Fahrenheit nr 52 - kwiecień-maj 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 09>|>

Recenzje (5)

 

 


„Chłodno, głodno, samotnie i do domu daleko.”

 

okladka

Ciekawiło mnie zawsze, jak to jest być Panem. Mieć poddanych, decydować o ich losie, jak Drakanie na przykład. Teoretycznie świetna profesja, w dodatku bez studiów, staży itp. Po prostu rodzisz się i fach masz w ręku. Życie jedwabne, wszystko czego nie chcesz robić, zrobią za ciebie Poddani. Potulne, pracowite maszyny do prac ciężkich i lekkich. Niestety, tak lekko to nie ma. Poddani sami z siebie raczej nie chcą za nikogo odwalać roboty. Trzeba zadbać o to, żeby głupie pomysły nie przychodziły im do głowy. Drakanie wiedzieli o tym dobrze. Trzeba nieźle się napracować, żeby bezpieczne było to Pańskie życie. Nieustanna czujność to podstawowa zasada zachowania status quo. Cóż, Drakanie to naród wojowników, potrafili sobie radzić. Jednak Panów, którzy nie są wystarczająco czujni, musi w końcu spotkać przykra niespodzianka. Nawet bardzo przykra.

Z taką właśnie sytuacją spotykamy się w „Długiej drodze do domu” Roberta Silverberga.

Na odległej planecie w pozornej harmonii żyją Panowie i Lud. Lud to potomkowie pierwszych osadników, spokojni, pracowici wieśniacy. Długo żyli w izolacji i, co tu ukrywać, stagnacji. Panowie przybyli dużo później, pod pozorem pomocy zacofanemu światu opanowali planetę i, rzecz jasna, uczynili Lud swoimi poddanymi. Ten stan rzeczy trwał wystarczająco długo, żeby wszyscy, a szczególnie Panowie uznali, że tak będzie wiecznie. Widać nie miał im kto przypomnieć, że „historia magistra vitae”. Cóż, za gapowe się płaci. Tępy, pozbawiony inwencji Lud, z zadziwiającą sprawnością i koordynacją działań, pewnej nocy na całym północnym kontynencie Panów zwyczajnie wyrżnął. Do nogi. No prawie.

Bohaterem powieści jest taki właśnie ocalony. Piętnastoletni Joseph Keilloran, przebywający w momencie wybuchu buntu w posiadłości swoich krewnych, cudem ucieka i ranny, zszokowany postanawia dotrzeć do domu. Nie może uwierzyć, że rebelia mogła być powszechna, a już zupełnie odrzuca możliwość, że Lud Domu Keilloran mógłby wystąpić przeciw swoim Panom. Ta nadzieja daje mu siłę aby pokonać, bagatela, jakieś tysiące mil. Musi bowiem przejść cały kontynent. I właśnie ta jego wędrówka jest pretekstem do ukazania przemiany, jaka dokonuje się w młodym chłopaku.

Niedoświadczony, przygotowywany wyłącznie do roli Pana, nieznający życia, niepotrafiący samodzielnie rozwiązywać podstawowych problemów bytowych wyrusza samotnie w drogę, która byłaby wyzwaniem nawet dla zahartowanego globtrotera. Początkowo nie zdaje sobie sprawy na co się porywa, szybko jednak życie odziera go ze złudzeń. Odkrywa, jak mało wie i mało umie. Na swej drodze spotyka przedstawicieli innych ras, rdzennych mieszkańców tej planety. Tubylców, funkcjonujących na marginesie życia planety, niebudzących w ludziach większego zainteresowania. Joseph ma okazję poznać ich bliżej, znacznie bliżej niż jakikolwiek człowiek do tej pory. Kilkakrotnie bliski śmierci, uczy się życia, dokonuje trudnych wyborów i dojrzewa. Kiedy kończymy nasze z nim spotkanie w niczym już nie przypomina młodego Pana. To dobrze, bo życie na planecie nie będzie już nigdy takie jak było. Zmiany zaszły zbyt daleko.

Rolą recenzenta jest, oprócz przedstawienia książki jako takiej, jej ocena. Ale w tym przypadku, co można napisać, że koń jaki jest każdy widzi? Autorem jest wszak Robert Silverberg, nie bez powodu, zaliczany do grona Mistrzów SF, klasyk gatunku. Po prostu niezawodny. Nic tylko siąść i czytać. Do czego serdecznie zachęcam.

 

Dorota Pacyńska

 

Robert Silverberg

Długa droga do domu

Tłum. Jolanta Pers

Solaris, 2005

Stron 231

Cena 29,90

 


Piąty tom cyklu

 

okladka

Czasami są takie dni, że wszystko się chrzani. W pracy idzie jak po grudzie, ludzie powyborczo skaczą sobie do oczu, gotowi zrywać wieloletnie przyjaźnie li i jedynie dlatego, że ktoś śmiał głosować na innego niż on kandydata. Za oknem taka pogoda, nic, tylko zagrzebać się w jakimś przytulnym kąciku i przezimować parę miesięcy. Na takie chandrogenne okoliczności przyrody dobrze działa stare dobre fantasy, najlepiej spod znaku heroic. W charakterze lekarstwa sprawdzić się może cykl „Boże Monarchie” Paula Kearneya, którego ostatni, piąty tom ukazał się niedawno w księgarniach. Wykreowany przez Kearneya świat, mimo iż ogarnięty wojnami, jest w łopatologiczny niemal sposób odmalowany w tonacji czarno-białej. Bohaterów, o których nie do końca wiadomo, czy stoją po stronie dobra, czy zła, można spokojnie policzyć na palcach jednej ręki. Postacie pozytywne wzbudzają sympatię niemal od pierwszych chwil swego zaistnienia na kartach książki, są doskonali w swoim fachu, charyzmatyczni i oczywiście nie ma takiej opresji, z której o własnych siłach by się nie wydobyli. Analogicznie szwarccharaktery to sukinsyny, które nie cofną się przez niczym, aby osiągnąć upragniony cel, naszym ulubionym bohaterom co i rusz świadczą bezinteresowne złośliwości, zawierają podejrzane sojusze, normalnie dziw, że święta ziemia takich drani jeszcze nosi. Uświadomiłam sobie właśnie że powyższy opis brzmi kusząco, niestety, Kearney przedstawił ich niesympatycznie, jeśli ktoś liczył na postać czarującego łajdaka/łajdaczki to zawiedzie się srogo.
„Okręty z zachodu” są piątym tomem cyklu, zatem wybaczcie, ale o samej akcji powieści pisać nie będę, by nie psuć zabawy tym, którzy po „Boże Monarchie” dopiero sięgną. A jest to cykl wart poznania, mimo iż psychologicznej głębi raczej się nie uświadczy, a i intrygi są na średnim stopniu skomplikowania. Pierwsze cztery tomy można łyknąć w ciemno, ostatnia część niestety trochę od nich odstaje. Zapewne krzywdzę autora (lub tłumacza, ale Jakuszewskiego o takie numery nie podejrzewam), lecz wygląda na to, że albo fragmenty książki były pisane na odpieprz, albo przy „Okrętach z zachodu” dorabiał sobie jakiś student. Kearney ma swój charakterystyczny styl, absolutnie do wyłapania po lekturze czterech wcześniejszych tomów. No i właśnie ów styl w „Okrętach” kuleje, język powieści fragmentami jest chropawy, nieporadny, ale po kilkunastu stronach wraca do starej, dobrej formy. I tak kilka razy.
Osoby, które znają wcześniejsze tomy, zapewne zaskoczone będą faktem, iż akcja ostatniej części dzieje się w kilkanaście lat po wydarzeniach opisanych w „Drugim imperium”. Ja w każdym razie przez pierwszych kilkanaście stron byłam nieco wytrącona z rytmu, tym bardziej że nad minionymi latami Kearney przeszedł do porządku dziennego. A w tomie czwartym działo się sporo... Niezbyt wiarygodne jest też dla mnie zakończenie całości, jak to w fantasy bywa mamy tradycyjną wyżynkę, ale zbyt łatwo sobie jedna strona z drugą poradziła.

Ogólny rozrachunek wygląda następująco: cztery tomy niezłe, jeden tom taki sobie. Warto.

 

Joanna Witek

 

Paul Kearney

Okręty z zachodu

Tłum: Michał Jakuszewski

MAG, 2005

Stron: 304

Cena: 25,00

 


Barry Trotter i nieudana parodia

 

okladka

W zasadzie na owym tytule niniejsza recenzja mogłaby się zakończyć, jednak czytelnicy zapewne chcieliby wiedzieć, skąd ten wniosek i czy aby na pewno nie uświadczy się w książce Gerbera nic wartościowego.

Oddając autorowi sprawiedliwość, trzeba przyznać, że jeden z celów powstania tej historii można określić mianem „szczytnego”, choć niestety niezbyt oryginalnego. Chęć wyszydzenia swoistej histerii, jaka narosła wobec utworów J. K. Rowling, oraz marketingowej machiny żerującej na milionach fanów jest niewątpliwie całkiem zrozumiała. Drugi z wzmiankowanych celów to po prostu chęć zarobienia kasy. Jest to również zupełnie normalne. Każdy człowiek żyjący z pióra (klawiatury) ma to do siebie, że kiedy coś naskrobie, to byłoby mu miło, gdyby mógł włożony w pracę czas i wysiłek „przekuć” w brzęczące monety i szeleszczące banknoty. Obrany temat – krytyki zarobkowania na produkcie – zalatuje jednak gigantyczną hipokryzją, bo przecież Gerber, pisząc parodię cyklu, który stał się jednym z największych bestsellerów, sam się pod ową marketingową machinę podczepia. Gdyby książka była nieco bardziej błyskotliwa i rzeczywiście zabawna, uznałabym to za całkowicie usprawiedliwione. „Barry Trotter i bezczelna parodia” zawiera kilka niegłupich spostrzeżeń co do ludzkiej natury: przeciwnicy z dwóch stron barykady bywają dużo bardziej do siebie podobni niż można by przypuszczać, dorosłości nie da się odwlekać w nieskończoność, a pewnego dnia i tak nie będzie innego wyjścia, aniżeli się z tym pogodzić, tam, gdzie w grę wchodzą duże pieniądze, nikt nie pozostaje „czysty”... Dostrzeżenie tego raczej nie nastręcza zbyt wiele trudności. Autor podkpiwa sobie z ludzkiej chciwości, naiwności i ślepoty na wszystko, co odbiega od normy (to ostatnie jednak wystarczająco dobrze zrobiła autorka Harrego Pottera), a także ze zjawiska gruppies. No i z tego, że nigdy nie wiadomo, jakie jest prawdziwe oblicze idola z lat młodzieńczych...

Kilka słów o akcji: 22-letni Barry Trotter bimba sobie na naukę, interesuje go tylko możliwość zarobienia paru groszy i imprezowanie. Może sobie na to pozwolić, gdyż szkoła Hokpok przyznała mu nieoficjalnie status „wiecznego studenta”. Dzieła pisarki J.G. Rolling przysporzyły owemu szacownemu przybytkowi edukacji tak wielkiej sławy, że opłaca się, by ich bohater jak najdłużej siedział w jego murach. Pewien kłopot stanowi fakt, że ktoś sprzedał Gumolom mapę przedstawiającą trasę do uczelni i teraz koczują wokół rozhisteryzowane i śmierdzące, z braku warunków sanitarnych, tłumy wielbicieli. Barremu to odpowiada, bo dzięki temu stada panienek ustawiają się doń w kolejce w celach... powiedzmy, że rozrywkowych. Niestety sielanka nie trwa długo. Profesor Bubeldor informuje naszego bohatera, że ma powstać film o jego przygodach. Skutki mogą być opłakane – hordy Gumoli zwiększą swą liczebność, rozszalali fani rozbiorą Hokpok na pamiątki. Nie pozostaje nic innego, jak zebrać ekipę ratunkową przyjaciół – skretyniałego na skutek wypadku w trakcie meczu quitkitu Lona, jego starszych braci (niegdyś wyrzuconych z uczelni za, łagodnie rzecz ujmując, nadmiar nihilizmu) i zgorzkniałą Herbinę, która obecnie uczy w szkole dla opóźnionych magicznie – po czym powstrzymać realizację filmu. Oczywiście trzeba mieć się na baczności przed Vielokontem – złowrogim lordem ciemniaków i nieustającym wrogiem Trottera.       

Do naprawdę zabawnych rzeczy w książce należą przypisy, kpina z Amerykanów, dla których tytuł pierwszego tomu okazał się za trudny, zawarta w informacji, że za oceanem „kawior filozoficzny” przybrał miano „magicznej ikry”. A także wzmianka o tym, że J.G. Rolling stworzyła kolejny tom „Barry Trotter i Wielkie, Magiczne Cuś”, więc wydawnictwo Fantastic stwierdziło, że chyba jednak w końcu się wypaliła... Dowcipna jest scena, gdy bohaterowie spotykają Charliego (znanego z powieści Roalda Dahla i filmu Tima Burtona) oraz informacja o krakenie rezydującym w jeziorze w Cental Parku, który co jakiś czas pożera przechodnia na oczach wszystkich, lecz media z uporem nazywają to kolejnym wypadkiem przy joggingu. Ironiczne spojrzenie na wydawnictwa i ich sztandarowych autorów, nakłanianych wszelkimi sposobami do tego, by zamiast bawić się w artystów, pisali tylko to, co sprawdzone i przynosi dochody, znalazło odbicie w wizji nieszczęsnej, torturowanej J.G. Rolling trzymanej w kazamatach Fantastic.

Jednak to tylko kilka zabawnych momentów. Ogólnie komizm jest na żenującym poziomie. Autor raczy czytelników „skatologią stosowaną”, dowcipami (lub jak sam by chciał dowcippami) rodem z kloaki, a w porywach dorastających do poziomu głupkowatych młodzieżowych amerykańskich komedii typu „American Pie”. Gerber zapełnił swoją historię żałosnymi, obleśnymi typami myślącymi tylko o pieniądzach i dupczeniu. Z nijakiego i najmniej interesującego bohatera książek Rowling – Harrego – Gerber uczynił coś gorszego – pełnego kompleksów palanta o anarchistyczno-nihilistycznych, brutalnych zapędach. Na szczęście pozwala mu dorosnąć. Z dyrektora Hokpoku ni z tego, ni z owego wyłazi pedofil, a z ojca chrzestnego ciułacz-nieudacznik potykający się na każdym finansowym przekręcie. „Przyjaźń” między bohaterami to psia wierność Lona, interesowność Herbiny i oportunizm Barrego, który ich po prostu wykorzystuje. Poza nielicznymi momentami, kiedy postanawia przestać być „wredny” wobec Lona.

Zohydzenie i przekręcenie wszystkiego, na co stawiała autorka oryginalnej książki, nie należy do szczególnie inteligentnych posunięć. Ponadto trudno oprzeć się wrażeniu, że Gerber nie miał planu, tworząc swoją opowieść i próbował wtłaczać w nią wszystko, co tylko wpadło mu do głowy. Niektórym pisarzom być może to wychodzi. Jemu, niestety, nie.          

Notka wydawnicza głosi: (...) Jednocześnie Barry Potter kipi twórczą energią, a prześmieszne podejście autora do magii mogłoby zaskoczyć nawet J.K. Rowling. Barry Trotter to naprawdę dobra parodia literacka, rzucająca nowe światło na książki Rowling i wychwytująca ich niuanse i irytujące szczegóły. Nie trafia do was Harry? – Barry was zachwyci! (...)

Tak... J.K. Rowling z całą pewnością zostałaby zaskoczona, natomiast nie zauważyłam żadnego „nowego światła” ani „wychwyconych niuansów”. Niestety, Barry mnie nie zachwycił.

 

Joanna Kułakowska

 

Michael Gerber

Barry Trotter i bezczelna parodia

Tłum. Paulina Braiter

MAG, 2006

Stron: 264

Cena 25,00

 


< 09 >