Fahrenheit nr 52 - kwiecień-maj 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 21>|>

Niebo

 

 

„Nie znasz dnia, ni godziny” – tymi słowy, niezliczoną ilość razy zwracały się do mnie przeróżne ciotki, babcie, a także przyjaciółki mojej mamy, kiedy przychodziły do nas z wizytą. Czasem mówiły: „Człowiek nie zna dnia, ni godziny” – sugerując chyba, że owa sentencja, w tym przypadku odnosi się do całej ludzkości, a nie akurat do mnie. Dlaczego o tym wspominam? Otóż, dorastając, słyszałem te dwa zdania tak często, że urosły one w mojej głowie do rangi niemal magicznej formuły. Wszystkie te mamine krewne i znajome raczyły mnie nimi z lubością przy każdej okazji. Nie wiem dlaczego właśnie mnie upatrzyły sobie na ofiarę; nigdy też nie rozumiałem, o co tak naprawdę im chodzi – niejasno przeczuwałem tylko, że to rodzaj przestrogi, i zarazem wyraz troski o mnie.

Dla mnie te słowa nabrały szczególnego sensu wiele lat później. Stały się ciałem, mógłbym rzec. Konkretnie w momencie, kiedy przypominający wysuniętą szczękę osiłka-debila, zderzak wielkiej ciężarówki wypełnił całkowicie przednią szybę samochodu prowadzonego przez moją żonę. Siedziałem obok niej w fotelu pasażera; śmialiśmy się właśnie z czegoś do rozpuku. W ostatniej chwili życia, widząc bezduszną maszynę walącą w naszą stronę niczym fala tsunami, pomyślałem właśnie ni stąd, ni zowąd: nie znasz dnia, ni godziny. Na więcej nie było czasu. Metalowa poczwara wyrosła przed nami tak nagle... poczułem mrowienie na karku, kiedy drobne włoski zjeżyły mi się ze strachu, a potem świat, wypełniony naraz brzękiem tłuczonego szkła i dartego metalu, zgasł tak po prostu, jakby ktoś go wyłączył.

Kiedy wróciła mi świadomość, pierwszą myślą było, że lewituję w chmurach. Spowodowane to było faktem, że wokół, jak okiem sięgnąć, snuła się, gęsta niczym wata cukrowa, mgła. Wyczuwałem jednak pod stopami coś, co przynajmniej z grubsza przypominało twardy grunt (choć niczego takiego nie widziałem) – zatem odczucie, że się unoszę musiało być błędne. W powietrzu rozchodził się zapach świeżych truskawek, i miałem nieodparte wrażenie, że to właśnie ta mgła tak pachnie.

Stałem na końcu krótkiej kolejki do drewnianych wrót wyrastających pośrodku tego mglistego pustkowia. Wytrzeszczyłem oczy, próbując dostrzec jakiś mur, budynek – cokolwiek, co usprawiedliwiałoby istnienie owej bramy, nie urągając zdrowym zmysłom. Niemniej jednak – niczego podobnego nie dostrzegłem; wrota zaś, nic sobie nie robiąc z mojego osłupienia, po prostu tkwiły pośrodku tej mglistej próżni wbrew zdrowemu rozsądkowi. Przede mną stało trzech facetów; pierwszy z nich właśnie witał się z mężczyzną stojącym tuż za progiem. Nie widziałem witającego zbyt wyraźnie – przez mgłę dostrzegałem jedynie niewyraźny zarys sylwetki.

– Panie, gdzie jesteśmy? – Popukałem po ramieniu starszego gościa stojącego tuż przede mną. Nie odwracając się, machnął ręką zniecierpliwiony, jakby opędzał się od natrętnej muchy. Był zbyt zaaferowany, by zaszczycić mnie choćby spojrzeniem; wszakże nadchodziła jego kolej, by zamienić kilka słów z człowiekiem w bramie.

Po krótkiej chwili i ja stanąłem z nim twarzą w twarz. Wyglądał na jakieś trzydzieści lat, mógł więc być moim rówieśnikiem. Wesołe, jasne oczy spoglądały figlarnie spod niesfornej czupryny opadającej na czoło; kilkudniowy zarost upodabniał go do faceta z billboardu reklamowego Camela, który mijaliśmy z żoną dosłownie kilka sekund przed wypadkiem.

– Dobra robota. – Wyjął dłoń z kieszeni dżinsów i podał mi na powitanie. – Gratuluję. Zapraszam.

Oszołomiony, potykając się, przeszedłem przez bramę, poklepywany życzliwie przez gospodarza. Kiedy się obejrzałem, nie było już za mną bramy, mgły ani wesołego faceta. Wszystko to przepadło bez śladu w momencie, w którym przestałem czuć dotyk jego ręki na ramieniu.

Znajdowałem się w małym miasteczku, otoczony kolorowymi chatkami rodem z dziecięcych kreskówek. Niebo miało tutaj specyficzny kolor – białobłękitny – jakby nad miastem rozpięto wysoko jedwabne prześcieradło. Specyficzny, ponieważ nie było widać chmur ani słońca – a mimo to było jasno, rzekłbym pogodnie.

Przeszedłem kilka kroków i natknąłem się na starszego mężczyznę, który kilka chwil wcześniej stał przede mną w kolejce. Pochylony, poprawiał sznurowadło w bucie.

– Przepraszam – odezwałem się. – Gdzie jesteśmy?

Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem.

– A jak myślisz koleżko? – wyprostował się. – Rozejrzyj się. Jesteś w Niebie.

Hmmm. No tak. Że też na to sam nie wpadłem.

– A ten przy bramie... to był...

– Święty Piotr.

– Taki młody?... – wybąkałem.

– Młody? Cóż, myślę, że mógł być najwyżej w moim wieku. Ale rozumiem, że spodziewałeś się zgrzybiałego starca – zaśmiał się nieco szyderczo. – Przepraszam, spieszę się. – Poklepał mnie po ramieniu, i nim zdążyłem cokolwiek jeszcze powiedzieć, oddalił się szybkim krokiem. Zastanawiałem się przez chwilę, dokąd można spieszyć się w Niebie.

Rozejrzałem się wokoło. A więc tak wygląda Niebo. Całkiem, całkiem. Żadnych aniołów, przynajmniej w polu widzenia, zero chórów i tych rzeczy. W ogóle w pobliżu nie widać żywej duszy; zresztą nieżywej też. Może jest za wcześnie? Ale czy tutaj w ogóle obowiązuje jakiś czas? Wypadek w którym straciłem życie miał miejsce koło południa, a kolor nieba nad moją głową wskazywałby raczej na świt, ale co ja wiem o tym miejscu? Nic.

A właśnie – wypadek. Pomyślałem o żonie. Trzeba się dowiedzieć co się z nią stało. Może przeżyła? Ale natychmiast przypomniałem sobie ciężarówkę prującą powietrze niczym pięść zadająca cios i odrzuciłem tę myśl. Zatem Joanna powinna chyba gdzieś tutaj być? Skoro ja się tu znalazłem...

Uznałem, że muszę znaleźć kogoś kompetentnego i popytać o to i owo. Ponieważ wszystko wskazywało na to, że i tak nie ma znaczenia, w którym kierunku się udam, postanowiłem maszerować po prostu tam, gdzie mnie nogi poniosą, przynajmniej dopóki nie wpadnę na coś sensowniejszego. Po jakimś czasie byłem tak skołowany, że zacząłem podejrzewać, iż krążę w kółko – zastanawiałem się, jak u diabła mieszkańcy tych domków odróżniają owe domostwa. Dla mnie wyglądały jednakowo, pomijając fakt, że niektóre były bardziej pstrokate.

W końcu, u wylotu jednej z ulic natknąłem się na wąsatego mężczyznę koło pięćdziesiątki. Stał na trawniku przed domem i dłubał dłutem w wielkim klocu drewna.

– Dzień dobry – zagadnąłem. – Co tutaj wszędzie tak pusto?

Obrzucił mnie uważnym spojrzeniem.

– Nowy, co? – Oparł żylaste przedramiona o kloc. – Ano pusto, bo i wcześnie jeszcze. A zresztą masa ludzi wyjechała wczoraj na koncert Elvisa, i jeszcze nie wrócili.

– Elvisa? – zapytałem niezbyt mądrze.

Skinął głową z powagą.

– TEGO Elvisa? – dopytałem się.

– Ano tego, tego, cokolwiek masz pan na myśli. Znam tylko jednego Elvisa, na którego koncert warto się wybrać.

– A gdzie ten koncert? – zapytałem.

Odsunął z czoła starą furażerkę i podrapał się po łysinie.

– W Memphis – rzucił obojętnie.

Zrobiłem głęboki wdech.

– To mi się nie śni? – upewniłem się.

Pokręcił głową z niesmakiem

– Zawsze to samo. Piotrek powinien poświęcać więcej czasu nowym. Oprowadzić, wytłumaczyć to i owo. A on tylko patrzy odwalić swoje i smarować do domu; potem błąkają się takie owieczki – zagubione toto, i nie dziwota.

– Piotrek? – zapytałem.

Machnął ręką.

– Dla jednych Piotrek, dla innych Święty Piotr. Ten tam, przy bramie.

Pokiwałem głową.

– Więc naprawdę jestem w Niebie?

– W rzeczy samej, przyjacielu.

Pogłówkowałem chwilę.

– Powiedział pan, że koncert jest w Memphis. W Niebie jest Memphis?

Uśmiechnął się pod wąsem.

– W Niebie jest wszystko, przyjacielu. I nie ma tutaj kłopotów z komunikacją.

– Mam taki problem – wybąkałem. – Moja żona... zginęliśmy w wypadku, i tak sobie myślę, że ten... no, skoro ja tutaj jestem...

– Rozumiem. – Spojrzał na mnie uważnie. – Myślę, że wiem kto może panu pomóc. Idź pan prosto, w tym kierunku. – Wyciągnął przed siebie sękaty palec. – Powinieneś pan trafić na plac Świętego Jana. Tam znajdziesz pan pub „Pod Aniołami”. Popytaj pan barmana. Sporo wie.

– Barman? – zdziwiłem się.

– Barman to w niebie odpowiednik księdza – wyjaśnił tonem kaznodziei. – A bar to jego konfesjonał. Sporo ludzi tam przychodzi. Popytaj pan.

– A czy pub będzie otwarty o tej porze?

Popatrzył na mnie z politowaniem.

– Masz pan ochotę na piwo?

Zastanowiłem się.

– No... jasne.

– No to jak mógłby być zamknięty? Jesteś w Niebie, człowieku. – wrócił do swojego dłubania, dając mi do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca.

Ruszyłem we wskazanym przez niego kierunku, ale po kilku krokach stanąłem i odwróciłem się.

– Hej! – zawołałem w jego stronę. – Jak się nazywa ta miejscowość?

Popatrzył na mnie znad kawałka drewna.

– Przedsionek – odpowiedział.

Mimowolnie uśmiechnąłem się.

– Nie Memphis, Los Angeles, Paryż, czy nawet Warszawa, tylko po prostu Przedsionek?

– Dokładnie – pochylił się nad klockiem i wrył się weń dłutem.

 

***

 

Pub „Pod Aniołami” był prawie pusty. Oprócz mnie i barmana, w środku przebywała tylko jakaś chichocząca parka zajmująca stolik w kącie sali. Usiadłem na wysokim krześle przy barze, zamówiłem piwo i powiedziałem barmanowi jaki mam problem.

– Musi pan pogadać z kimś wpływowym, i zapytać o żonę – poradził. – Najlepiej z kimś z administracji.

– Może mógłby pan kogoś zaproponować – zasugerowałem.

– Hmmm... – zastanowił się. – Problem w tym, że u nas nie mieszka wielu wpływowych ludzi. Kto by siedział w takiej dziurze. Ani żaden z apostołów, ani nawet papież... – Ścierką odruchowo odgonił muchę. – Kilku świętych przyjeżdża na wakacje, ale sezon już się skończył...

– Więc co mam zrobić? – zmartwiłem się.

– Zaraz, zaraz... – Podrapał się po głowie. – Wiem! – rzucił z ożywieniem. – Jest przecież Święty Piotr! No, to jest szycha, on może panu pomóc!

– Dlaczego mieszka w takiej dziurze? – zaciekawiłem się.

– Z obowiązku. Przez Przedsionek musi przejść każdy, kto trafia do Raju, a Piotr każdego musi przywitać. Taka praca.

– Ale po co? – zapytałem. – Widziałem jak to wygląda. Odbębnił swoje, i...

– To tradycja – uciął barman.

Upiłem łyk piwa.

– Gdzie mogę go znaleźć? – zapytałem. – Pewnie przy bramie, tyle że nie bardzo wiem, jak tam trafić...

Machnął ręką.

– Nawet gdyby pan wiedział, mógłby pan czekać na niego bardzo długo. Ludzie przybywają do nas grupkami z poczekalni; nie przyjmujemy pojedynczo. W przeciwnym wypadku Piotr musiałby stać w bramie non stop, a przecież i jemu należy się odpoczynek. Tak więc, sporo czasu mogłoby minąć, zanim uzbierałaby się odpowiednia grupa. Na szczęście dla pana, zagląda tutaj niemal w każdy piątek. Grają z Napoleonem w bilard.

– Z Napoleonem? – westchnąłem słabo.

– Tak jest. Dzisiaj też pewnie się zjawią wieczorem. Niech pan po prostu na nich poczeka.

Zastosowałem się do jego rady, bo i tak nie miałem nic lepszego do roboty. Pub powoli zapełniał się gośćmi. Przyglądałem im się ukradkiem, mając nadzieję rozpoznać kogoś sławnego, ale nie udało mi się. Wydawało mi się przez moment, że rozpoznałem w jednym z gości Hitlera, ale z bliska okazało się, że to jakiś Bogu ducha winny staruszek.

W tak zwanym międzyczasie zjadłem pysznego hamburgera, którego przyrządził mi barman. Zastanawiałem się, dlaczego Napoleon mieszka w Przedsionku, skoro to takie zadupie. Barman wyjaśnił mi, że to przez wzgląd na przyjaźń ze Świętym Piotrem. Zdradził mi też w sekrecie, że w kilku innych miejscach Napoleon zdążył już podpaść paru wpływowym osobom, i nie jest zbyt lubiany ze względu na swoją manię wielkości.

Siedząc nad kufelkiem piwa, rozmyślałem o sytuacji, w jakiej się znalazłem. Cóż, musiałem przyznać, że Niebo sprawia wrażenie miejsca, w którym można rozpocząć nowe życie. Miasteczko jest ładne, czyste; kolorowe domki mieszkańców wyglądają bardzo sympatycznie, a i oni sami również wydają się być wyjątkowo uczynni – czemu trudno się dziwić, bo przecież nie trafia tutaj chyba pierwszy lepszy. W dodatku, przy odrobinie szczęścia, można tutaj spotkać tylu sławnych ludzi! Einstein, Hendrix, Jezus – to tylko kilka nazwisk, które od razu przyszły mi do głowy. Powietrze jest tak rześkie, że można spędzić dzień, nie robiąc nic poza wdychaniem go – nawet dym z papierosów jakoś nie śmierdzi, a one same nie mogą już nikomu zaszkodzić. Tylko to światło jest nieco denerwujące – brakuje widoku słońca, chmur; zupełnie jakby ktoś wysoko nad nami bawił się wielką lampą z regulacją natężenia blasku. Nieboskłon wygląda przez to jak dekoracja w teatrze, ale to pewnie kwestia przyzwyczajenia.

Z zamyślenia wyrwał mnie głos barmana:

– O, jest już Napoleon. – Szturchnął mnie w ramię. – Wkrótce pojawi się i Święty Piotr. Na pewno są umówieni.

Dostrzegłem kurdupla bez trudu, mimo tłoku. Nie do wiary, wciąż miał ten śmieszny kapelusz! Stanął w wejściu, obrzucił gości wyniosłym spojrzeniem, i skierował swe kroki ku jednemu z pomieszczeń sąsiadujących z główną salą. Po drodze założył dłoń za połę płaszcza charakterystycznym gestem.

– Gdzie on idzie? – zapytałem, nie spuszczając go z oczu.

– Do sali bilardowej. Nigdy nic nie zamawia pierwszy; grają z Piotrem, i po każdym rozbiciu przegrany stawia kolejkę.

Po kilku minutach Święty Piotr faktycznie pojawił się w wejściu. Przeszedł przez pełną już salę, lawirując między stolikami, i skierował się w ślady Napoleona. Za radą barmana, i ja podążyłem tym tropem.

W sali bilardowej było cicho i panował w niej półmrok – jedyne światło znajdowało się nisko nad stołem. Napoleon zdjął kapelusz i położył na krześle; bez niego przypominał mi Lecha Kaczyńskiego. Natomiast Święty Piotr wyglądał zupełnie tak jak przedtem, czyli po prostu jak wyluzowany gość.

Wyłuszczyłem im, jaki mam problem.

– Uuu... ciężka sprawa. – Piotr podrapał się po zarośniętym policzku. – Nie pamiętam wszystkich przychodzących, ale w twojej grupie na pewno nie było kobiety. Zapamiętałbym, gdyby była.

– Jest pan pewien? – zapytałem zmartwiony.

– Jasne. – Mrugnął do mnie okiem. – Zapamiętałbym na pewno. I nie „pan”, tylko Piotr.

– No to co mam teraz zrobić? – Byłem tak przybity jego odpowiedzią, że nawet nie pomyślałem, iż wypadałoby się przedstawić. – Trzeba walić do starego! – burknął opryskliwie Napoleon. – Nie ma innego wyjścia! – mówił z wyraźnym, francuskim akcentem, ale rozumiałem go doskonale, chociaż nie znam francuskiego. Znowu przez moment miałem wrażenie, że śnię.

– Właśnie – podchwycił Piotr. – Musisz z tym udać się do Najwyższego. Tylko on może ci pomóc.

– Ale czy znajdę go w Przedsionku? – zapytałem z nową nadzieją w sercu, acz pomny tego, co barman mówił na temat miasteczka.

– Oczywiście. – Piotr uśmiechnął się pobłażliwie. – On, jako jedyny jest wszędzie, a więc i tutaj. W końcu to Bóg.

Perspektywa stanięcia przed obliczem Stwórcy zrobiła na mnie duże wrażenie. Milczałem przez chwilę.

– Dobra, gdzie go znajdę? – zapytałem w końcu.

– Za miastem jest las, a w nim polana, na której stoi duża, drewniana chata z werandą. Tam go znajdziesz. Ale lepiej będzie, jeśli udasz się tam jutro. Jest już późno i po ciemku mógłbyś zabłądzić. Poza tym przyda ci się odpoczynek. Miałeś dzień pełen wrażeń.

– To prawda – powiedziałem. – Muszę pomyśleć o jakimś noclegu.

– A co by ci odpowiadało? Może hamak między palmami na tropikalnej plaży? Albo willa w luksusowej dzielnicy, z basenem i kortem tenisowym? Tutaj możesz mieć wszystko.

– Naprawdę wszystko? – zapytałem podekscytowany.

– Mowa!

Zastanawiałem się przez chwilę.

– Zawsze marzyłem, żeby mieszkać w wieżowcu, w ogromnym mieście, takim jak Nowy Jork – wyznałem. – Żebym w nocy, przez ogromne ściany ze szkła widział światła wielkiej metropolii. Miliony świateł.

– Dosyć osobliwe – parsknął Napoleon, wcierając kredę w końcówkę kija bilardowego. – Nowi biorą najczęściej willę z basenem.

– Całe życie mieszkałem w willi – wyjaśniłem.

– Nie ma sprawy. – Uśmiechnął się Piotr. – Pierwszy lepszy taksówkarz zawiezie cię do Nowego Jorku, wprost do wymarzonego apartamentu.

– No, ale jak to... – zdziwiłem się. – Przecież to chyba daleko?

– No. – Kiwnął głową. – Dosyć daleko.

– W takim razie odpada – uciąłem. – Jutro muszę być u Boga...

Popatrzyli po sobie. Piotr westchnął ciężko, Napoleon pokręcił z niedowierzaniem głową, jakby ubolewając nad moją bezgraniczną ignorancją.

– Gdziekolwiek będziesz, będziesz u Boga – wyjaśnił cierpliwie Piotr. – Jesteś w Jego domu. Ale jeśli wolisz przespać się w Nowym Jorku, a rankiem wrócić tutaj, by spotkać Go w leśnej chatce, taksówkarz zawiezie cię do Nowego Jorku, a rankiem przywiezie z powrotem. Już jego głowa w tym, żeby zdążyć na czas. Zna odpowiednie drogi.

Słuchałem tego oszołomiony.

– Ale przecież ocean... – rozłożyłem ręce w bezradnym geście. – Taksówką...?

– Ocean, ocean. Już ty się nie martw o ocean. Może na Ziemi byłby przeszkodą, ale nie tutaj.

– No, ale będę zmęczony po takiej podróży – powiedziałem jeszcze bez przekonania.

– Nie będziesz zmęczony. Jesteś w Niebie; nie jesteś tutaj po to, żeby się męczyć.

– Swoje oberwałeś już tam, na dole – dorzucił Napoleon.

Choć nie byłem do końca przekonany, postanowiłem spróbować. Piotr poinstruował mnie, jak złapać taksówkę, po czym podziękowałem im obu i pożegnałem się. Wychodząc z sali bilardowej, słyszałem jeszcze głos Napoleona, który mówił do Piotra:

– Żwawo, żwawo, rozbijaj Apostole! Tym razem zrobię ci z dupy jesień średniowiecza!

 

***

 

Problemów ze złapaniem taksówki nie miałem najmniejszych; zjawiła się zaraz jak tylko wyszedłem z pubu – jak na zawołanie. Droga faktycznie minęła szybko – miałem wrażenie, że trwała niecałe pięć minut; byłem już senny i nie pamiętałem z niej zbyt wiele. Kierowca wysadził mnie pod ogromnym drapaczem chmur na Manhattanie, po czym odjechał zanim zdążyłem zapytać go o zapłatę za kurs. Portier wewnątrz budynku okazał się równie uczynny, tak że bez większych przygód znalazłem się w wygodnym apartamencie na pięćdziesiątym piętrze.

Miasto wyglądało dokładnie tak, jak sobie wymarzyłem – roziskrzone miliardami świateł. Położyłem się w łóżku i myślałem o Joannie. Leżałem, zapatrzony w te mrugające jak gwiazdy światełka, dopóki nie rozmyły się przed moimi oczami i zasnąłem.

Rankiem zamówiłem przez telefon śniadanie do łóżka, po czym, zaspokoiwszy głód, zjechałem windą na parter. Tam uczynny portier zamówił mi taksówkę. Wyjechaliśmy z miasta na autostradę. Kierowca twierdził, że był kiedyś szoferem samego Humphreya Bogarta. Znał mnóstwo ciekawych historyjek; nie mogłem się połapać, czy większość z nich zdarzyła się w Niebie, czy jeszcze na Ziemi. Zabawiał mnie rozmową tak interesująco, że nawet nie zauważyłem, kiedy zjechał na jakąś boczną drogę i znaleźliśmy się w Przedsionku. Zapytany, jak to możliwe, że dotarliśmy do celu tak szybko, odparł lakonicznie: „znam skrót”, po czym wrzucił bieg i odjechał z obojętnym wyrazem twarzy, nie zaszczyciwszy mnie na pożegnanie nawet najmniejszym spojrzeniem.

Właściwie może wydawać się nie na miejscu moje zdziwienie szybką podróżą z Przedsionka do Nowego Jorku i z powrotem. Czy po tym co mnie spotkało poprzedniego dnia, jeszcze cokolwiek powinno mnie dziwić? Spotkanie świętego Piotra czy Napoleona, w jakiś sposób było dla mnie łatwiejsze do zaakceptowania niż fakt, że koło południa miałem wypadek samochodowy koło Torunia, a wieczorem pojechałem taksówką na Manhattan. Przedsionek wyglądał jak zwykłe miasteczko... gdziekolwiek. Ładne, ale zwyczajne – jakich wiele w Polsce. Pomijając fakt, że dotarłem doń w niezwykłych okolicznościach, nie spotkało mnie tam nic nadzwyczajnego – miastowi nie zmieniali wody w wino, z nieba nie sypała się manna, a sam Napoleon niczym nie różnił się od ludzi, których znałem wcześniej. Natomiast wypad do Nowego Jorku taksówką... Nie wyobrażam sobie fatamorgany wielkości metropolii. Trudno przejść nad czymś takim do porządku dziennego.

Tak rozmyślając, maszerowałem w kierunku wskazanym przez Świętego Piotra. Po jakimś czasie zagłębiłem się w rzadki las, i z przyjemnością wciągnąłem w płuca jego wilgotny zapach. Pod moimi stopami szeleściły kolorowe, jesienne liście, kiedy tak dreptałem wydeptaną ścieżynką na spotkanie ze Stwórcą. Z każdym krokiem czułem się bardziej nieswojo; nigdy nie byłem jakoś specjalnie religijny i obawiałem się konfrontacji z istotą, która zna moje najskrytsze myśli. Uświadomiłem sobie, że jeśli już mam uwierzyć w to, co mnie spotkało (a nie mam raczej wyboru), to wypadałoby chyba także zaakceptować Boga takim, jakim przedstawiano mi Go w dzieciństwie – a więc wszechmocnego, wszechobecnego. Myśl o tym, że idę na spotkanie z jedyną osobą, która widziała, jak kocham się z żoną, była dziwnie krępująca. Czyli musiał widzieć również, jak w dzieciństwie wycierałem ukradkiem kozy z nosa pod blat stołu, kiedy myślałem, że nikt nie patrzy, pomyślałem smętnie. Do licha, co tam kozy! Widział, jak – jako nastolatek, w łazience... ach, szkoda gadać. Co za obciach.

Myśli galopowały przez moją głowę coraz szybciej, jak szalone konie. Jakim prawem w ogóle podgląda kogokolwiek? Odrobina prywatności chyba się należy każdemu, cholera! Wkurzyłem się porządnie. Lepiej myśleć o czym innym. Na przykład... o tym, jak wygląda. Starzec z siwą brodą do kolan, siedzący na tronie? Możliwe. Taki na przykład Święty Piotr – z nim była ciekawa sprawa. Zdążyłem się już zorientować, że każdy widzi go trochę inaczej; najczęściej jako swego rówieśnika, a może idealnego kumpla? Ale to Piotr, a Bóg? Duch? Obłok? Diabli wiedzą. O ile istnieją.

Po kilkunastu minutach marszu znalazłem się na rozległej polanie, i ujrzałem cel swojej wędrówki – drewniany dom z dużą werandą. Na tejże werandzie, w fotelu na biegunach kołysał się lekko chłopak, na oko piętnasto-, szesnastoletni. Nogi obute w kowbojki wyłożył wygodnie na drewnianą balustradę; jego głowa, z długimi do ramion, czarnymi kędziorami, spoczywała w cieniu. Kiedy podszedłem bliżej, ujrzałem, że miał podkoszulek z nadrukowanym gitarzystą Stevem Vai’em oraz napisem: „Passion and Warfare”.

– Cześć – zagadnąłem. – Szukam, eee... Najwyższego. – Zabrzmiało to jakoś głupio w moich uszach.

– Kogo? – Popatrzył na mnie zdziwiony.

– No, Boga – wydukałem niezręcznie. – Powiedzieli mi, że tutaj Go znajdę.

– A, cześć! – Uśmiechnął się odsłaniając równe, białe zęby. – Czym mogę służyć?

– Ja, tego... – oblałem się zimnym potem. To miałby być On?... Niemożliwe! – To znaczy, Panie...

Skrzywił się.

– Nie wygłupiaj się. Mówmy sobie na ty. – Zdjął nogi z balustrady. – Co cię tutaj sprowadza? Zaczekaj, przyniosę ci coś do siedzenia. Lubię siedzieć na werandzie w takie ciepłe dni.

Zniknął wewnątrz domu, i po chwili powrócił z drewnianym krzesłem, które postawił obok mnie.

– Wybacz, ale nie mam nic wygodniejszego. Zatem, domyślam się że masz jakiś problem? – Usiadł ponownie w fotelu i wbił we mnie spojrzenie czarnych jak smoła oczu.

Wyjaśniłem mu, że szukam żony, która razem ze mną zginęła (prawdopodobnie) w wypadku.

– No tak... – zasępił się nieco. – Twojej żony tutaj nie ma. – Spojrzał na mnie zamyślony. Czekałem na jakieś wyjaśnienie, ale on tylko patrzył, jakby mnie przenikał wzrokiem na wylot. Poczułem się nieswojo.

– To znaczy, że przeżyła wypadek? – wyraziłem przypuszczenie.

Podrapał się po policzku.

– Cóż... niezupełnie.

– No to co jest grane? – zdenerwowałem się.

Westchnął ciężko.

– Więc... sprawa jest skomplikowana. Twoja żona... Natalia...

– Joanna – sprostowałem chłodno.

– Właśnie, Joanna... Ona po prostu... – westchnął ponownie. – Trafiła w inne miejsce.

– Do piekła?! – Przeraziłem się nie na żarty.

Spojrzał na mnie z politowaniem.

– E tam. Co ty, dziecko jesteś? – Machnął lekceważąco ręką. – Piekło nie istnieje. To tylko taki wymysł, żeby było czym straszyć prostych ludzi. Zresztą, ja tego nie wymyśliłem. Cóż to byłby ze mnie za Ojciec, gdybym dawał wam wolną wolę, i jednocześnie straszył wiecznym potępieniem za korzystanie z niej.

Słuchałem tych rewelacji w oszołomieniu.

– No to gdzie trafiła Joanna? – zapytałem skołowany.

– Słyszałeś o Czyśćcu? – pociągnął nosem.

Przypomniałem sobie niewyraźnie, czytaną w dzieciństwie baśń Andersena (albo braci Grimm, nie pamiętam), w której ktoś tam znalazł się z jakiegoś powodu w Czyśćcu. Nie mogłem sobie przypomnieć szczegółów, ale musiało to być makabryczne miejsce, bo ze wszystkich czytanych baśni zapamiętałem (choć mętnie) tylko tę. Dość rzec, że były tam pająki. Joanna panicznie bała się pająków.

– Cierpi? – spytałem z bólem w sercu.

Popatrzył na mnie zdziwiony.

– Nie, no ty to masz jakieś średniowieczne wyobrażenie o mnie i moim dziele. Czy ja wyglądam na potwora? – Zerknąłem na niego nieufnie. Nie wyglądał na potwora.

– No to co moja żona robi w tym Czyśćcu? – spytałem zbity z tropu.

– Czyściec to miejsce kary doczesnej, jak zapewne wiesz. A konkretnie, nie tyle kary, co ostatecznej próby. Zaręczam ci, że nie cierpi fizycznie.

– Więc, prędzej czy później, Joanna trafi tutaj? – zapytałem z nadzieją.

– No właśnie, prędzej czy później... – bąknął zmieszany. Nie spodobał mi się jego ton.

– To znaczy kiedy? – spytałem ostro.

– Kiedy przejdzie pomyślnie ostateczną próbę – odparł wymijająco.

– Jaką próbę? – przycisnąłem go. – Ile to może potrwać?

Westchnął.

– Tego nie wie nikt – powiedział ze smutkiem. – W tym sęk, przyjacielu. To jak dojrzewanie; jednemu to zajmuje rok, innemu całe życie.

– Jak to: całe życie! – wybuchnąłem. – Żądam sprowadzenia tutaj mojej żony! Mówiłeś, że nie potępiasz nikogo za korzystanie z wolnej woli! – Wycelowałem w niego oskarżycielsko palec.

– Nie potępiam – wyjaśnił cierpliwie. – Niemniej, pewne zasady istnieją, i trzeba ich przestrzegać.

– Jakie zasady?! Chodzi ci o przykazania?

– E, przykazania... – zamyślił się, i jakby przygasł jeszcze bardziej. Milczał przez chwilę.

– No to w czym rzecz? – zapytałem. – Jak to możliwe, że ja znalazłem się tutaj, a moja żona trafiła do tego... Czyśćca?

Zerknął na mnie uważnie.

– Dlaczego to cię dziwi? Uważasz, że nie zasłużyłeś, by się tutaj znaleźć?

– No... – zmieszałem się. – Tak, to znaczy... święty nie byłem...

– Co masz na myśli? – Teraz on mnie przycisnął.

– No, sam wiesz... Nie chodziłem do kościoła, i w ogóle... – kręciłem zawstydzony. – Sam wiesz.

– Niby skąd mam wiedzieć? Myślisz, że nie mam nic do roboty, tylko podglądać was całymi dniami i nocami? Należy się wam w końcu odrobina prywatności, cholera!

– No to skąd wiesz, kto powinien iść do Czyśćca, a kto prosto tutaj? – zaatakowałem.

– Tym zajmują się odpowiedni urzędnicy. Dlatego jest taki bałagan. Biurokracja to straszna rzecz.

– Mogłeś to chyba jakoś lepiej zorganizować – zauważyłem. – W końcu jesteś nieomylny...

Zaśmiał się gorzko.

– Ja, nieomylny? Żartujesz. Jestem jeszcze młodym bogiem. Chyba rzeczywiście nie najlepiej to poukładałem, ale ciągle się uczę.

– Powiedziałeś: młodym bogiem? – Rozdziawiłem usta. – To znaczy, że jest was więcej?...

– Oczywiście. Każdy tworzy swoje światy, lepsze lub gorsze. Czasem one się częściowo przenikają, stąd różne niewyjaśnione zjawiska, duchy i takie tam. Wszyscy pochodzimy od Jedynego, tylko On jest nieomylny. Świat, w którym żyłeś do tej pory, Wszechświat, który go otacza – wszystko to, z całą swoją złożonością, włącznie ze mną – jest tylko jedną, maleńką komórką organizmu Jedynego.

Potrząsnąłem głową oszołomiony.

– Wróćmy może do mojej żony – powiedziałem. – Dałoby się ją tu sprowadzić?

Rozłożył bezradnie ręce.

– Nie mogę robić wyjątków. Twoja żona trafi tutaj... w swoim czasie.

– W takim razie, proszę mnie odstawić do Czyśćca. Chcę być z żoną.

– Tak bardzo ją kochasz? – Spojrzał na mnie zaciekawiony.

– Bardzo – wycedziłem. – Cały ten Raj, bez niej, to dla mnie kicha.

– Długo jesteście małżeństwem? – zapytał tonem przywodzącym na myśl psychoanalityka w poradni małżeńskiej.

– Pięć lat. A bo co?

Machnął ręką.

– A, nic takiego. Tak, czy inaczej... nic się nie da zrobić.

– Ale dlaczego? – zapytałem z rozpaczą.

Popatrzył na mnie ze współczuciem. Jego chłopięca twarz miała smutny wyraz; była zarazem śmiertelnie poważna.

– Powiem ci, jeśli tak bardzo chcesz – westchnął. – Powiem ci, z jakiego powodu twoja żona musiała trafić do Czyśćca.

– No więc? – Spojrzałem na niego wyczekująco. Poczułem strach pełznący wzdłuż kręgosłupa. W jego wyrazie twarzy było coś tak niepokojącego, że przez moment żałowałem że o to zapytałem.

– Twoja żona cię zdradzała – powiedział.

Pociemniało mi w oczach. Poczułem się, jakbym otrzymał cios między oczy. Przełknąłem z trudem ślinę przez zaciśnięte gardło.

– Masz może papierosa? – zapytałem. Wyciągnął z kieszeni zmiętą paczkę i poczęstował mnie.

– Myślałem, że rzuciłeś?

– Trzy lata temu. – Zaciągnąłem się mocno. Dym podrażnił mi krtań. Zakasłałem. Zerwał się ciepły wietrzyk; uniesione podmuchem liście zawirowały nad ziemią jak rój kolorowych motyli. Milczeliśmy przez kilka minut.

– Ile może za to posiedzieć? – zapytałem z wzrokiem wbitym w ziemię.

– Joanna? Wiesz, nie ma reguły. To nie więzienie, wszystko w jej rękach. Gdybym miał ci coś doradzić...

– Tak?

Pokręcił w zamyśleniu głową.

– Na twoim miejscu... starałbym się o niej nie myśleć za wiele. I póki co, układałbym sobie tutaj życie od nowa.

– Rozumiem – powiedziałem z goryczą.

Położył mi rękę na ramieniu.

– Słuchaj, mam dla ciebie propozycję. Widzę, jak to przeżywasz. Wiesz, mogę naprawdę sporo. – Podniosłem głowę i spojrzałem na niego. Patrzył na mnie współczująco tymi czarnymi oczami bez dna. – Co powiesz na mały prezent ode mnie, na początek nowego życia?

– Z kim? – zapytałem.

– Słucham?

– Z kim mnie zdradzała. Joanna.

– A, o to pytasz. – Pociągnął nosem. – Z twoim bratem.

Krew uderzyła mi do głowy. Przez chwilę myślałem, że wybuchnę, ale opanowałem się jakoś. Dopaliłem papierosa, zaciągając się ze złością, i wdeptałem niedopałek w ziemię.

– Co to za prezent? – zapytałem.

– Właśnie! – Pstryknął palcami. Spojrzał na mnie z ożywieniem. – Co powiesz na nową Joannę?

– Co takiego? – Spojrzałem na niego z niesmakiem.

– No... – zmieszał się na moment. – Może nie powinienem ci tego proponować, ale... Mogę stworzyć dla ciebie kobietę identyczną jak Joanna. Tu i teraz. Będzie mieć jej wygląd, charakter, nawyki... wszystko.

– Nawyki? – zapytałem ciężko.

– Taa... to znaczy, nie wszystkie, rzecz jasna! – zreflektował się. – Będzie Joanną idealną. Co ty na to?

– Ale to nie będzie moja Joanna?

– Formalnie... ten tego, nie, ale... – Pochylił się i złapał mnie za ramiona. – Zastanów się, chłopie. Przed tobą wieczność. Chcesz ją spędzić, zamartwiając się z powodu kobiety, która cię oszukiwała?

Strząsnąłem z siebie jego dłonie ze złością.

– To nie było tak – powiedziałem z uporem. – To nie mogło być tak...

– Ależ było. Ale jeśli nie chcesz mojego prezentu... Cóż, tutaj pięknych kobiet nie brakuje. Chyba nawet Marylin Monroe wciąż jest wolna. – Uśmiechnął się. Nie odpowiedziałem uśmiechem.

– To byłoby oszustwo – powiedziałem wolno. – Wielkie, pieprzone oszustwo i mistyfikacja. Co to za Niebo, do diabła? Farsa.

– Przesadzasz – powiedział zniecierpliwiony. – Czas leczy rany, a ty będziesz miał mnóstwo czasu. Wieczność. Spójrz. – Wyciągnął rękę w kierunku drzew. Podążyłem za nią wzrokiem. Z pobliskiego zagajnika wyszła dziewczyna. To była Joanna, a raczej wyglądała jak Joanna. Usiadła na kamieniu kilka kroków od nas i uśmiechnęła się do mnie. – Czego jej brakuje? Czyż nie jest piękna? Zapewniam cię, że posiada wszystkie cechy twojej żony. Wszystkie wspomnienia. Jest po prostu drugą Joanną.

– No właśnie, drugą... – westchnąłem, patrząc na dziewczynę, która rozczesywała długie, proste włosy. – Serca nie oszukasz. Będę czekał na moją Joannę choćby i tysiąc lat.

Kiedy wypowiedziałem te słowa, otaczające nas dźwięki – śpiew ptaków w koronach drzew, szelest liści poniewieranych jesiennym wiatrem, skrzypienie starej chaty – wszystko to przycichło na moment, jakby świat wstrzymał oddech w oczekiwaniu na jakieś doniosłe wydarzenie. Niebo nad nami rozbłysło nagle, malując jasnoniebieskim światłem nasze twarze, dom, i całą resztę, jak gdyby gdzieś wysoko nad nami błysnął ogromny flesz. Spojrzałem przestraszony na Boga; z Jego twarzy bił majestat, którego wcześniej nie widziałem, oczy nie były już oczami nastolatka – były nieskończenie mądre.

– Zatem – chłopak wyprostował się w fotelu; jego głos stał się uroczysty, miałem wrażenie, że dobiega zewsząd. – Powstań, Adamie. Twoja miłość cię zbawiła. Odpuszczam ci twoje grzechy, w imię Ojca, Syna, i Ducha Świętego.

– Co... – Patrzyłem na niego oszołomiony. Wyglądał tak samo, a jednak jakoś dostojniej, jakby nagle przybyło mu lat i powagi.

– Hej, gdzie jest dziewczyna? – krzyknąłem zaskoczony. W miejscu, gdzie przed chwilą siedziała „druga” Joanna, teraz znajdowała się na wpół otwarta brama. Ze środka biło oślepiające światło.

– Co się dzieje? – zapytałem drżącym głosem.

– To kobieta wywiodła mężczyznę z Raju, i tylko ona może go tam zaprowadzić – powiedział Bóg. – Idź, twoja żona czeka na ciebie.

Powoli docierał do mnie sens jego słów. Radość wypełniła moje serce.

– Więc ja... – wybełkotałem. – Ale po co to wszystko?...

Uniósł wskazujący palec w górę.

– Czyściec jest miejscem ostatecznej próby. Ty przeszedłeś ją zwycięsko.

– Więc ja... nie byłem w Niebie! – wykrzyknąłem. Nagle to stało się tak oczywiste, że aż zrobiło mi się głupio.

– Czy w Niebie mógłbyś tak cierpieć? Swoje oberwałeś już tam, na dole – mrugnął porozumiewawczo okiem.

Ruszyłem w stronę świetlistej bramy. Bijący z niej blask otoczył mnie całkowicie; nie było już lasu, ani polany z drewnianym domem. Ale był Bóg. Czułem Jego obecność.

A w tej jasności czekała na mnie Joanna. Moja Joanna.

Uśmiechnęła się do mnie.

– Witaj – powiedziała tylko.

Zrobiłem krok w jej kierunku. A potem poznałem, co to Niebo.

 


< 21 >