Fahrenheit nr 52 - kwiecień-maj 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 19>|>

Zamek Quentina

 

 

Na zamku mieszka pan i za pomocą miecza zwanego Skund włada całą okolicą. A może to Skund za pośrednictwem pana włada całą okolicą? Jedni mówią tak, inni inaczej. Właściwie wszystko jedno. Ważny jest rezultat.

Zamek jest pusty. Skund potrafi znieść przy sobie tylko pana i jednego sługę, którym teraz jestem ja. A może to pan potrafi znieść przy sobie tylko Skund albo jednego sługę? Ciężko stwierdzić.

Zamek jest nie do zdobycia. Pionowe, skalne ściany rodzą się gdzieś głęboko w przepaści i wznoszą się tak wysoko, że nie można stwierdzić, gdzie kończy się skała, a zaczynają mury obronne. Jego wieże wchodzą w drogę chmurom. A wrony, całe stada wron, przyciągane wizją pełnego żołądka, nieustannie zlatują do przepaści i przeszukują jej dno.

Pod zamkiem kuli się miasteczko. Wiem, że chyba każde podzamcze uniżenie spogląda w górę z należytym szacunkiem. Ale tutaj również w południe, gdy słońce jest wysoko na niebie, wydaje się, że miasteczko pozostaje w cieniu zamku. Wszechwiedzącego, władczego, zagrażającego.

Taki jest właśnie ten zamek.

Siedzę przy stole w zatłoczonej karczmie w podzamczu. Dwa stoły dalej kłócą się dwaj młodzieńcy. W otaczającej mnie wrzawie nie słyszę o co, ale ten, który siedzi naprzeciwko, co chwilę na mnie spogląda. Ten, który siedzi tyłem, spojrzał tylko raz i energicznie coś drugiemu wyjaśnia. Pierwszy kręci głową, wstaje i robi krok w moim kierunku.

– Cyryl! – Stara się go zatrzymać ten drugi. Cyryl jednak macha ręką i zdecydowanie podchodzi do mojego stołu.

– Co się dzieje z Martą? – pyta.

Po oczach poznaję, że znaczną część jego odwagi ma na sumieniu wódka. Z palcami zaciśniętymi na oparciu krzesła i zmarszczonym czołem czeka na odpowiedź. W pomieszczeniu stopniowo robi się cicho, gdy coraz to dalsze stoły zauważają sytuację. Kufle zamierają w połowie drogi do ust, kości przestają się toczyć. Cyryl uświadamia sobie, że wszystkie spojrzenia są skierowane w jego kierunku i traci pewność siebie. Przez chwilę śledzę, jak się rozgląda, szukając poparcia, ale każdy, na kogo spojrzy, spuszcza wzrok. Kości z powrotem zaczynają się toczyć po grubo oheblowanych deskach stołów, a kufle docierają do ust. Pomału dopijam piwo i wycieram rękawem usta.

– Nie wiem – mówię, rzucam karczmarzowi pieniądze i wychodzę. Patrzy za mną. Wiem, że mi nie wierzy.

Ostatnie, co widzę, gdy z zewnątrz zamykam drzwi, to krzesło przewrócone kopniakiem Cyryla.

Na początku, mam na myśli parę pierwszych miesięcy po tym, jak pan mnie wybrał i zawezwał do zamku, ludzie mi współczuli. Kiedy pojawiałem się na podzamczu, mężczyźni poklepywali mnie po plecach, kobiety częstowały plackami z ciasta chlebowego. W karczmie po raz pierwszy dostałem darmowy kufel piwa.

– Twoje zdrowie, Quentin! – Wszyscy pili za mnie toast. Byli szczerzy, chociaż w mojej sytuacji brzmiało to złowieszczo. To były właściwie jedyne słowa, na jakie się odważyli. Nawet wódka nie potrafiła rozwiązać języków sparaliżowanych strachem. Kiedy chciałem się komuś wyżalić, zwierzyć, jak bardzo się boję, jak bardzo chcę wrócić, wszyscy ode mnie uciekali, szybko wymyślając jakieś wymówki.

Ale dowiedziałem się, że niektórzy stawiali zakłady, jak długo wytrzymam. Albo ile będzie mi brakowało palców, jeżeli wrócę.

Teraz jest inaczej. Długo już żadna ręka nie poklepała mnie po plecach z zachętą. Ludzie z podzamcza mnie unikają. Chyba nie potrafią zrozumieć, jak mogłem tak długo wytrzymać. Rzeczywiście, o wiele dłużej niż moi poprzednicy. W zasadzie jestem cały, nie licząc martwego lewego ucha, dwóch palców i kolana, którym nie mogę ruszać.

Właściwie ja też tego nie rozumiem. Do tego człowiek dojrzewa stopniowo. Właśnie w ten sposób nauczyłem się, jak powinienem chodzić, gdy pan odpoczywa po przehulanej nocy. Jak również tego, co mogę powiedzieć, kiedy ma zły humor. Obserwować, czy ma pod ręką jakieś niebezpieczne przedmioty. Ale głównie nauczyłem się znosić kary.

Znosić kary... Jeżeli pan ma w ręce bicz, to wiele się nie da zrobić. Bicz jest zbyt szybki. Kij jest bardziej miłosierny. Odpowiednio wyćwiczonym ruchem można nieco stłumić uderzenie. Ale nie można tego zrobić zbyt gwałtownie, inaczej pan jeszcze bardziej się rozzłości. A jeżeli jeszcze bardziej się rozzłości i wyciągnie Skund... Właściwie czasem przychodzi mi na myśl, że może to by było lepsze. Świst, tylko chwila i koniec. Ale przy tej dwójce – panu i Skundzie – nikt nie może być pewien, że to by trwało tylko chwilę. Dobrze znam mieszkańców lochów w podziemiach.

To Skund podsyca pragnienie władzy. Prawie co wieczór pan wyciąga go z pochwy i krzyczy z upojeniem i rozkoszą. Zawsze wtedy szybko znikam mu z oczu. Czuję, jak chwieją się kamienne ściany. Ten krzyk przenika aż do kości. Nawet nie wiem, czy pochodzi z gardła pana, czy jest wydawany przez miecz. Wtedy nawet niebo staje się zachmurzone A błyskawice uderzają w najwyższe wieże. A strażnicy, strażnicy cienia, inne dzieła Skunda, kiedy indziej prawie niewidoczne kościste postacie stojące w letargu wciąż w jednym miejscu, wówczas snują się po korytarzach. Na tle kamiennych ścian stają się bardziej widoczni. Machają długimi ostrzami, które pojawiają się w ich cienkich rękach. Skrzypią pazurami. Czasem rano znajduję świeże rysy w kamieniach. Cieszę się, że nie wiem, czy pochodzą od ostrzy, czy od pazurów.

To Skund daje panu całą siłę. Pan nawet nie utrzymuje stałej drużyny. Kiedy jej potrzebuje, wystarczy, że zgromadzi mężczyzn, stanie na ich czele i wyciągnie Skund. Wtedy nawet najbardziej pokojowi ojcowie rodzin stają się zaślepionymi, zagorzałymi wojownikami, gotowymi umrzeć za swojego pana.

Może również Cyryl brał udział w jednej z wypraw. Nie wiem. Pod wpływem Skunda wszystkie twarze wyglądają jednakowo.

Również sprawa z Martą zaczęła się tak samo, jak wszystkie inne przed nią.

Pan często schodzi do podzamcza. Podobno, aby rządzić swoimi poddanymi, jak twierdzi. Pan na swoim rumaku, a ja za nim na starym wałachu.

Do miasteczka wpada jak błyskawica. Wybiera sobie dom, szybko do niego wchodzi. Tym razem jest to warsztat szewca. Gospodarz musi wstać, pokłonić się, a potem wrócić do pracy. Tego właśnie pan oczekuje. Dlatego na jego oczach szuster chwiejącymi rękami przybija podeszwę. Zaciska zęby, ponieważ młotek miażdży mu przy tym spocone palce. Wszystko przebiega bez słowa. Pan nie musi rozsiewać strachu słowami. Wystarczy, że założy ręce za plecami, stanie z głową lekko przechyloną w lewo i spogląda spod przymrużonych powiek. Wygląda wtedy tak jakby dostrzegł również kawałek skóry zepsuty niezdarnie wykrojonym podbiciem lub butelkę wódki, obydwie rzeczy szybko kopnięte pod łóżko. Szuster jest o tym przekonany.

Pan wychodzi, trzymam się za jego plecami. W drzwiach jeszcze raz spoglądam na szustera. Przez chwilę patrzymy sobie w oczy. On powstrzymuje się, aby nie odetchnąć z ulgą.

U sąsiadów szwaczka prosi wszystkich bogów, aby udało się jej nawlec igłę na roztrzęsioną nić. Ponieważ...ponieważ pan nie lubi niezdarnej pracy. Płonący dach nad głową jest za to częstą karą.

Pan kłusuje przez targowisko. Jest jak zawsze pełne. Wiadomość o przybyciu pana rozszerza się niczym ogień. Fala szeptu, dźgnięcie sąsiada łokciem w żebra, gdzieś drobna zmiana w okolicznym gwarze i wszystkim wyostrzają się zmysły. Sprzedawca, do tej pory gorliwie wychwalający swój towar, klienci kłótliwie targujący się o cenę, każdy na chwilę zmiesza się, ostrożnie rozejrzy, a potem kontynuuje. Ale teraz ten teatr należy do pana. Nie ma już w nim tyle zainteresowania i serca, co przed momentem. Gdy pan podchodzi bliżej, wszyscy nisko się kłaniają i szybko ustępują mu z drogi. Ale niezbyt szybko, bo inaczej wyglądałoby to jak ucieczka. A każda ucieczka, chcąc nie chcąc, jest powodem do prześladowania. Teraz głównym pragnieniem tych ludzi jest to, aby pozostali niewidoczni. Bycie niewidocznym – choćby za cenę zakopania się w kupie gnoju.

Tutaj znajduje się most. Po obu stronach obsadzony sprzedającymi. Farbiarz za stołem pełnym materiałów, kwiaciarka z koszami kwiatów, sprzedawczyni miodu z wielkim garnkiem i chochlą. Stary sprzedawca brzozowych mioteł kłania się gorliwie, przy czym nasadą miotły przewraca kosz z kwiatami. Niebieskie irysy wpadają do wody. Kwiaciarka wydaje okrzyk. Od razu zasłania ręką usta, ale tego krzyku nie da się cofnąć. Cisza staje się mrożąca. Wydaje się, że pan czekał na coś takiego, jakieś zachowanie, przez które ktoś wybije się z szeregu. Szybko zatrzymuje konia i obraca się w jej kierunku. Przez chwilę patrzy na jej sylwetkę, zaskakująco pociągającą, na jej ręce ściskające brzeg fartucha. Ona stoi bez ruchu, pozwala, aby wiatr zasłaniał jej włosami twarz. Pan wyciąga do niej rękę.

– Chodź! – Kwiaciarka nie może odmówić. Pan sadza ją przed sobą. Klepie konia ostrogami. Przez chwilę ulica wypełnia się ciekawskimi, którzy patrzą za cwałującym koniem. Ale za moment tłum rozsuwa się, kiedy ja przejeżdżam. Nie tak szybko jak przed panem, ale wszyscy spuszczają wzrok, gdy ich spojrzenia przypadkiem spotkają się z moim.

Następnego ranka czekam na pana w wielkiej sali, gdzie zazwyczaj je śniadanie. Tak jak zawsze szybko otwiera drzwi. Robi dwa kroki do środka, ale od razu zatrzymuje się ze zmarszczonym czołem. Wydaje się, że nad czymś uporczywie rozmyśla. Nad czymś, co wymaga tyle koncentracji, że przeszkadza mu w tym chodzenie. Podchodzi do okna. Tam w dole miasteczko wrze od porannego pośpiechu. Nie wytrzymuje zbyt długo. Opiera się rękami o gzyms kominka i patrzy w płomienie. Ale wydaje się, że ich nie zauważa. Nauczony doświadczeniami innych nocy, ostrożnie pytam, czy mam posprzątać w sypialni. Ogląda się, jakby mnie nie poznawał. Od razu podchodzi do mnie i chwyta mnie za brodę. Zmusza, abym obrócił głowę w prawo, potem w lewo. Tak samo oglądał mnie rok temu.

– Mógłbym wyrzucić cię przez okno. Umiałbyś mi w tym przeszkodzić?

– N...nie, panie, wie pan, że nie.

– Ha! A myślisz, że to zrobię?

– To zależy od pana.

– Dokładnie. Celnie trafiłeś. To zależy tylko ode mnie.

W końcu puszcza moją brodę. Zaczyna chodzić od okna do kominka i z powrotem. Ręce ma założone za plecami.

– To ja decyduję. To ja mogę wyrwać ci wnętrzności z ciała. Dobrać ci się do skóry. Jeżeli zechcę. – Zatrzymuje się z podniesionym palcem. Znowu dziesięć kroków od okna do kominka, dziesięć od kominka do okna... – Ale mogę przebaczyć ci, że psujesz tu powietrze. Ja o tym zadecyduję. Mogę ci pozwolić żyć. Istnieje taka możliwość. Rozumiesz?

Przytakuję, ale myślę, że teraz mnie nie zauważa. Ciągle chodzi w kółko opętany nowym pomysłem.

– Wiesz, że mogę rozdawać nie tylko śmierć, ale również życie?

Coś takiego nigdy nie wyszło z jego ust. To nie pochodzi z jego umysłu. Nigdy dotąd nie zastanawiał się nad tym, co robi. Zawsze momentalnie słuchał każdego impulsu ciała.

– Zanieś jej śniadanie – dodaje na koniec i wychodzi z pomieszczenia.

Stoję jak wryty.

Idę. Gdy otwieram drzwi, Marta szybko siada na łóżku i naciąga nakrycie aż po szyję. Gdy stwierdza, że to ja, z powrotem kładzie się na poduszkę i tępo patrzy w sufit. Ciemne włosy wyraźnie odcinają się od bieli poduszki, tak samo jak od bieli jej twarzy. Nie widzę żadnych zranień z wyjątkiem zakrwawionej dolnej wargi. Bez słowa kładę tacę na stolik obok łóżka i wychodzę.

– Quentin? – zwraca się do mnie, gdy otwieram drzwi. Obracam się do niej. – Wiesz, że jeszcze nikt nigdy nie przyniósł mi śniadania do łóżka?

Długo trwa zanim uda mi się wymacać klamkę i zamknąć te przeklęte drzwi.

Wytrzymuje dwa dni. Dwa dni przetrzymuje ją zamkniętą w sypialni. Przez większość czasu jest tam razem z nią. Razem z nią i dziwnymi myślami. Przez ten czas nie wyjmuje Skund z pochwy.

Znowu jesteśmy na targowisku. Ludzie ustępują, kłaniają się. Pan jak zwykle rozgląda się z siodła. Jest tu stragan koszykarza, stos koszy – małe i duże. Pan nogą kopie w wielki kosz, który stoi przewrócony do góry dnem. Znajduje się tam przyczajony chłopiec.

– Ukrywasz się przede mną? – pyta pan złowrogo.

Chłopiec może mieć dziesięć lat. Przez chwilę stoi zdrętwiały ze strachu, zaraz jednak podskakuje i rozpędza się. Pan pcha konia i puszcza się za nim. Chłopiec wybiega z tłumu, biegnie pustą uliczką. Pan kłusuje za nim. Chłopiec dobiega do drzwi obszarpanego domu i zawiesza się na klamce. Ale drzwi są zamknięte. Z przerażeniem ogląda się i gdy dostrzega, że pan jest blisko, znowu rozpędza się z całej siły. Potyka się o kamień, który uwolnił się z bruku. Udaje mu się utrzymać równowagę. Pan ciągle znajduje się dziesięć kroków za nim. Widzę, że chłopiec opada z sił. Jeszcze skręca za jeden róg, ale tam potyka się i tym razem upada. Twardy upadek wydobywa z niego krótkie jęknięcia. Przez chwilę chłopiec leży bez ruchu, ale gdy słyszy, że tupot kopyt jest całkiem blisko, podkurcza kolana pod brodę i rękami stara się zakryć głowę. Pan z biczem w ręce zatrzymuje konia. Przez chwilę patrzy na ten trzęsący się kłębek leżący na ziemi. Potem uśmiecha się, znacząco na mnie spogląda i popędza konia do cwału.

– Widzisz, pozwoliłem mu żyć. Nawet go nie wychłostałem – mówi mi, gdy na dziedzińcu zeskakuje z konia. – Muszę jej o tym powiedzieć.

Ucieka do sypialni, w której jest zamknięta Marta.

Nie wiem, co jej powiedział, ani co na to powiedziała ona. Ale gdy wracam ze stajni, słyszę, jak podnosi głos. Stopniowo przechodzi w krzyk. Do słowa dochodzi Skund.

Rano każe mi posprzątać sypialnię, a sam jedzie rządzić poddanymi. Kiedy wyglądam przez okno, widzę słup dymu, potem drugi, a nieco później jeszcze jeden.

Przez chwilę wydaje się, że wszystko wraca do normy. Jednak nie. Gdy pan wraca z podzamcza, nie dostrzegam, aby jak zawsze był zadowolony. Prawie całą noc chodzi w kółko od ściany do ściany, stukając podkutymi butami o kamienną podłogę. Siedzę pod drzwiami, aby być gotowym do przyjścia na każde zawołanie. Ale odgłos jego kroków usypia mnie. Muszę się przemóc, muszę siedzieć w ten sposób, żeby moja opadająca głowa za każdym razem uderzyła się o ścianę, wtedy się budzę. Liczę jego kroki i czekam na świt.

Pan się jakoś zmienia. Znowu pozwala Skundowi próżnować. Już nie bierze go nawet do łóżka. Zostawia go porzuconego na krześle. Wczoraj znalazł gdzieś wstążkę do włosów należącą do Marty. Normalnie zapłaciłby za to mój grzbiet. Ale nie dziś. Zauważyłem, że jest zakrwawiona. Cały wieczór siedział przy kominie i obracał ja między palcami. Trzymał przed oczami i patrzył przez nią na płomienie. Na koniec przywiązał ją do świecznika ma gzymsie kominka.

Rano schodzimy w dół. Pan – jak to ma w zwyczaju – szybko przestaje kłusować, zeskakuje z konia i wbiega do najbliższych drzwi. W drzwiach zatrzymuje się, prawie na niego wpadam. Wyglądam spoza jego pleców. Kłaniająca się kobieta. Te ciemne włosy... Marta? Kobieta podnosi się i wraca do koryta z rozrobionym ciastem. Pan cofa się do drzwi. Znowu ledwo zdążę odskoczyć. Wsiada na konia. Pomału jedziemy przez targowisko. Ale zniknął gdzieś jego sokoli wzrok. Wydaje się, jakby nawet nie dostrzegał okolicy.

Podzamcze wrze od zaskoczenia. Pan dziś znowu się tam pojawił i znowu obeszło się bez krwi i pożaru. Gdy wchodzę do karczmy, wiele łokci dźga w żebra sąsiadów. Przez pomieszczenie przelatuje moje imię i wszystkie głowy zwracają się w moją stronę. Wszyscy roztrząsają dzisiejsze wydarzenia. Spoglądają na mnie z ciekawością.

Patrzą znad kufli piwa. Wytrzeszczają oczy, obgryzając kości.

Garncarzowi wypadł talerz i rozbił się tuż pod nosem pana, a on jakby tego w ogóle nie zauważył. Słabość? A ten mały... wyrwał się z rąk matki, a on tylko wyminął go... Co się z nim dzieje?

Jest tu również Cyryl. Idzie do mnie. Znowu zamierza zapytać się o Martę. Nie musi już czerpać odwagi z wódki. Miasteczko dostrzegło rysę w pancerzu nieprzyjaciela. Cyryl czuje się jak wysłaniec woli miasta. Słusznie się wydaje, że wszystkie twarze go zachęcają. Dla nich to test – po czyjej jestem stronie. Cyryla już w ogóle nie wyprowadza z równowagi, że jest w centrum zainteresowania. Staram się odgadnąć jego siłę. Gdy otwiera usta, wyprzedzam go.

– Przyjdź wieczorem pod bramę. Sam. Dowiesz się o wszystkim.

Wieczorem niecierpliwie wyglądam Cyryla. Gdy pojawia się, od razu robię się spokojniejszy. Jednak każę mu czekać tak długo, dopóki nie jestem pewien, że pan śpi. Dopiero potem wychodzę.

– No! Gdzie jest Marta?

W ciemności nie widzę wyraźnie jego twarzy, ale chyba to i lepiej. Wskazuję na jego miecz.

– Broń zostaw tutaj. I tak ci nie pomoże.

– Nie!

– Jak chcesz.

Przechodzimy przez most zwodzony, bramę z kamiennym portalem, ciemny dziedziniec. Za plecami czuję nerwowość Cyryla.

Wchodzimy na korytarz oświetlony pochodniami. Tu pojawia się jeden ze strażników cienia. Na pewno czuje intruza. Migocze jak płomień świecy. Cyryl, widząc to, od razu sięga po miecz. W tej chwili strażnik rośnie, materializuje się. W rękach, które jak dotąd wyglądały jak dwie strużki dymu, pojawia się coś w rodzaju ostrza kosy. Strażnik obraca się w naszym kierunku i zaczyna iść w naszą stronę. Na drodze znajduje się gorąca pochodnia. Gdy jego na wpół prześwitujące ciało przez nią przechodzi, na chwilę się ściemnia. Ostrze, które ciągnie za sobą, rysuje na podłodze cienką rysę. Cyryl przełyka ślinę.

– W ten sposób nie dasz rady. Przeciwko niemu nie możesz walczyć z mieczem w ręce – syczę na niego. Cyryl patrzy na mnie, nic nie rozumie.

– Wyrzuć to!

Miecz dzwoni o podłogę.

– A teraz na kolana... Przejdziemy koło niego na kolanach. Nie może czuć zagrożenia.

Na czworakach wychodzę zjawie naprzeciw. Kiedy ją mijam, czuję nieznośne metalowe dzwonienie w uszach – ogromną żądzę Skunda. Spoglądam na Cyryla. Wydaje się, że czuje to samo.

W końcu pojawiają się drzwi wielkiej sali. Z ulgą je za nami zamykam. Cyryl pada na krzesło i szybko oddycha. Zaraz jednak przypomina sobie, po co przyszedł.

– Gdzie jest Marta?

Pokazuję mu wstążkę Marty przywiązaną do świecznika. Bierze ją do rąk i w świetle ognia z komina dostrzega zaschniętą plamkę krwi.

– Wiedziałeś o tym! Pozwoliłeś jej umrzeć. – Chwyta mnie za kark.

– Nie... nie mogłem nic... zrobić. Możesz zemścić się na panu, pomogę ci – charczę.

Po nieskończenie długiej chwili, gdy już przestaję widzieć, puszcza mnie.

Przed drzwiami do sypialni stoi kolejny strażnik.

– Musisz być pokorny. Przed Skundem, nie przed panem. Puści cię.

Cyryl pomału posuwa się do przodu. Strażnik rośnie. Cyryl klęka. Strażnik na chwilę nieruchomieje, ale potem z ręki wyrasta mu miecz. Cyryl zatrzymuje się i spogląda na mnie.

– Myśl o Marcie. Myśl o zemście – szepczę.

Cyryl pada na ziemię i dalej posuwa się, pełzając. Strażnik macha ostrzem kawałek nad podłogą. Prawie słyszę syczenie, jakby ostrze tego wahadła przecinało powietrze. Cyryl zatrzymuje się. Grot ostrza drży na szerokości dłoni od jego twarzy. Cyryl czeka, aż ostrze przejdzie przez najniższy punkt swojej drogi i dotyka językiem podłogi. Potem posuwa się do przodu, na spotkanie śmiertelnego wahadła, wciąż liżąc językiem kamienie. Ostrze wraca się. Cyryl zamyka oczy w oczekiwaniu ciosu, ale strażnik rozpływa się w powietrzu. Chwilę trwa, zanim Cyryl zrozumie, że żyje, że jego gest został przyjęty. Wstaje i naciska klamkę. Drzwi skrzypią. Pan budzi się i sięga po Skund, położony na stole. Ten jednak sam odsuwa się z zasięgu jego ręki i spada na ziemię. Pan jest zdumiony tą zdradą. Cyryl przyskakuje i podnosi miecz. Pan z niedowierzaniem obserwuje, jak ostrze zanurza się w jego klatce piersiowej. Z ust wycieka mu strużka krwi i farbuje białe nakrycie.

Widziałem twarz Cyryla, gdy trzymał w ręku Skund. A teraz próbuje znowu. Nawet przez drzwi słyszę jego przyspieszony oddech. Okrzyk upojenia, które właśnie się w nim zalęgło. Myślę, że już niedługo z powrotem wszystko będzie w porządku.

 

Tłumaczenie: Alina Kalandyk

 


< 19 >