Fahrenheit XLVIII - październik-listopad 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
451 Fahrenheita

<<<strona 02>>>

451 Fahrenheita

 

 

Jesień to chyba najgorsza pora roku, ta późna jesień oczywiście. A przynajmniej tak ludzie mówią. Zimno jak w psiarni, ciemno jak w piwnicy i do tego żadnej rekompensaty w postaci białego puszystego śnieżku, którego można nasypać komuś za kołnierz. Po lecie nie zostało już nawet wspomnienie, bo jeśli już słonko świeci, to zapomina, że w zakresie obowiązków ma również ogrzewanie. Ogrzewanie mają też w swoim zakresie obowiązków elektrociepłownie, ale te z kolei jeszcze sobie o tym nie przypomniały. W sumie, jak już człowiek albo inny nieludź wpełznie pod koc, to ani mu się nosa nie bardzo chce wystawić. Bo i po co? Jakby tego było mało, w telewizorni, która powinna w okresie koczowania pod kocem zapewnić odbiorcom przynajmniej odrobinę pociechy i rozrywki – debatują politycy, wzorem Troquemady, sprawdzając czystość krwi do siódmego pokolenia wstecz. Nigdy się nie spodziewałam niczego dobrego po TV, w zasadzie od paru lat uznajemy obopólny pakt o nieagresji i żyjemy, ignorując nawzajem swoje istnienie. Mimo to jakoś tak niezręcznie ze strony medium, które, było nie było, egzystuje dzięki pieniążkom odbiorców, o onych odbiorców nijak nie zadbać. Można mieć w tym temacie całkiem słuszne pretensje – podczas gdy do takiego słonka na przykład trudno.

Jak dla mnie, po raz kolejny obecnej jesieni, słowo pisane okazało się najlepszym remedium, nie tylko na brak możliwości sypania śniegiem i zjeżdżania na saneczkach, ale i na deszcz, i na zimno, a przede wszystkim na nudę. A w tej ostatniej to się jesień specjalizuje. Zakres zabaw podkocowych też jest jakby mniejszy niż wszystkich innych, którymi można się zająć poza nim. Idealny czas na lekturę. Nie żeby jedyny, bo chwila na dobry kawałek tekstu powinna znaleźć się zawsze. Ale jest to czas, kiedy lektura pomaga przetrwać.

Niewątpliwie, jako twórcy periodyku, o którym mówi się „literacki”, poczuliśmy na swych ramionach ten ciężar zobowiązania. A jak jeszcze wziąć pod uwagę fakt, że taki ekran monitora świeci całkiem milutko i może odgrywać rolę jasnego promyczka w ciemności coraz dłuższych wieczorów... to zobowiązanie niemal nas przygniotło. No dobrze, nie prawie, co niektórych przygniotło faktycznie, bo zbyt odważnie przeszukiwali sterty nadesłanych do redakcji tekstów. Jeden z uratowanych ze zwałowiska (z trudem uratowanych, dodam) stwierdził wprawdzie, że wysiłek nasz jest iście syzyfowy, bowiem duch czytelnictwa w narodzie upadł, a książki cenią sobie li i jedynie wydawcy. Ale wypowiedź ową złożyliśmy na karb wyjątkowo traumatycznych przeżyć oraz efektów chwilowego niedotlenienia, jakie stały się udziałem jej autora. Nie trzeba było nawet jakiejś dyskusji żarliwej czy mnogości argumentów. Wystarczy spojrzeć za okno albo (jeśli ktoś upiera się prowadzić bardziej złożone doświadczenia) udać się na wieczorny spacerek. Używając owego drugiego sposobu, przekonaliśmy opornego członka zespołu, że praca nasza donkiszoterią bynajmniej nie jest. A kto wie, może uda nam się wykreować całoroczne przyzwyczajenie w kwestii tego czytania?


< 02 >