strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Publicystyka
<<<strona 20>>>

 

Alleluja i do przodu, czyli crash test

 

 

Istnieje pewien rodzaj bardzo nieskomplikowanego humoru, polegający na tym, żeby komuś na przykład nogę podłożyć. Śmieszne. Zaręczam, sam się rechotałem do rozpuku, gdy Charlie Chaplin zlatywał ze schodów. Trzeba umieć zlecieć. Albo łomotnąć, jak ten zając, co się uczył latać.

Spotykam w sklepie na Klary Zetkin (dawniej ulicy Bomis) znajomego. Rzecz w zasadzie zwyczajna. Jak się we Wrocku spotyka kogoś nieznajomego, to ów nieznajomy zna kogoś znajomego. Na przykład Rysia Krauzego. Spotykam po raz pierwszy Małgosię i zaczynam opowiadać o wyczynach Harrego Ł. No i zna. Na samo hasło zaczyna się śmiać. Taki śmieszny człowiek.

Tego znajomego pewnie też ktoś zna. Tak czy owak, zdziwiłem się, że znajomy, bo przypominał trochę Ramzesa II albo trzeciego czy czwartego. Generalnie mumia. W tym miejscu dokonam zastrzeżenia prawnego: wszelkie podobieństwo jest całkowicie przypadkowe. Pismak (czyli ja) siedzi i konfabuluje. Zmyśla od początku do końca. Nie ma we Wrocławiu ulicy Klary Zetkin, jasne? Nie ma, dlatego nie mogłem tam nikogo spotkać. Zmyślam i już. No. I żeby mi nie było, że chciałem komuś przywalić! No więc kontynuuję zmyślenia: ledwo gościa poznałem pod bandażami, a prawdę mówiąc, nie poznałem, on mnie za to tak. Zgadaliśmy się jak wynalazca z wynalazcą. Oczywiście, że spytałem, kto mu spuścił łomot!

Okazuje się, że nikt, że to na skutek poszukiwania prawdy tak przyp... No więc, jest pewien człowiek, o którym pisałem, całkowicie konfabulując (to znaczy, nikogo takiego nie ma, wszystko wymyśliłem!), który postanowił zrobić po raz któryś cudowny zderzak. Sam w sobie pomysł zbożny i nieszkodliwy, co najwyżej dla samego wynalazcy. Ten zaś zamiast naciągać państwo na granty, tak jak to robi się we Wrocku, zainwestował sam i zbudował model stacjonarny. To znaczy model stoi, a wali się w niego maluchem. Na dodatek podobno z prędkością 50 km/h. Zderzak ma niwelować zasadę zachowania pędu. Inaczej mówiąc, kierowca nie przypięty pasami nie przyrżnie łbem w kierownicę albo w szybę. Same zyski.

Byłoby fajnie, gdyby działało. Wszelako w kwestię tę wdały się instytuty badawcze, które uznały, że jakby działało, choć nie działa, i sprawę trzeba dobrze przemierzyć. Na co oczywiście potrzebne są pieniądze. Zaś sam wynalazca słusznie uznał, że cóś w tym musi być, skoro instytuty się za to wzięły.

Natomiast mój wynalazca, jeszcze nie ucharakteryzowany na Ramzesa, zaczął coś podejrzewać. Obejrzał dokładnie filmy z testów stacjonarnego zderzaka i stwierdził, że kierowcy hamują tuż przed przeszkodą. Bezwiednie, ze strachu. Wkurzył się setnie, bo tu o wynalazek chodzi. No i oczywiście sam wsiadł i utrzymał do samiuśkiego końca 50 km/h. Podobno jeszcze zdołał wysiąść i powiedzieć, że jednak nie działa. Nawet ja, w dwa tygodnie po teście, musiałem przyznać, że raczej nie zadziałało. Szacuneczek. Tacy ludzie tworzą postęp.

Co prawda, zamiast wcielać się w rolę psa Łajki, można było jakiś czujnik zamontować, pełno teraz układów scalonych mierzących przyspieszenie, czujników siły, zamiast rejestrować sumaryczny efekt końcowy na własnej skórze, można by użyć twardego dysku komputera... No, ale najwyraźniej sytuacja dojrzała do radykalnego posunięcia. U mnie, w Przedborowie, mówią, że przyp...olił jak łysy o beton. Też śmiesznie. Prawda? Cała historia jest materiałem, jeśli nie na całą biografię, to na co najmniej na dwa, trzy kolejne artykuły, o tym jeden: czemu profesorowie czasami za łby się biorą i na których uczelniach.

Ja tymczasem chciałem się poświęcić owemu niezdartemu przez historię i nieskończone powtarzanie scenicznemu efektowi wyrżnięcia, aż jęknie. Jak się rozejrzeć, to ludzie trenują ową sztukę z zapałem świadczącym o powszechnym umiłowaniu dla tak ekspresyjnej formy wyrazu. Przy czym najczęściej nie ma okoliczności, które zaciemniają artystyczne tło działania, tak jak w przypadku mojego wynalazcy. Nie chcą niczego sprawdzić, udowodnić, nie, im najwyraźniej idzie o to, by wyłomotać w coś i narobić sobie możliwie najwięcej szkód.

Nie! Na pewno się mylę. Policji, nieoczekiwanemu raczej sojusznikowi w upowszechnianiu Linuksa, która naraz uczuliła się na polu piractwa komputerowego, chodzi najwyraźniej o to, żeby zatryumfowało Prawo I Sprawiedliwość. Zastrzegam, że trudno było uniknąć w ostatnim zdaniu zbieżności ze znaną formacją polityczną. Jakbym uniknął, to bym stracił na niewątpliwym patosie wypowiedzi. Patos jest czasami potrzebny, zwłaszcza gdy się walczy z przestępczością, a ludzie powszechni to odbierają jako szukanie dziury w całym, nabijanie statystyki, czy wręcz pozorację pola walki. Patos będzie potrzebny, żeby jeszcze raz zacisnąć zęby, gdy ludzie wysmarują zażalenia na tryb przeszukania, że nie spisano zawartości setek płyt CD, że zajmowano komputery należące do firm z programami, na które licencje leżały w siedzibach owych firm. Pewnie mam całkowicie nieprawdziwe informacje. Obawiam się, że mimo tego patos będzie potrzebny, bo nie słyszałem innych, poza całkowicie nieprawdziwymi, nawet gazety, uderzając w ton legalizmu, ciut fałszowały, pisząc, że policja zapędziła się do prywatnych mieszkań (GW). I trudno uniknąć wrażenia, że serca oczywiście nieświadomego społeczeństwa będą po stronie tych, co to, sprzedając po piątaku płyty albo rozdając za darmo wśród znajomych, na kopiowaniu programów, mieli, jak się wyraził rzecznik policji, zrobić złoty interes.

Mylę się. Policja jako całość, i owszem, wyrżnie. Ani ciut mnie to nie cieszy, bo to policja, o którą walczyłem. Nieliczni się wykażą i otrzymają pochwały na tle rozwiniętego dowódcy, przepraszam, sztandaru jednostki. Mnie niestety martwi to, że w razie, jakby co, ludziska zagłosują, żeby odebrać kolejne prawa. Tak działa na przestrzeni lat. Tak zwane służby wykonują wybryk, następnie stają na głowie, żeby się nie znaleźli jego autorzy, potem społeczeństwo bierze zbiorowy odwet. I choć jednostki pewnie nawet coś zyskają, to z zewnątrz to wygląda na typowy crash test. Skoro nie opłaca się zadzierać z kilkusettysięczną grupą zawodową górników, to tym bardziej nie należy ruszać kilkumilionowej rzeszy internautów, która na dodatek z samej definicji ma doskonałe narzędzie do rozpowszechniania informacji. I która już z niego zrobiła użytek, bo, marginalnej w skali kraju operacji, nadała wymiar ogromnej afery.

Jak się można domyślać policyjne naloty jeszcze nie sięgnęły Warszawy, lecz centralne urzędy najwyraźniej biorą pod uwagę i taką ewentualność.

Jeśli to nie jest kolejny akt "alleluja i do przodu", to policyjna ekipa rozbije sobie w drzwiach ministerstwa nos o ustawę i będzie sobie mogła chwilę podumać nad równością prawa i sprawiedliwości, i tak w ogóle, że najlepiej skoczyć po pół litry.

Jak już pisałem, raczej niewielka firma SCO wystąpiła z pozwem przeciw raczej sporej firmie IBM o naruszenie praw autorskich.

Cała ta sprawa dziwnie kojarzy mi się z sytuacjami z moich ulubionych filmów rysunkowych, w których jeden z bohaterów naraz decyduje się wejść do klatki z tygrysem. Byłoby kiepsko, nawet gdyby racje wyraźnie stały po stronie SCO. Otóż robi się śmiesznie, bo do dziś nie wiadomo, o co naprawdę idzie. Doszło do tego, że przedstawiciele IBM muszą się za pośrednictwem sądu dowiadywać, co mianowicie naruszyli. Jak na razie firma systematycznie traci opinię i ucieka się do dziwnych apeli do społeczeństwa.

Jak kiedyś w lipcu prorokowałem, i sprawdziło się, nie wiadomo, dlaczego i po co?

Rzecz wygląda tak: owszem, zbliża się katastrofa, ale jaka piękna!

A skoro jestem przy moim ukochanym pingwinie: Bill walczy dzielnie, rozumiem człowieka, zwłaszcza, że walczy z Chińczykami. (Najwyraźniej czytają nasze wstępniaki!)

Czy ma szansę Bill?

 

Niestety, ZUS walczy z nami, czyli ze społeczeństwem. I o co tu chodzi, chyba dobrze wiadomo. To tylko wygląda na crash test, ale w przeciwieństwie do poprzednich spraw, w tej jednej mam dziwną pewność, że ktoś tu wyjdzie na swoje i tak bardzo, że aż nam trudno sobie wyobrazić.

Natomiast Ministerstwo Infrastruktury najwyraźniej chce urządzić nam widowisko na kształt tego zderzenia lokomotyw, które pokazują nam z nostalgii za starym kinem. Najwyraźniej zależy komuś na zaskarbieniu sobie darmowej sympatii wielu milionów internautów, którzy wreszcie nie będą pisali i pisali tak całkiem sobie, bez kontroli i cenzury, która przecież jakże mocno przyczyniła się do rozwoju literatury. Czytelnicy pamiętają zapewne Wojnę Światów Ryśka Krauzego, która powstała na skutek interwencji tejże instytucji.

Wreszcie, dzięki wspólnym wysiłkom, ktoś będzie nas kontrolował i podsłuchiwał, a przynajmniej będzie mu się zdawało, że to robi. Podobnie jak się zdaje jednym, że walczą z narkomanią, innym, że walczą z brzydkimi wyrazami (ukłony dla Masłowskiej za k.m.j p!).

Co rusz człek napotyka na jakieś dziwne działania, które udać się nie mogą. Znam człowieka, który od trzydziestu lat zajmuje się reformą edukacji. Jakoś nigdy nie zreformował, przyznam, że nie wiem, co miałby zreformować, bo od ciągłego reformowania, trudno powiedzieć, z czym mamy do czynienia. Są tacy, co poświęcają się walce z onanizmem i prezerwatywami, choć jak wiadomo życie sobie...

I to wszystko drobiazg, gdy człek sobie uświadomi, że kilka ładnych wojen wywołano dokładnie na tej samej zasadzie. Co i raz wybuchają zawzięte dyskusje, na co na przykład liczyli Japończycy, zaczynając podczas II wojny światowej awanturę z USA? Chyba tylko na to, że po jakimś czasie chłopcy w kowbojskich kapeluszach machną ręką na kilka zamorskich terytoriów i dla świętego spokoju podpiszą rozejm? Pomyłka, która na dzień dobry kosztowała kilkaset tysięcy istnień. My, Polacy, mamy na swoim koncie też trochę równie efektownych osiągnięć w postaci kilku powstań. Jak sobie pokopać po historii, to okazuje się, że te klęski to były nasze największe tryumfy. Bo na pewno niewiele nam dała taka wspaniała wiktoria pod Grunwaldem, zaś już przegnanie Turków spod Wiednia niewątpliwie uchroniło od klęski przyszłego zaborcę.

No i właśnie. Jak się człek tak po świecie rozejrzy, to wygląda na to, że najlepiej to zrobić właśnie "alleluja i do przodu", i im bardziej się łomotnie, im więcej szwów i bandaży i większy huk, maluch bardziej pogięty, kierowca potłuczony, tym lepiej. Naiwny człek sądzi, że należy wyhamować, uniknąć, wyjść cało. Naiwny sądzi, że od tego ma rozum, żeby uniknąć niebezpieczeństwa. Tymczasem... Trudno powiedzieć, że to się opłaca. Nie. To nie jest prosta opłacalność. Trudno mi nawet powiedzieć, że jakaś jest, ale... manewr się powtarza. Co raz ktoś wali w mur, aż lecą skry, gną się blachy, pędzi na sygnale karetka. Po cholerę? Tajemnica świata? Może się wydawać całkiem naturalne, że scrashowanie firmy, nie oznacza klęski jej pracowników, ale sęk w tym, że choć od dawna te sztuczki są uprawiane, to jednak nie zbudowano, tak jak przeciw innym jawnym oszustwom, zabezpieczeń. Dlaczego? Bo skutki bynajmniej nie są tak tragiczne, jak się człowiek spodziewa. Także dla tych firm. Owszem, klapa, bankructwo, niby koniec... ale często okazuje się, że jest coś po tym. Widać, jest to jakaś metoda. Trudno powiedzieć na co, trudno powiedzieć czemu służy, ale najwyraźniej jakoś działa, bo powtarzana jest co chwilę. Teorii możemy sobie budować wiele, że zainteresowanie, że reklama, że współczucie, że skutkom negatywnym zawsze towarzyszą jakieś pozytywne, i że zgodnie z teorią oddziaływań skrośnych, ich wielkość jest wprost proporcjonalna do... prędkości malucha. To znaczy, im mocniej łomotniesz, tym większe gwiazdy przed oczami zobaczysz i ewentualnie wzbudzisz większy zachwyt u publiczności.

Mimo wszystko, serdecznie odradzam "alleluja i do przodu". Chyba jednak zdecydowanie lepiej mieć całą głowę niż obitą, nawet nic nie zrobić niż efektownie walnąć, aż skry polecą. Lepiej nie rżnąć głupa, nie grać, będąc poważną instytucją, "jeśtem taka mala" (i nie rozumiem, czemu świeczkę zeżarłam). To prawda, że w naszym świecie rozum rządzi w o wiele mniejszym stopniu, niż nam się wydaje, że bardzo często samobójcze metody dają dobre rezultaty, że spraw, które wydają się oczywiste, trzeba z desperacją w oczach bronić i na odwrót, takie, co się zdają całkowicie przegrane, zwyciężają dzięki metodzie na crash test. Rzeczywiście, czasami zdarza się nawet głową mur przebić, ale zapewniam, nigdy jeszcze nie spotkałem się z sytuacją, by w tej konkurencji lepszy nie był młotek.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Od Redakcji
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
W. Świdziniewski
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
Piotr K. Schmidtke
Tomasz Pacyński
Adam Cebula
Romuald Pawlak
Adam Cebula
Konrad Bańkowski
Adam Cebula
Zbigniew Zodaj
Tomasz Olczyk
Jerzy Grundkowski
Grzegorz Czerniak
Piotr Lenczowski
Miłosz Brzeziński
XXX
Dominika Materska
EuGeniusz Dębski
 
< 20 >