzowaną wersję prawdziwych wydarzeń. Historycy są zgodni, że wojna trojańska miała miejsce w rzeczywistości, potwierdzają to odkryte przez Schliemanna ruiny Troi. Autorka, powołując się na historyków, twierdzi, że najważniejsza bitwa o Troję miała miejsce w 1184 r. p.n.e. Czy wyglądała tak, jak opisuje to McCullough? Pewnie nie – ale najważniejsze jest, że mogła tak wyglądać.

Co muszę zarzucić treści książki to opisy bitew. Niestety, są one bardzo statyczne, nie sposób poczuć przypływu adrenaliny pod wpływem lektury, nie słychać bitewnego zgiełku, nie widać tumanów kurzu unoszących się spod kół rydwanów. Uważam jednak, że pomimo tego mankamentu, warto sięgnąć po "Pieśń o Troi", aby odświeżyć sobie pasjonującą historię zmagań herosów. Pełną kontrastów, gdyż z jednej strony mamy bezmyślne okrucieństwo, z drugiej zaś szacunek dla wroga; raz bohaterowie postępują według reguł wojennych, które mówią, że nie można oblężonych "wziąć głodem", innym razem bezpardonowo rozprawiają się z przeciwnikiem, bezlitośnie mordując wszystkich, bez względu na płeć czy wiek. To, co jest siłą tej książki, to portrety psychologiczne poszczególnych bohaterów, doskonale opisane ich rozterki oraz targające nimi emocje. Nie pozwalają one obojętnie przejść obok żadnego z narratorów, nie pozwalają na neutralność. Z drugiej strony, nader często przychodzi nam zmieniać zdanie na temat poszczególnych postaci. Polecam więc zarówno tym, którzy zaledwie w zarysie kojarzą wydarzenia opisane przez Homera, jak i tym, którzy doskonale orientują się w tej materii.

 

Tomek Kopyr Kopyra

 

Colleen McCullough

Pieśń o Troi

tłumaczenie: Justyna Grzegorczyk

Zysk i S-ka, Poznań 2002



Czytaj dalej...




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
SPAM(ientnika)
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Dominika Repeczko
Piotr K. Schmidtke
Satan
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
W. Podrzucki
Tadeusz Oszubski
Tomasz Pacyński
Zbigniew Jankowski
Ďuro Červenák
P. Nowakowski
Marcin Pielesh
Adam Cebula
XXX
Marcin Mortka
Andrzej Zimniak
Brian W. Aldiss
Ian Watson
J. Grzędowicz
M. i S. Diaczenko
Brian W. Aldiss
T.Noel, D.Brykalski
Raport nr 1
 
< 08 >