Fahrenheit XLVIII - październik-listopad 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<<<strona 32>>>

Nowi proszalnicy

 

 

Było południe. Szedłem wąskim chodnikiem pomiędzy ścianą jakiegoś urzędu a rzędem ciasno i krzywo zaparkowanych samochodów, gdy idący przede mną facet zatrzymał się, wyciągnął telefon i jął wklepywać numer czy też pisać SMS-a. Kolejny cymbał, popisujący się gadżetem w najmniej po temu odpowiednim miejscu. Usiłowałem go wyminąć, lecz nie mogłem, gdyż przejście pod ścianą tarasowała żebraczka. Dokładnie rzecz biorąc, był to niewielki tobół brudnych ubrań, przykryty brudnobrązową chustą, spod którego wystawała powykrzywiana ręka trzymająca puszkę. Całość podrygiwała jednostajnie, tak więc klasyfikacja, której dokonałem, była całkiem umowna.

Wreszcie jednak telefon faceta wydał przeciągłe >piip<, co świadczyło, że nawiązał połączenie, typ przyłożył go do ucha i ruszył, a ja za nim. Jednak w momencie, gdy rozległo się elektroniczne pipnięcie, żebraczka, znajdująca się na skraju mego pola widzenia, zadrżała z ogromną częstotliwością, po czym nadal podrygiwała w poprzednim tempie.

Przez resztę drogi na umówione spotkanie kołatała mi się po głowie myśl, że miasto powinno zająć się takimi nieszczęśnikami, tym bardziej, jeśli cierpią na zaburzenia układu nerwowego, ujawniające się pod wpływem tak drobnego bodźca, jak pisk telefonu. Przecież rzucona od czasu do czasu złotówka nic tu nie rozwiązuje. To świństwo, że miasto, które w ramach zaspakajania bliżej nieokreślonego bóstwa czy też demona (w zasadzie na jedno wychodzi) wolnego rynku, ustanawia bandyckie czynsze i sprawia, że staruszkowie tracą swe mieszkania i lądują na bruku. Jeżeli inaczej już nie można (w co wątpiłem), to władze mogłyby chociaż przeznaczyć na dom opieki któryś z licznych, nieużywanych obecnie zakładów, zanim żulia wszystko rozkradnie, zdemoluje i  spali.

Spotkanie przeciągnęło się, później musiałem zaliczyć kolejne na drugim końcu miasta, aż wreszcie późnym wieczorem wracałem do domu tą samą ulicą, co rano. Urzędnicy odstawili swe samochody do domów i garaży, zwalniając chodniki dla ludzi, lecz pod ścianą budynku nadal ciemniał trzęsący się tobół. Przeszedłem na drugą stronę ulicy, niezbyt szerokiej w tym miejscu ulicy i, idąc, obserwowałem kątem oka żebraczkę. Doszedłem do wniosku, że ponad dziewięć godzin w takiej pozycji, połączone z bezustannym trzęsieniem, wymaga niezłej kondycji. Kiedyś ochrzaniłem kolegę, który dowcipkował sobie na widok żebraków, iż są to przedstawiciele sekty Shakersów, lecz po całym dniu bezsensownych rozmów pewne rzeczy ulegają przewartościowaniu, a to, co pozostaje z poczucia humoru, nie ma wiele wspólnego z subtelnością.

W tym momencie za rogiem rozległ się przeraźliwy elektroniczny jęk, przechodzący w modulowane łkanie, ryk silnika, po czym przez skrzyżowanie przemknęła karetka na sygnale. Jednak ten odgłos, który sprawił, że podskoczyłem, nie wywarł na żebraczce najmniejszego wrażenia.

Częstotliwość dźwięku? – pomyślałem, po czym niewiele myśląc, wyjąłem telefon, znalazłem numer znajomych, którzy wyjechali na wakacje, i wcisnąłem guzik z zieloną słuchawką. Żebraczka zadrżała niewiarygodnie szybko, choć praktycznie nie powinna nic słyszeć – wszystkie funkcje w moim telefonie były ustawione na „bardzo cicho”, a poza tym przez tło dźwiękowe dwumilionowego miasta nie jest łatwo się przebić, nawet nocą... Myśl, że reaguje na sygnały elektromagnetyczne, prześladowała mnie przez całą drogę do domu, choć usiłowałem odrzucić ją jako bezsensowną.

Następny raz szedłem tamtędy po dwóch dniach. Dochodziła północ, od czasu do czasu przejeżdżał jakiś samochód, poza tym ulice były opustoszałe, jedynie koło żebraczki stała furgonetka z logo i numerami telefonów firmy o nic nie mówiącej mi nazwie na burtach. Uznałem, że obsługa ładuje jakieś papiery, będące wynikiem całodziennej pracy urzędu, gdy nagle dojrzałem, jak kierowca podnosi z chodnika ciemny tobół i wrzuca go na tył samochodu. Pomimo gorąca emanującego nadal ze ścian i z asfaltu zrobiło mi się zimno – psychopaci ładujący staruszki do furgonetek nie zdarzają się codziennie, a raczej – co noc...

– Byle tylko mnie nie zauważył – powiedziałem sobie w duchu, po czym nie zmieniając prędkości marszu i udając, że patrzę na wystawy, doszedłem do rogu. Skręciłem zań, starając się zachować możliwie nonszalancki wygląd i omal nie wpadłem na patrol policji. Chyba nigdy nie ucieszyłem się tak na widok dwóch osiłków w czarnych kombinezonach, żółtych kamizelkach i z pałami u boku.

– Panoww... – zacząłem, lecz ze zdenerwowania zachrypłem. Odchrząknąłem, odnotowując jednocześnie pewne nikłe zainteresowanie funkcjonariuszy. – Panowie – poprawiłem się – facet przed chwilą wrzucił do furgonetki starą kobietę. Dokładniej, żebraczkę, być może nieżywą.

Zauważyłem, że zainteresowanie patrolu zmienia się w rutynową obojętność.

– Chyba trzeba coś z tym zrobić? – spróbowałem raz jeszcze.

– To zbędne – powiedział niższy z policjantów mechanicznym tonem.

– Ale jest popełniane przestępstwo – odparłem, pomimo że głos rozsądku dawał mi znaki, abym przestał.

– To zbędne – usłyszałem ponownie, a metaliczny przydźwięk, towarzyszący powtórzonym słowom, skojarzył mi się z automatem, który gęga w telefonie, że „połączenie nie może być zrealizowane”.

– Jeżeli nie zamierzają panowie interweniować, to opiszę sprawę w prasie! – Po całym dniu niezbyt satysfakcjonujących rozmów byłem zirytowany, a upór patrolu jeszcze pogłębił ten stan. Mój głos rozsądku złapał się za głowę i zaczął szukać mysiej dziury.

Jednak policjanci spojrzeli na mnie, na siebie, po czym wyższy rzucił beznamiętnie:

– Może pan.

Nie wiedziałem, czy robi sobie żarty – ocieniona daszkiem twarz nie zmieniła wyrazu.

– Chce pan zobaczyć moją legitymację prasową? – spytałem niechętnie.

– Nie, to nie będzie konieczne. My już pana znamy – odparł dowódca patrolu, pokazując mi wyświetlacz na swej krótkofalówce. Na tęczowoniebieskim ekranie dojrzałem równe rządki liter – moje imię, nazwisko, datę urodzenia, adres, nazwę banku – reszta nikła u dołu wyświetlacza.

– Jak pan to sprawdził? – zdziwiłem się.

– Bardzo prosto. Tu – pokazał palcem blachę nad kieszenią swego kombinezonu – jest kamera, a obraz analizują komputery w komendzie. Zazwyczaj w piętnaście sekund wiemy, z kim mamy do czynienia.

Rewelacja poruszyła mnie, lecz postanowiłem dokończyć to, co zacząłem:

– Ale prawo powinno chronić wszystkich ludzi, nawet żebraków – polemizowałem, aczkolwiek już bez przekonania.

– Ludzi – owszem. Ale tu sprawa jest czysta, ma wykupioną licencję na ten odcinek chodnika, więc może robić co chce. – Dowódca patrolu pouczył mnie z pobłażaniem.

– Jak to, licencję? – Zmroziła mnie wizja takiego dokumentu.

– Co, pokażemy mu? – Tu starszy stopniem zwrócił się do tego drugiego, puszczając oko, jakby właśnie zrobił komuś świetny dowcip.

– To może sobie pójdę? – mruknąłem i spróbowałem się cofnąć.

– Nie, skąd, wszystko panu wyjaśnimy, proszę z nami – powiedział jowialnie policjant, kładąc mi na ramieniu ciężką rękę.

Nie było innego wyjścia, tylko wraz ze swymi aniołami-stróżami wróciłem za róg, przeszedłem z nimi ulicę, po czym dowódca kiwnął palcem na kierowcę, który właśnie skończył załadunek i zamykał tylne drzwi mikrobusu.

– Co się stało? – szofer rzucił tonem kogoś, kto jest zmęczony i nie spodziewa się niczego miłego.

– Ten pan chciałby zobaczyć babcię – odparł policjant, wskazując palcem tył furgonetki.

– Ale to zabronione, szef mnie wychrzani z roboty, albo i co gorszego – opierał się kierowca.

– Ten pan nic nie powie, prawda? – spytał retorycznie stróż prawa, a mnie nie pozostało nic innego, jak tylko skwapliwie przytaknąć.

Kierowca westchnął, odblokował zamek i odchylił drzwi. Na wyklejonej gumą podłodze leżały dwie żebraczki, a raczej dwa brudnobrązowe toboły z wystawioną dłonią.

– Wystarczy? – spytał nerwowo kierowca i złapał za drzwi, chcąc już zamykać.

– Jeszcze nie, proszę pokazać dokładniej – powiedział policjant z naciskiem.

Kierowca znowu westchnął, po czym podniósł do góry niechlujne okrycie. Moim oczom ukazała się laminatowa obudowa o kształcie z grubsza przypominającym skuloną ludzką sylwetkę. Kilka paneli było oddzielonych od reszty pasami gumy, tak zresztą, jak i ręka, wykonana zapewne z kauczuku silikonowego. Kierowca odczepił od paska pęk kluczyków, wybrał jeden, wsunął w otwór w plastikowym kadłubie i przekręcił. Ręka oraz panele osadzone w gumie zaczęły drgać.

– Wystarczy? Bo muszę jechać do serwisu – powiedział kierowca, i nie czekając na odpowiedź, wyjął kluczyk i zabrał się za zamykanie drzwi.

– Aż nadto – odparłem. Odniosłem wrażenie, że wypuszczono ze mnie powietrze.

Kierowca wsiadł i odjechał, a ja zostałem sam na sam z patrolem.

– A co się stało z prawdziwymi żebrakami? – spytałem.

– Za dużo kosztowali, więc miasto zawarło umowę z pewną firmą. Dzięki temu wszyscy poza kilkoma zostali wywiezieni na farmę, gdzie pracują na świeżym powietrzu, a tutaj wprowadzono automaty proszalne. Mają one nieco ograniczony repertuar metod, przez co dają nieco mniejszy przychód, ale są o wiele tańsze w eksploatacji, no i znacznie bardziej higieniczne – powiedział policjant. – Tylko proszę o tym nie mówić, bo może pan mieć nieprzyjemności – dodał beznamiętnym tonem. – Jeżeli panu już wszystko wyjaśniliśmy, to czas na nas. Życzę dobrej nocy i miłych snów – zakończył wywód, uśmiechając się półgębkiem, zasalutował, mechanicznym ruchem wykonał w tył zwrot i odmaszerował wraz ze swym kompanem, zostawiając mnie na opustoszałej ulicy.

Ruszyłem do domu na dziwnie miękkich nogach, a w głowie kołatała mi myśl, że nigdzie nie zauważyłem obiektywu tej cholernej kamery...

 


< 32 >