Fahrenheit XLVIII - październik-listopad 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<<<strona 05>>>

Recenzje

 

 


Urban legends, czyli horror miejski

 

Okladka

Kiedy rodzi się strach? Najczęściej w kontraście między sielanką a koszmarem, gdy rzeczywistość pęka pod naporem nieoczekiwanego, niepoznawalnego i niesamowitego. Doskonale wie o tym król horroru – Stephen King, który na tym właśnie kontraście opiera swoje historie.

A jednak ten strach nie odciska się w pamięci zbyt mocno – być może dzieli go dystans poznawczy obcych realiów – ostatecznie, cóż nas obchodzi małe miasteczko przypominające amerykańskie marzenie o raju? Zatem i strach, nieutożsamiony, daje się łatwo oswoić.

Zupełnie inaczej rzecz się ma w przypadku zbioru opowiadań Łukasza Orbitowskiego – lęk, dreszcz emocji, napięcie – wpisane są w każdy z utworów osadzonych w scenerii bynajmniej nie arkadyjskiej. Orbitowski nie tworzy prostego kontrastu dla swoich opowiadań – ich akcja toczy się w miejscach, które znamy aż za dobrze, które możemy zobaczyć – polskie realia, nasza swojska, szara i brudna, miejska codzienność...

To uniwersum – miasto i przedmieścia – łączy dziewięć opowieści niesamowitych zawartych w zbiorze „Wigilijne psy”. Część została wcześniej opublikowana w periodykach SF, włącznie z tytułowym opowiadaniem, choć do wydania w książce utwory zostały przeredagowane. Zupełnie nowe teksty to obszerny „Kacper Kłapacz”, „Autostrada”, „Serce kolei”. Razem tworzą zbiór, który wymyka się jednoznacznym klasyfikacjom.

„Nie chcę pisać horrorów czy thillerów. Chcę opowiadać historie” – powiedział mi niedawno autor. I to chyba najbardziej odpowiednia charakterystyka dla tej książki – to historie, które zostały opowiedziane. Historie miejskie, należy dodać, bo ich tłem jest rzeczywistość miasta – bazary, pociągi podmiejskie, blokowiska, zrujnowane kamienice, parki. Miejsca dokładnie określone – znajdujące się w Krakowie lub w Łodzi. Równie dobrze może to być Wrocław lub Warszawa – nazwy ulic, miejsc, nie mają tu znaczenia, choć mają przybliżyć świat przedstawiony do rzeczywistości postrzeganej. Jednak wycinki ulic, budynki, knajpy czy bazary to miejsca o charakterze uniwersalnym, podobne można znaleźć w każdym mieście.

Ta szara, straszna sceneria zaludniona jest przez równie lub bardziej jeszcze przerażających ludzi. Przerażających, bo najzupełniej zwyczajnych. Bohaterowie Orbitowskiego nie są wyjątkowi czy wyróżniający się; to ludzie, jakich spotykamy w tramwaju, znamy z sąsiedztwa, widzimy wieczorami w knajpach popijających piwo lub na ławkach w parku przy mocniejszych alkoholach – studenci, drobni przedsiębiorcy, handlarze, uczniowie, taksówkarze i ziomale. Orbitowski ukazuje ich bezwzględność, egoizm, cichą desperację, małe i duże tragedie, chwile radości i szczęścia, społeczne więzi. Ludzie, jak my.

Orbitowski wrzuca ich w wydarzenia, które z pozoru zdają się zwyczajne, i stopniowo wprowadza w nie elementy fantastyczne, by budować napięcie i poczucie grozy, a jednocześnie sięgnąć głębiej – do kwestii egzystencjalnych, dylematów moralnych i życiowych decyzji. Nieprzewidziane i niesamowite łączy się ze sprawami zupełnie normalnymi: odpowiedzialności, przyjaźni, wyborów moralnych, lojalności, utraty złudzeń i rezygnacji z marzeń. Na ich tle rozważa autor kwestie kreacyjnej siły emocji masowych („Zmierzch...” , „Serce kolei”), zemsty zza grobu („Opowieść taksówkarza”), paktu z siłą nieczystą („Angelus®”), czy też przeciwnie – współżycia w obecności niesamowitego („Wigilijne psy”, „Kacper Kłapacz”).

Pobrzmiewa w opowieściach zbioru triada: miasto – masa – maszyna, rozważana na różne sposoby, studiowana na kolejnych przykładach w realiach, które można ujrzeć tuż za rogiem, ulicę dalej, po sąsiedzku... Bliskich, znanych, utożsamionych. Studium Orbitowskiego jest tak sugestywne, że zdaje się realne, namacalne, prawdziwe. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że znamy świat przedstawiony i zamieszkujących go ludzi, choć autor zdaje się mówić: rozejrzyjcie się, oto jest świat, w którym żyjemy, to nasz koszmar – rzeczywistość.

Tak naprawdę poczucie niesamowitości tworzy język – ten sam, który mogę usłyszeć u mojego sąsiada – zioma, choć w wykonaniu autora zbioru „Wigilijne psy” jest znacznie bogatszy i ciekawszy – krwisty, dosadny, bezpośredni, znaczony mocno kolokwializmami, lecz nieprzesadnie wulgaryzmami. Język miasta. Orbitowski wypracował własny, indywidualny styl naśladujący ten charakterystyczny i zróżnicowany, undergroundowy żargon. I znakomicie umie w nim budować napięcie, kumulować wrażenie niesamowitości i grozy. Nie ma w tym wymuszenia, ten język brzmi naturalnie, prawdziwie, wiarygodnie.

Być może dlatego, że tak naprawdę Łukasz Orbitowski nie powtarza miejskich legend. On je po prostu tworzy...

 

Małgorzata Koczańska

 

Łukasz Orbitowski

Wigilijne psy

Helion Editio, 2005

Str.: 408

Cena: 29,90

 


Niezłe złego początki, czyli pół na pół nie tylko w aspekcie krwi

 

Okladka

Po wyjątkowo spektakularnym krachu, jakim okazała się piąta część cyklu, przystępowałam do lektury kolejnego tomu z nastawieniem ta-szklanka-na-pewno-będzie-co-najmniej-w-poło­wie­-pusta. Po co zatem przystępowałam w ogóle, mógłby ktoś zapytać, nie bez racji. Z jednego, ale dość zasadniczego powodu – byłam ciekawa, co będzie dalej, bo co jak co, ale pomysły Rowling ma niezłe. Przyjęte podejście okazało się idealne, a szklanka nieco bardziej pełna niż miałam podstawy się spodziewać. Z akcentem na nieco.

Przede wszystkim całość daje się przełknąć jednym haustem, bezboleśnie. Ryzyko zakrztuszenia się dłużyznami i pustosłowiem znacząco spadło. Ale, jako że natura nie znosi próżni, pojawiło się spore ryzyko mdłości dla osób o obniżonej odporności na zbyt wysokie stężenie miłości. Na pociechę, oprócz sytuacji przyspieszających, przynajmniej w założeniu, bicie serca, mamy, i to od samego początku, także i sceny mrożące krew w żyłach. Dzisiejszy odcinek sponsorują literki E jak Elokwencja Na Eliksirach, S jak Spiskujący/Smarkaci Śmierciożercy i P jak Powroty do Przeszłości. Imienia głównego sponsora zamieszania Nie Wolno Wymawiać.

Streszczanie fabuły mija się, rzecz prosta, z celem. Tym niemniej pozwolę sobie na kilka ogólnych refleksji. Po pierwsze, autorka wyraźnie nie radzi sobie z wątkami romansowymi, które uznała za stosowne wprowadzić w ilości przemysłowej i „pokomplikować” w  sposób przywodzący na myśl wenezuelskie tasiemce (kochają się w sobie przez 2573 odcinki, ale są a) zbyt nieśmiali, b) zbyt zazdrośni o siebie nawzajem, c) zbyt dumni, żeby to sobie wyznać, a kiedy w końcu się decydują, okazuje się, że spadła oglądalność i żeby nie zdejmować serialu z anteny, producenci wysyłają ją do klasztoru a jego na odległą plantację orzeszków ziemnych, gdzie z rozpaczy wyzywa na pojedynek plantatora-wyzyskiwacza i pozwala się zabić bez walki). Troszkę szkoda takiego spłycenia i pójścia po najmniejszej linii oporu tam, gdzie istniało potencjalnie dość spore pole do literackiego popisu. Cóż, czasem wygodniej użyć najprostszych, jakże poręcznych szablonów, niż zaryzykować skok na głęboką wodę, jakim byłaby niewątpliwie próba nieco dojrzalszego potraktowania emocji i uczuć kreowanych postaci. Tak, to nie powieść psychologiczna, ale nawet w powieści fantastyczno-przygodowej, a może właśnie tam w szczególności, nie zaszkodzi odrobina wyobraźni. I wiary w wyobraźnię czytelnika. Miłość Rowling jest znacznie mniej wiarygodna niż nienawiść.

A tej drugiej też mamy sporo, i tu zaczyna być ciekawiej. Niejako tradycyjnie iskrzy na linii Snape – Harry i Harry – Draco, ale, dzięki myślodsiewni Dumbledore’a, mamy też szansę na pouczającą wycieczkę retrospektywną pod tytułem „Jak rodziła się nienawiść młodego Toma – od pierwszych złowieszczych oznak do pełni przerażającego rozkwitu, z uwzględnieniem wpływu genetyki na przebieg procesu”. Uczestnictwo w multimedialnym projekcie to swoisty fakultet mający podnieść morale Harry’ego przed ostateczną i coraz to nieuchronniej zbliżającą się konfrontacją z Voldemortem. Przy okazji Harry dowiaduje się, że Voldemort jest nieuczciwy i ma siedem żyć, bo podzielił swoją robaczywą duszę, co jest wprawdzie sprzeczne z czarodziejskim kodeksem etycznym i, generalnie rzecz ujmując, naganne, ale za to skutecznie zwiększa szanse stosującego ten sprytny wybieg na zwycięstwo. Zabić raz jest bowiem znacznie łatwiej, niż dokonać podobnej sztuki siedem razy, ponadto Voldemort ma w zabijaniu większe doświadczenie, a kawałki jego duszy są sprytnie pochowane po świecie i obłożone niewybaczalnie niemiłymi klątwami na wypadek znalezienia. Przed Harrym stoi zatem Wyzwanie. Niczym Aragorn musi porzucić swoją rudowłosą Arwenę i wypełnić Misję – ale to będziemy mieli okazję obserwować w tomie ostatnim, w którym autorka, jak wszystko wskazuje, podejmie próbę zdystansowania Tolkiena w ilości patosu.

Drobne złośliwostki, na które sobie pozwalam, wynikają z rozgoryczenia faktem, że moja ulubiona postać cyklu, profesor Severus Snape, została poprowadzona w sposób, który budzi we mnie odruchowy protest. Cały jej potencjał został bezmyślnie zmarnotrawiony celem osiągnięcia kolejnego hollywoodzkiego efektu. Co prawda autorka nie postawiła jeszcze kropki nad i (niedomówienie również ma niejaki potencjał), ale jedno z możliwych rozwiązań obecnej sytuacji jest gorsze od drugiego. A do obu pasuje jak ulał przymiotnik „tandetne”. Właściwie mogłam się tego spodziewać, a mimo to jestem rozczarowana. Bo, wbrew temu, co można by było wywnioskować z całego mojego dotychczasowego zrzędzenia, „Harry Potter i Książę Półkrwi” nie jest lekturą kiepską, nudną i miałką, jaką niewątpliwie był „Zakon Feniksa”. Przeciwnie, jest ciekawy, wciągający, trudno się od niego oderwać, w kilku miejscach poważnie zaskakuje, w kilku przeraża, ale... jest jak ni mniej, ni więcej, a zaledwie półkrwisty befsztyk. A mógłby być smakowity.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Joanne K. Rowling

Harry Potter i Książę Półkrwi

Tłum. Jerzy Polkowski

Media Rodzina, 2006

 


EuGeniusza przygody z grami

 

Okladka

Dawno, dawno temu żył sobie król Cergolus – dobry władca pięknej krainy. Miał on miecz, nazwany Gaed, którym potrafił wytępić obłudę, kłamstwo, nienawiść i pychę. I tak sobie żył dobry Cergolus w dobrej krainie, szerząc samo dobro. Jednak zło, jak to zło – szybko się nie poddaje. Król, z sobie znanych tylko powodów, pozostawił przy życiu trzech wielkich Magów: Mezara, Lippysa i Zacamela, a ci uknuli spisek i wytrącili Geada z dobrych rąk Cergolusa. Od tego czasu zło zaczęło zwyciężać na świecie, a rozpanoszyło się dokumentnie w krainie Yara – posępnej, mrocznej, opanowanej przez jakieś wstrętne stwory i wspomnianych Magów. Sąsiadujące z Yara krainy też się podporządkowały złym mocom – dobra i miłości było coraz mniej. I tak to się toczyło przez dwadzieścia pokoleń...

Jak czytelnicy wkraczamy do Yara właśnie wraz z reprezentantem dwudziestego pierwszego pokolenia, licząc od Cergolusa – z dopiero co namaszczonym na następcę tronu Malconem Dornem, młodym królem Laberii. Który, nie wiedzieć jak i kiedy, stał się posiadaczem tajemnicy Geada. I który, również dziwiąc się sobie, wziął do ręki miecz i łuk, osiodłał ulubionego konia Hombeta, gwizdnął na ukochaną sukę Zigę i wyruszył bez kompletnego przygotowania do Yara...

Zostawmy go tam na razie, nie będę przecież zdradzać czytelnikom, co było potem i jak się to wszystko skończyło.

EuGeniusz Dębski napisał swoją powieść już dawno, dobre dwadzieścia lat temu. Dziś razem z Fabryką Słów postanowił ją odświeżyć i sprzedać na nowo. Przyznam się, że kojarzy mi się to z odgrzewaniem kotleta. Smak swój ma, nawet przyprawy się na powierzchni ostały, ale pierwszej świeżości już nie jest, niestety... I tak się też ma ze „Śmiercią Magów z Yara” – nie zachował się urok świeżości. Bo pomysł się wyeksploatował był przez te dwadzieścia lat. Bo już inni zdążyli napisać tony podobnych fabularnie książek.

Zapewne Dębski był jednym z prekursorów gatunku magicznej fantasy w Polsce wtedy, ale dziś...? Wszyscy wiemy, ile tego typu powieści przywędrowało do nas zza mórz i oceanu. I jak tu porządnie ocenić powieść, jeśli się jest skażonym przeczytaniem co najmniej pięciu tysięcy stronic na podobny temat? Musiałabym się rozczłonkować, skorzystać z machiny czasu i jakiegoś anihilatora, który wyczyści mi z mózgu owe przeczytane stronice, i przenieść się w połowę lat osiemdziesiątych.

Wtedy, jako kilkunastoletnia dziewczynka, mogłabym z pełnym przekonaniem zakrzyknąć: „To jest to! Takie bajki proszę mi opowiadać! To się czyta!”. Bo w połowie lat osiemdziesiątych do czytania były szmatławe gazety, do oglądania czarno-białe telewizory, i w kinach filmy produkcji radzieckiej. Taka bajka – z młodym bohaterem, pełnym werwy, poświęcenia i honoru, wiernym przekonaniom i przeznaczeniu – musiała się spodobać. Kolorowa, z przepięknie zarysowanym światem, z akcją, misją, dobieranymi po drodze przyjaciółmi, kojarzy się nieodlegle z Tolkienem. A więc quest, więc magia, więc walka dobra ze złem. Powtórzę – to musiało się podobać i dobrze sprzedać. Bo historia jest spójna, logiczna, jedno wynika z drugiego i nie ma dłużyzn.

Ale nie mamy połowy lat osiemdziesiątych, mamy pierwsze lata kolejnego stulecia, co ja gadam: tysiąclecia. W telewizji kolor i przepych, gazety dalej szmatławe, ale też kolorowe; bajki się opowiada w każdej z nich. No i wyrosłam już z dziecięcej naiwności, wiem, że nie zawsze dobro musi zwyciężyć, że zło też jest korzystne (paradoks, prawda?). Młodzieńcze ideały i wierność przekonaniom jest śmieszna dla co niektórych... I dziś taka powieść ma, owszem, dalej urok i czar, ale nie przystaje do naszych czasów.

Muszę być jednak uczciwa – gdybym wciąż była romantyczną nastolatką, „Śmierć Magów z Yara” zapewne by mnie ujęła, zauroczyła, pochłonęła. Nie sądzę jednak, żeby Dębskiemu chodziło o młodego czytelnika. Myślę, że kierował powieść, i kieruje, do tych starszych. Chociaż...? A może...? Zadzwonię po prostu do EuGeniusza i się zapytam.

Zamiast się bezproduktywnie zastanawiać, może jeszcze napiszę parę słów o samej strukturze książki. Fabuła skojarzyła mi się z grą komputerową – ale co dziwne, nie płaską 2D z lat osiemdziesiątych, na monochromatycznym monitorze, lecz taką dzisiejszą, w wersji full. (Swoją drogą, ma Dębski nosa do przepowiadania przyszłości. W którymś opowiadaniu, też sprzed lat, odkrył Matriksa przed braćmi Wachowskimi.) Sama nie gram, przypatrywałam się tylko, gdy inni grali, i tak mi się jakoś nasuwa. Jest bohater, ma już przyporządkowany jakiś „gift” (w wypadku Malcona – miecz Gaed), i idzie robić porządki w swoim świecie. Walczy z potworami, zdobywa i traci przyjaciół, nabija kolejne punkty, gdy zwycięży – przeskakuje na wyższy poziom, otrzymując kolejne „gifty”. Ten wyższy poziom nie jest li i wyłącznie następną odsłoną świata, to także większa wiedza, doświadczenie i – co tu ukrywać – mądrość. Bo wlazł nasz bohater do Yara jako młodzik frywolny, a wychodzi jako... Nie powiem nic więcej.

Jako ekstra prezent od Dębskiego dostajemy finalne opowiadanie, niezwiązane początkowo ze „Śmiercią...”, bo napisane dwadzieścia lat później. Ale spokojnie można sobie to opowiadanie przeczytać jako prolog powieści – nie zdradza niczego, a wręcz kieruje uwagę czytającego na właściwe tory. I jako kolejny prezent – kawałek następnej książki o Magach z Yara, „Krucjata Gwiezdnego Szamana”. Na tę powieść będę czekać już jako dorosła osobniczka, bez romantycznego zadęcia właściwego nastolatkom.

 

Karolina Wiśniewska

 

Eugeniusz Dębski

Śmierć Magów z Yara

Fabryka Słów, 2005

Str.: 384

Cena: 27,99

 

 

 

czytaj dalej...

 


< 05 >