Fahrenheit nr 52 - kwiecień-maj 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 05>|>

Recenzje (1)

 

 


Całkiem inne opowieści

 

okladka

Zasłużoną karmił sławą
Smokobójcę wdzięczny lud
I podziwiał sakwę krwawą,
Z której snuł się smoczy smród.
Rycerz pocił się w purpurach
Wśród koronowanych głów
(...)
Bo uprawiać smokobicie
Łatwiej, niźli walczyć z życiem,
Ale to nie koniec pieśni!

 

Jacek Kaczmarski: „Przyczynek do legendy o Świętym Jerzym”

 

Tak się zaczyna część pierwsza zbioru opowiadań Tomasza Pacyńskiego – od historii o sławnym zabójcy smoków, Rogerze z Mons, który triumfalnie wkracza do grodu nękanego przez poczwarę Bogu przeciwną... I na zabiciu smoka bynajmniej pieśń się nie kończy, jak rzecze bard – albowiem ów poliptyk przewrotny, przepełniony gryzącą ironią, opowie starą jak świat legendę niejako od końca, od sukcesu do... pewnego egzystencjalnego dylematu.

Wydawać się mogło, że o świętym Jerzym, zabójcy smoków, fantastyka powiedziała już wszystko – zaczynając prostymi odwzorowaniami rycerza bez skazy, po groteski i humoreski wszelkie. A jednak Tomasz Pacyński umiał opowiedzieć ten wyświechtany motyw po swojemu, nie tylko sięgając po krzywe zwierciadło ironii, niekiedy mocno zabarwionej cynizmem, lecz inkrustując je bogato nawiązaniami do kanonu – baśni i fantasy, i literatury w ogóle. Warto się uważniej wczytać – niejedną parafrazę utworów doskonale znanych można dojrzeć w opowiadaniach o tytułowym smokobójcy – i nie będą to wyłącznie parafrazy z Sapkowskiego, ale i Mickiewicza, i Sienkiewicza, i...

Dla utworów literackich sprawdzianem jakości jest niewątpliwie powtórny kontakt czytelnika z tekstem, niewiele bowiem jest dzieł, do których chce się wracać, jeszcze mniej takich, które wytrzymują weryfikację powtórnej lektury. Na szczęście, ten zbiór opowiadań wytrzymuje – i choć znałam już z łamów „Science Fiction” dwa utwory o Rogerze z Mons, z przyjemnością do nich wróciłam, a lektura nawet zyskała przy drugim odbiorze.

Lekki, prześmiewczy styl i żartobliwy klimat kończą się wraz z wędrówką głównego bohatera poliptyku. I w zbiorze następuje wówczas zmiana, zwrot ku zupełnie innym koncepcjom – przejmująco mrocznym, groźnym, nieskrywanie cynicznym, ale i refleksyjnym. Bo kolejny zestaw, tym razem tryptyk, nie stanowi ściśle związanej całości, a trzy następne historie łączy tylko jedno – nastrój ponury, cięższy, bardziej duszny, przesycony grozą. Najsłabszy w tej triadzie jest otwierający ją „Komu wyje pies”, jedyny, który z trudem wytrzymał weryfikację drugiego kontaktu. Być może zawiodła tu narracja, zbyt rozciągnięta, zbyt szczegółowa, może fabuła ze zbyt mocno eksponowanym wątkiem śledztwa i rozważaniem o naturze ścigającego i ściganego, lub o demonach ukrytych nie tylko w zaświatach, lecz przede wszystkim w ludzkiej naturze. To utwór przejściowy między prześmiewczym, szyderczym nieco zestawem o smokobójcy, a pozostałymi tekstami – utrzymanymi w tonie poważniejszym, refleksyjnym. Kwestie alienacji i rozważania o samotności podjęte są w przejmującym opowiadaniu „Dziedzictwo”. Nie bez przyczyny autor przywołał tu podtytuł kojarzący się z opowiadaniem Asimowa „Mały brzydki chłopiec” – niewątpliwie „Mała brzydka dziewczynka” jest parafrazą i odpowiedzią na tamten utwór, w konwencji fantasy, a jednocześnie ujęciem znacznie szerszym problemu przetrwania tych, którym ludzie odebrali przyszłość. I najbardziej ciekawy, a zarazem najsmutniejszy ze wszystkich utwór w zbiorze – „Wspomnienie”. To przypowieść o zdradzie i przywiązaniu, o wierności i poczuciu bezsiły, opowiedziana z perspektywy kota – z przenikliwością i wyobraźnią, jaka gości zbyt rzadko w twórczości fantastycznej. „Wspomnienie” to utwór mistrzowski, rezonujący w duszy i wzruszający tak, jak tylko znakomita literatura potrafi.

Jest w tej książce wszystko, co cenię – zamknięte, zakończone pointą historie, znakomicie odmalowane postaci, pełnokrwiste i przekonujące, jest styl sugestywny, zabarwiony emocjami oraz metajęzykowa gra z czytelnikiem. Coś, czego nie potrafią często osiągnąć twórcy powieści, Tomasz Pacyński umiał zamknąć w krótkich, zwodniczo prostych formach.

I podczas lektury nasuwa się nieuchronna refleksja, będąca wynikiem prostego porównania – że pisarstwo na poziomie zaawansowanym wymaga po prostu osobowości dojrzałej, która nie zadowoli się snuciem wymyślnych historyjek ku uciesze prostej gawiedzi. Albowiem Tomasz Pacyński wiedział to, o czym zapominają producenci półkowników, żałośni bardowie współczesnych baśni, szczycący się umiejętnością składania mniej lub bardziej skomplikowanych fabuł, porażających jedynie tym, że pod warstwą słów próżno doszukać się treści.

Siła opowiadań ze zbioru „Smokobójca” tkwi właśnie w zrozumieniu, że fantastyka jest grą wyobraźni wcale nie oderwaną od rzeczywistości, lecz będącą próbą jej reinterpretacji, służącą poznaniu zarówno świata, jak i ludzkiej natury – niedoskonałej i okrutnej, ale jakże interesującej.

Spoglądam na to, co napisałam i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że za plecami słyszę chichot Packa. Cóż z tego, że z zaświatów? Pacek umiał chichotać przez Gadu-Gadu, z zaświatów pewnie mu jeszcze łatwiej... Bo napisałam oto laurkę i mam świadomość, że czytelnik nie uwierzy. Lepiej zatem od razu powiem, aby nie ufać słowom niżej podpisanej, lecz po prostu wziąć „Smokobójcę” i pogrążyć się w lekturze. Ponieważ dobre książki bronią się same – wystarczy przeczytać.

 

Małgorzata Koczańska

 

Tomasz Pacyński

Smokobójca

Fabryka Słów, 2006

Stron: 400

cena: 29,99

 


Historia boga-pająka

 

okladka

Bogowie, jak wiadomo, bywają różni. Jedni poważni, inni szaleni, jeszcze inni zupełnie zwariowani. Jak Anansi. Afrykański bóg – trikster, mistrz dowcipu, złodziej historii, kpiarz i prześmiewca. Czarujący i irytujący zarazem.

Choć jego syn, Gruby Charlie, nie dostrzega w swym ojcu nic czarującego. Tak samo jak i nic boskiego. Mr. Nancy jest w oczach Charliego jedynie denerwującą przyczyną kolejnych upokorzeń, ojcem, którego trzeba się wstydzić i któremu pod żadnym pozorem nie należy ufać. Do tego ojciec właśnie jest autorem irytującego przezwiska, a jak Pan Nancy coś lub kogoś nazwał, to miano jest niczym przyrośnięte. I tak Charlie, wkroczywszy już dawno w wiek męski i pozbywszy się nadwagi, nadal nazywany jest Grubym. Może dlatego, otrzymawszy wiadomość o śmierci ojca, Charlie stanowczo nie czuje jakiejś dojmującej straty. Tym bardziej, że Mr. Nancy jakby na złość swojemu synowi umiera na scenie w trakcie występu karaoke. Zostawia Charliemu w spadku mieszkanie, urągliwie przezwisko, garść krępujących wspomnień i brata, o istnieniu którego Gruby Charlie nie miał dotąd pojęcia. Spider jest czarujący i przebojowy. Charlie – nieśmiały i pełen obaw, kiedy więc się spotykają, jasnym jest, że musi dojść do konfliktu. I tak Spider, z właściwym sobie wdziękiem i bez zahamowań rujnuje bratu życie, nie zapominając nawet o poderwaniu narzeczonej. W ten sposób możemy się przekonać, że także dzieci boga miewają kłopoty z krewnymi i to zaiste spore kłopoty. Zdesperowany Charlie udaje się po pomoc do sąsiadek i przyjaciółek ojca, które, sięgnąwszy do starych magicznych rytuałów, pomagają mu przenieść się w zaświaty i tam szukać rozwiązania swojego problemu. Charlie wędruje poprzez krainę stworzoną z najstarszych historii, spotyka najstarszych bohaterów opowieści, poznaje też najstarszego i najbardziej zajadłego wroga swego ojca – Tygrysa. Dowiaduje się, że kiedyś wszystkie historie należały do Tygrysa, a każda z nich niosła ze sobą smak krwi umierającej ofiary, bo to właśnie Tygrys cenił sobie w życiu najbardziej. Teraz chce odzyskać swoje historie, odebrać je Anansiemu i znowu uczynić opowieściami o zabijaniu. W wędrówce Charliego mit splata się z rzeczywistością, przeszłość z teraźniejszością, moralitet z kryminałem, a farsa z groteską. Gaiman z niesamowitą maestrią łączy wszystkie te elementy, splatając je w powieść, którą czyta się jednym tchem.

Jednak historia „o Charlie’m, który chciał odzyskać swoje życie” sięga dalej i głębiej niż prosta odpowiedź na pytanie, czy mu się to uda, czy też nie. To opowieść o podróży w głąb siebie, o zrozumieniu i akceptacji tego, że w takim stopniu jak jesteśmy sobą, jesteśmy też i  częścią tych, których DNA odziedziczyliśmy, naszych przodków. Opowieść pełna humoru fantazji i mądrość, bo takie są przecież wszystkie historie Anansiego.

 

Dominika Repeczko

 

Neil Gaiman

Chłopaki Anansiego

Tłum: Paulina Braiter

MAG, 2006

Stron: 344

Cena: 29,90

 


Niegrzeczny Loki

 

okladka

Pierwszym elementem, jaki przyjaźnie nastawia człowieka, który bierze do ręki książkę Kuby Ćwieka, jest okładka. Nie przeładowana nadmiarem elementów; pistolet zapowiada, że w środku znajdziemy jakąś orzeźwiającą strzelankę, a runy na rękawie płaszcza – magię. Częściowo przysłonięta twarz bohatera pozwala na pewne „niedomówienie” postaci i wyobrażenie jej sobie we własnym guście. Zresztą sam Kłamca ma wiele twarzy...

Wbrew spodziewaniom nie jest to powieść, lecz zbiór opowiadań. Przygody Lokiego pomiędzy pierwszą a ostatnią opowieścią można właściwie pomieszać i ustawić w jakimkolwiek szyku bez szkody dla odbioru. Jeśli można mówić o wadach tej książki, jest nią pewna powierzchowność, z jaką autor traktuje fabułę. Wszystko dzieje się nieco zbyt szybko, a sam Kłamca rozwiązuje kolejne zadania z profesjonalizmem dziesięciolatka rąbiącego po raz enty w „Prince of Persia”. Są też jednak zalety i jest ich, moim zdaniem, więcej niż wad. Przede wszystkim sama postać boga Lokiego jest napisana wręcz wspaniale. Wielowymiarowa, krwista, prezentuje się lepiej niż blade, z lekka papierowe postacie aniołów. (Jedynie psychopatyczny Michał wybija się ponad przeciętność.) Loki – bezczelny łgarz, oportunista i cynik – jest jednocześnie dowcipny i ma mnóstwo wdzięku, a przy tym poprzez jego pancerz od czasu do czasu przebija to, co on sam uważa za słabość: Loki potrafi kochać, Loki bywa sentymentalny. Widać to zwłaszcza w perełce, wybijającej się ponad ciąg sensacyjnych eskapad „Cichej nocy”, będącej pochwałą świąt i rodzinnej miłości. Opowiadanie jest naiwne i słodkie, ale nie pozbawione ciepła, wdzięku i dobrej klasy humoru. Dowcip zresztą przewija się przez wszystkie opowiadania i muszę przyznać, że wszędzie trzyma przyzwoity poziom, a autor co i rusz robi perskie oko do czytelnika: Znasz to? Czytałeś? Widziałeś? Jeśli ktoś nie widział „Terminatora”, nie zapoznał się ze Stephenem Kingiem, „Egzorcystą” czy „Constantinem”, owego mrugania nie dojrzy, ale jeśli zna, ubawi się setnie. Innymi słowy, należy mieć do lektury „Kłamcy” pewną podbudowę, by docenić go w pełni. Osobiście pragnę z tego miejsca podziękować autorowi za scenę ze stron 150 i 151, kiedy nie mogłam się powstrzymać od głośnego, szczerego śmiechu. Mam nadzieję, że w kontynuacji – gdyż wygląda na to, że Loki nie powiedział ostatniego słowa – wady znikną, zalety urosną, a czytelnik będzie mógł spędzić kolejne miłe chwile przy lekturze twórczości Jakuba Ćwieka.

 

Ewa Białołęcka

 

Jakub Ćwiek

Kłamca

Fabryka Słów, 2005

Stron: 272

Cena: 25,99

 


Pozycja bardzo przyzwoita

 

okladka

Przyznaję się od razu: za twórczością Pierumowa nie przepadałam. Nie dałam rady przebrnąć przez osławioną trylogię „Pierścień mroku”, a i za „Śmierć bogów” brałam się z pewną taką nieśmiałością. Początek nie nastraja optymistycznie. Bohaterowie nie wzbudzają szczególnej sympatii, przerzucają się patetycznymi tekstami, dodatkowo mamy równolegle prowadzone dwa wątki: „współczesny” oraz opisujący historię współpracy Hedina z Hagenem – co powoduje nieco zamieszania na samym początku. Dobra wiadomość jest taka, że mniej więcej od 150 strony robi się ciekawie. Nie wiem, czy to ja się przyzwyczaiłam do stylu Pierumowa, czy akcja ruszyła intensywniej do przodu (choć obstawiam tę drugą ewentualność), w każdym bądź razie lektura przestała być katorgą, zrobiło się klimatycznie i fantastycznie. Ogólne założenia są bardzo klasyczne, mamy zbuntowanego maga, mamy szacowne grono kilkunastu praworządnych czarodziejów, teoretycznie dalsza akcja jest mocno przewidywalna. Pierumow zastosował jednakże sprytny chwyt, otóż cała historia zostaje opowiedziana z perspektywy owego buntownika. Magowie Pokolenia zostają ukazani jako grono nieco stertyczałych osób, żywotnie zainteresowanych utrzymaniem status quo. Powracający z wygnania Hedin kieruje się w życiu pewnymi wartościami, powiedzmy, że jego moralność może być chwilami dyskusyjną, ale wyznaczonych przez siebie norm przestrzega, a na dodatek wyznaje sprawdzoną w fantasy zasadę, iż cel uświęca środki. W pewnym jednakże momencie wydarzenia wymykają się Hedinowi spod kontroli. Cóż, jeśli rzuca się wyzwanie bogom, należy się liczyć z pewnymi konsekwencjami.
Jako osoba średnio zorientowana w fantasy muszę przyznać, że „Kroniki Hjörwardu” ciekawie przedstawiają zagadnienie bogów oraz magii. Otóż mamy świat, w którym starzy bogowie współegzystują z ludźmi, a co pewnego stopnia także z Młodymi Bogami, którzy zajęli ich miejsce w panteonie. Kwestie religijne komplikują się jeszcze bardziej w momencie włączenia się do akcji pradawnych, tajemniczych bytów, okazuje się bowiem, że nie ma boga wszechwładnego, o nieograniczonej potędze.
Wszechpotężni nie są także magowie. Owszem, niektórzy z nich cieszą się szczególną opieką Młodych Bogów i w trudnych chwilach mogą liczyć na niespodziewane wsparcie, ale podstawą są ich własne umiejętności magiczne. Zaklęcia uniwersalne to poziom absolutnie podstawowy, każdy szanujący się mag przygotowuje sobie własne magiczne formułki i ich tajemnicy zazdrośnie strzeże. Bractwo magiczne jest ogólnie towarzystwem średnio interesującym, tradycyjnie panuje zasada ograniczonego zaufania do pozostałych, ciekawym natomiast motywem są pojawiające się w powieści artefakty oraz wielość współistniejących światów. Nietypowe patenty wykorzystywane w walkach, szczególnie tych toczonych między osobami obdarzonymi magicznymi umiejętnościami, to z całą stanowczością jedne z jaśniejszych punktów powieści. Trochę zaskakuje zakończenie. Pewne motywy są zbyt już przerysowane, z drugiej strony taka a nie inna końcówka gwarantuje interesującą kontynuację.
Pierumow wyobraźnię ma. Ma też niezły warsztat i niemały rozmach, a więc składniki potrzebne do napisania co najmniej dobrej książki. „Śmierć bogów” jest pozycją bardzo przyzwoitą, na kolana może nie rzuca, ale po tym jak już człowiek zwalczy pierwsze drętwe rozdziały, czyta się ją z przyjemnością. Pozycja ta powinna się spodobać wielbicielom mitologii skandynawskiej.

 

Joanna Witek

Nik Pierumow

Kroniki Hjörwardu

Śmierć bogów. Księga Hagena

Tłum: Ewa Skórska

Prószyński i S-ka, 2005

Stron: 552

Cena: 39,90

 

 

 

czytaj kolejne recenzje...

 


< 05 >