strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Paweł Laudański Publicystyka
<<<strona 17>>>

 

Kto zamawiał ruskie?!

 

 

Gdy zaczynałem czytać fantastykę, a było to już ładny kawałek czasu temu, święciła u nas triumfy fantastyka socjologiczna. Janusz A. Zajdel, Edmund Wnuk-Lipiński, Marek Oramus, Maciej Parowski – to ci, którym najlepiej zabawa w ową social-fiction wychodziła. Wtedy efekty ich roboty robiły wielkie wrażenie, chodził człowiek z dumnie podniesionym czołem: patrzcie, ludziska, jak ci nasi, ci fantaści, dokopali komuchom! I to tak, że ci nawet nie zauważyli, że są kopani! Jak te niesamowite aluzje były cudnie zakamuflowane, tak, że te fujary z Mysiej nie miały najmniejszych szans się w tym połapać i przepuściły takie paszkwile na naszą cudną rzeczywistość! Wtedy, pacholęciem będąc, nawet w ów rzekomy debilizm cenzorów wierzyłem – cóż, młody był człowiek, naiwny, to nie takie historie przyjmował na wiarę. Dość szybko jednak mi to minęło, doszedłem bowiem do jakże odkrywczego wniosku, że owi cenzorzy doskonale wiedzieli, co puszczają do druku, tylko widać doszli do wniosku, że szkody to-to narobi niewielkie (o ile w ogóle).

Mało które dzieło powstałe w tamtych czasach na fali mody na social-fiction przetrwało próbę czasu i da się bez znudzenia czytać i dziś. Z Zajdla ostał się ino Limes Inferior, z Oramusa – Dzień drogi do Meorii, może jeszcze Twarzą ku ziemi Parowskiego. Garść opowiadań. I wsio – reszta okazała się być generalnie produktem z niezbyt długim terminem przydatności do spożycia, odeszła szybko do lamusa historii polskiej fantastyki, tak, jak do lamusa tej wielkiej historii przeszedł PRL, i dzisiaj już mało kto ma ochotę ową resztę czytać.

Może z tego właśnie powodu nasi fantaści jakoś przestali parać się pisaniem fantastyki socjologicznej; trochę to dziwne, bo czasy mamy przynajmniej tak samo interesujące jak dwadzieścia lat temu. Kto wie, może jest nawet, na swój sposób, ciekawiej niż wtedy. Nie znajduje to jednak przełożenia na nowe, interesujące propozycje prozatorskie. Wciąż tylko jakieś fantasy, mordobicia, strzelanki – dziesiąte parzenie tej samej torebki herbaty, panie. Chyba tylko Ziemkiewicz próbuje, ale za bardzo ostatnio, jak na mój skromny gust, ucieka w politykę. Obym się mylił, ale za dwadzieścia lat jego teksty mogą podzielić losy większości utworów Zajdla czy innych herosów polskiej fantastyki sprzed dwudziestu lat. Brakuje mi dzieła (nie mam na myśli od razu Dzieła!) neutralnego politycznie, o uniwersalnym przesłaniu, które miałoby szansę zachować aktualność przez dwadzieścia, a kto wie, może i dłużej. Czegoś takiego, co napisał Aleksiej Kaługin.

Chodzi o powieść Tam (Gorod krys).

Tytułowe Miasto nie ma granic – stanowi, dosłownie i w przenośni, cały świat dla jego mieszkańców. Zapewnia realizację wszystkich ich potrzeb, zarówno tych podstawowych, niezbędnych do przeżycia, jak i tych bardziej wysublimowanych. Wszystko jest za friko – gdziekolwiek nie pójdziesz, tam zautomatyzowana obsługa nawet nie zająknie się na temat stanu twego konta. Wychodzić jednak z domu nie ma potrzeby, bo wszystko może być dostarczone na miejsce, pod sam nos, do stołu, łóżka – zgodnie z życzeniem. Żarcia w bród, nie trzeba się troszczyć o tak zwany dzień jutrzejszy, absolutne bezpieczeństwo. Życie towarzyskie toczy się na odległość, i to nie tylko zwykłe pogaduszki, ale, dzięki zmyślnie tworzonym iluzjom, spore przyjęcia. Nikogo – no, prawie nikogo – nie interesuje, skąd się to wszystko bierze; po co sobie takimi rzeczami łeb zawracać? Po co tak się trudzić w tym raju dla konsumentów?

A rajem tym zarządza Infor, maszyna (?) o boskiej wręcz mocy, dbająca, poza zaspokajaniem potrzeb wszystkich mieszkańców miasta, przede wszystkim o zachowanie panującego status quo, w zachwianiu bowiem owego porządku znajduje główne zagrożenie dla swych podopiecznych, zamieszkiwanego przez nich miasta i... dla siebie samego.

Zdaniem Kaługina, przytłaczającej większości ludzkiej masy wystarczy do szczęścia system panujący w Mieście Szczurów – wszystko podetkane pod nos, każda, najbardziej nawet wyrafinowana zachcianka natychmiast spełniania (cóż z tego, że spełnienie to dają w przytłaczającej większości ledwie namiastki prawdziwych wrażeń), zero zmartwień i trosk codzienności. Trwać to musi już od dłuższego czasu, nikt bowiem nie pamięta innego życia. Zresztą sam system sprzyja takiej zbiorowej amnezji – po skończeniu szkoły-internatu zdecydowana większość absolwentów zamieszkuje w samotności, z rzadka tylko łącząc się w małżeńskie stadła.

I tylko czasami pojawia się ktoś taki jak Blum, główny bohater powieści, wzięty pisarz, który trochę przez przypadek, trochę z powodu swej nadzwyczajnej ciekawości zaczyna interesować się tym, co dzieje się poza czterema ścianami jego mieszkania. Gdy niewinny spacer po najbliższej okolicy zaczyna przeradzać się w odkrywanie kolejnych sekretów Miasta, zaniepokojony Infor, wiedziony obawą zarówno o stabilność całego układu, jak i swoiście pojmowaną troską o dobro jednego ze swych podopiecznych, postanawia interweniować...

Cóż my tu mamy? Przedstawienie w krzywym zwierciadle społeczeństwa konsumpcyjnego? Kolejna wizja totalitarnej społeczności, zarządzanej na dodatek przez automatycznego tyrana? A może cała ta historia toczy się na pokładzie gigantycznego statku kosmicznego, przemierzającego pustkę wszechświata, by po tysiąclecia trwającej podróży trafić do sąsiedniej galaktyki? Kaługin nie jest łaskaw odpowiedzieć nam na to pytanie, klucząc, zwodząc, poddając wciąż i wciąż nowe podpowiedzi, z których nie wszystkie muszą być prawdziwe.

W sumie może to i dobrze, takie niedopowiedzenie dobrze robi powieści. Tam... nie jest bowiem jakimś wielkim dziełem, to w miarę równo, bez większych wpadek, ale i bez rewelacji napisana rzecz. To kawał niezłej pisarskiej roboty; jedyny poważniejszy zarzut, rzecz, obok której przejść obojętnie się nie da, to nadmierne przegadanie niektórych jej fragmentów – zdecydowanie nie zaszkodziło by jej, gdyby autor zdecydował się tu i ówdzie przyciąć wykwity wodolejstwa. Mimo wszystko rzecz dobrze się czyta; zastanawiam się wciąż, jaki wpływ na to miały minione ciepłe uczucia dla Zajdla, Oramusa i spółki...

 

 

ROSYJSKOJĘZYCZNA FANTASTYKA W POLSCE

PRÓBA BIBLIOGRAFII –CZĘŚĆ X: LATA 1991-1996

 

Nie było lekko. To był czas łapania oddechu po śmiertelnym zejściu jedynie słusznego ustroju, zachłystywania się wszystkim, pod warunkiem, że pochodziło z Zachodu. Wydawcy sprawiali wrażenie, jakby zupełnie zapomnieli, że na Wschodzie też się pisze interesujące rzeczy. Ba, że w ogóle cokolwiek jeszcze się pisze. Wystarczy spojrzeć: w ciągu sześciu lat ukazały się raptem cztery powieści, z czego dwie – zapewne jeszcze siłą rozpędu – w 1991 roku. Nic jednak nie przebije roku 1993, kiedy to opublikowane zostało zaledwie jedno krótkie opowiadanie!

Skłamałbym, gdybym powiedział, że wtedy bardzo się tym zmartwiłem. Bardziej dopiekł mi brak dostępu do wydawniczych nowości ze wschodu; jakoś nikt wtedy nie miał głowy do zajmowania się książkami w języku Puszkina i Dostojewskiego. Nagle okazało się, że tak naprawdę to mało kogo to interesuje, że mało kto zna ów język na tyle dobrze, by móc czytać w oryginale. Rosyjski wyleciał z większości szkół, a jeśli nawet gdzieś pozostawał, to albo z braku alternatywy, albo z litości dla pani rusycystki, co to zostało jej kilka lat do emerytury, i żal było kobiecinę zwolnić na zieloną trawkę. No, a skoro nie miał kto czytać, to i nie znalazł się żaden chętny, by zaryzykować trochę kasy na zaimportowanie literatury zza Buga.

Z perspektywy czasu pozostaje się cieszyć, że z jakością opublikowanej wówczas prozy nie było tak najgorzej. Dwie interesujące powieści (Świątynia czarownic Bułyczowa i Niedoskonali Strugackich), trzy niezłe opowiadania Wiaczesława Rybakowa, zaliczanego do absolutnej czołówki współczesnej rosyjskiej fantastyki, z czego jedno – Nosiciel kultury – wręcz znakomite, do tego zawsze interesujący Łoginow i Koziniec. Może to i niedużo, ale dobre i tyle.

Dobre czasy dla rosyjskiej fantastyki potrafiliby wtedy przewidzieć tylko najwięksi optymiści; jakoś nic nie zapowiadało ich nadejścia. Po tym, jak przekopano się przez dorobek pierwszo– i drugoligowych twórców fantastyki z zachodu (pisząc: "zachód", mam na myśli, rzecz jasna, Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię), przyszedł czas na pisarzy trzecio-, czwarto– i niżej ligowych. Kto by sobie głowę zawracał jakimiś tam ruskimi. Zresztą, czy oni w ogóle coś piszą?

 

1991

 

POWIEŚCI:

480. Bułyczow K. – Świątynia czarownic

481. Jarosławcew S. – Ekspedycja do piekła

 

OPOWIADANIA:

482. Bułyga S. – Kwardylion (NF 3/91)

483. Kazmienko S. – Obrońcy (CzK 2/91)

484. Łoginow S. – Dom przy drodze (NF 8/91)

 

1992

 

POWIEŚCI:

485. Gor G. – Statua

 

OPOWIADANIA:

486. Brataszow G. – Kałuża (NF 10/92)

487. Koziniec L. – Wróżka (NF 9/92)

 

1993

 

OPOWIADANIA:

488. Bułyga S. – Aonachtilla (NF 6/93)

 

1994

 

POWIEŚCI:

489. Strugaccy A. i B. – Niedoskonali

 

OPOWIADANIA:

490. Rybakow W. – Zima (Fx 7/94)

491. Rybakow W. – Nosiciel kultury (NF 11/94)

 

1995

 

OPOWIADANIA:

492. Strugaccy A. i B. – Noc na Marsie (Fx 11/95; ZZ)

493. Strugaccy A. i B. – Mars. Obława. (Fx 11/95; ZZ)

 

1996

 

OPOWIADANIA:

494. Bułyczow K. – Nowy Susanin (Fx 5/96)

495. Bułyczow K. – Minione czasy (NF 7/96)

496. Łazarczuk A. – Mumia (Fx 12/96; ZL)

497. Łoginow S. – Wiek żelaza (Fx 10/96)

498. Rybakow W. – Wizyta (Fx 1/96)

 

 

Użyte skróty:

CzK – fanzin GKF Czerwony Karzeł

Fx – magazyn Fenix

NF – miesięcznik Nowa Fantastyka

ZL – antologia Zombi Lenina (wyd. Solaris, 2003 r.)

ZZ – A. i B. Strugaccy – Z zewnątrz (wyd. SR, 1997 r.)

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Od Redakcji
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
W. Świdziniewski
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
Piotr K. Schmidtke
Tomasz Pacyński
Adam Cebula
Romuald Pawlak
Adam Cebula
Konrad Bańkowski
Adam Cebula
Zbigniew Zodaj
Tomasz Olczyk
Jerzy Grundkowski
Grzegorz Czerniak
Piotr Lenczowski
Miłosz Brzeziński
XXX
Dominika Materska
EuGeniusz Dębski
 
< 17 >